Polityczne pytanie brzmi: co właściwie zostawiła po sobie obecna komisarz Bieńkowska?
Możemy podróżować bez paszportów (o ile mamy za co), zatrudnić się w krajach dających rzetelne zabezpieczenia społeczne lub choćby godną płacę, czuć się częścią wspólnoty europejskiej, odwoływać do trybunału w Strasburgu, wpływać pośrednio na decyzje UE poprzez wybieranie eurodeputowanych, korzystać z praw i obowiązków „obywatelek i obywateli Europy” (no, nie wszystkich, nadal nie ratyfikowaliśmy choćby Zrewidowanej Europejskiej Karty Społecznej Rady Europy czy konwencji antyprzemocowej) czy korzystać z unijnych dotacji.
Jednakże obserwując debatę publiczną, można odnieść wrażenie, że w Unii Europejskiej zainteresowały nas nie prawa obywatelskie, wolności czy zabezpieczenia społeczne, ani nawet nie kultura, edukacja i nauka (o systemie bolońskim będzie kiedy indziej), ale kasa i stołki.
Czyli ile od Unii wyciągniemy i kim w Unii będą nasze elity. Każdy rząd jako swój sukces przedstawia zdobyte fundusze.
A osobisty sukces byłego premiera Donalda Tuska – wybranego na przewodniczącego Rady Europejskiej, czyli na stanowisko techniczne, wymagające zdolności organizowania, kompromisu i negocjacji, natomiast z perspektywy interesów Polski nieistotne – uznany został za triumf narodowy i „szansę dla Polski”. Tymczasem z perspektywy przeciętnego Polaka czy przeciętnej Polki jest to bez znaczenia. Tak jak i komisarzowanie Elżbiety Bieńkowskiej, choć akurat jej działalność „sprzed wyjazdu” odciska na Polsce spore piętno, bo to ona odpowiadała za dystrybucję i wydatkowanie funduszy unijnych.
Te „fundusze unijne” wydają się nadal naszym celem bycia w Unii. Choć jeśli popatrzymy, jak są wydatkowane, może się okazać, że to jeden z naszych największych problemów. Przykłady idiotycznych wydatków można mnożyć. Od kuriozalnych, niepotrzebnych szkoleń dla bezrobotnych, których faktycznymi beneficjentami okazały się instytucje szkolące, bo bezrobotni, mimo kursów asertywności, przedsiębiorczości czy wizerunku, pracy w rejonach o strukturalnym bezrobociu nie znajdowali; przez uczelnie na co dzień borykające się z brakiem studentów (bo ci wolą studia w wielkich miastach), które ze środków unijnych wybudowały olbrzymie gmachy, biblioteki i kampusy, a teraz muszą je jakoś utrzymać; po legendarne już termy w Lidzbarku z wodą o temperaturze 21 stopni i aquaparki, na które nie stać ani gminy, ani okolicznych mieszkańców. Ale nie o tym…
Prawdziwym fetyszem rządzących jest Balcerowiczowski z ducha licznik wydatkowania środków. Jakby wartość podpisanych umów miała świadczyć o czymkolwiek. Oczywiście kończąca się po wielu latach budowa sieci nowoczesnych dróg, planowane inwestycje w rozwój kolejnictwa, budowa wodociągów czy oczyszczalni ścieków to niewątpliwie sukces cywilizacyjny. Te tzw. twarde projekty przybliżają nas do zachodnioeuropejskiej normy. Należy jednak pamiętać, że zostały one także wymuszone pod groźbą kar (jak choćby w przypadku warszawskiej oczyszczalni „Czajka”). Do tego te inwestycje i rewitalizacje przesłaniają chaos lub korupcję w dziedzinie projektów informatycznych (system publicznych służb zatrudnienia, PESEL 2 etc.), które ciągną się latami, przygniecione niekompetencją lub śledztwami prokuratorskimi. A brak informatyzacji oznacza nie tylko pozostawanie w tyle za Zachodem; to także brak łatwego dostępu obywatelek i obywateli do instrumentarium praw i wiedzy, które im się należą. Naturalnie samo technologiczne narzędzie niczego nie gwarantuje, jednak bywa impulsem zmian.
Inwestycje w tzw. kapitał ludzki miały i mają być nadal sztandarem kolejnych budżetów unijnych. Tymczasem rozliczenie wydatkowania środków na miękkie projekty w Polsce nie nastąpiło.
Każdy może zauważyć, że mimo milionów płynących szerokim strumieniem – efektów brak. Oczywiście oprócz krociowych zysków licznych firm szkoleniowych i zajęcia dla urzędników sprawozdających sukces. Bo tych miękkich polityk tak naprawdę u nas nie ma.
Polityczne pytanie brzmi więc: co właściwie zostawiła po sobie obecna komisarz Bieńkowska? Do tej pory nie uruchomiono nowej perspektywy finansowej. Tym razem trudno będzie rządzącym zwalić winę na PiS czy koklusz. I znów ciśnie się na usta słynny (i niestety celny) cytat z byłego ministra Sienkiewicza.
Nowa minister infrastruktury i rozwoju nie zająknęła się na temat swoich priorytetów, a możliwości państw członkowskich w tym względzie są niemałe. Niezbędny jest niezależny, poważny audyt realizacji projektów i ich skuteczności, szczególnie w tych obszarach, które nie podbijają czołówek gazet, czyli takich jak rynek pracy, polityka społeczna czy edukacja. Bo trudno się spodziewać, by budżet państwa uniósł takie wydatki samodzielnie, bez wsparcia UE. Bezrobotni nie robią takiego tła do ujęć w spotach wyborczych, jak F-16 czy leopardy (jedne i drugie zresztą bardzo przestarzałe).
To ostatnia tak hojna perspektywa finansowa dla Polski. Kolejny budżet na lata 2021–2027 będzie dla nas dużo skromniejszy. Od tego, w jaki sposób wydamy te środki, tzn. jaką zbudujemy kulturę traktowania publicznych pieniędzy, zarówno krajowych, jak i europejskich, będzie zależało, czy za te kilka lat zastaniemy Polskę urzędów, przedsiębiorstw organizacji społecznych etc. zdemoralizowaną czy ucywilizowaną.
Bo musimy sobie wreszcie zdać sprawę, że pieniądze unijne to też pieniądze publiczne.
Od sposobu ich wydawania będzie zależeć będzie „krajobraz po kasie”: czy nasz materialny dystans do Zachodu się skróci, czy też pozostaniemy wyłącznie pełnym aquaparków i świątyń krajem tranzytu na osi wschód – zachód. Notabene kwestia ta nie pojawia się prawie wcale w debacie publicznej, nie pojawiła się też w trakcie kampanii samorządowej. A ponieważ masa środków będzie dystrybuowana via samorządy wojewódzkie (i dlatego tak się o wygraną tu partie biły), trudno być mi w tej sprawie optymistką. Choć klasyk pisał kiedyś, że ilość przechodzi w jakość – oby tym razem zasada ta zadziałała nad Wisłą.
Czytaj także:
Barbara Nowacka: Blue hotel