Wnioski z raportu o piractwie w Norwegii opracowanego przez agencję IPSOS wydają się proste: problem „nielegalnego” dzielenia się plikami znika. Tylko co to właściwie znaczy?
Zacznijmy od liczb: z 1,2 miliarda utworów muzycznych pobieranych – według metodologii przyjętej przez autorów – nielegalnie w 2008 r., cztery lata później zostało 210 milionów. Podobnie z filmami i serialami: liczba ściągnięć zmalała o połowę od 2008, z blisko 135 milionów do 55 w przypadku produkcji telewizyjnych i ze 125 milionów do 65 w przypadku filmów.
Jak to z liczbami bywa, możne je zinterpretować na wiele sposobów. Korporacje będące właścicielami praw autorskich i organizacje ich broniące, które od lat wysyłają spójny komunikat: dzielenie się plikami to kradzież, pospieszyły z ogłoszeniem zwycięstwa. Podobne komentarze dominują w prasie: „Przemysł muzyczny i filmowy wygrywa wojnę z piractwem”, ogłasza „The Independent”. „Po latach lobbingu za silniejszym prawem antypirackim przemysł rozrywkowy w końcu zdobywa przewagę w wojnie z nielegalnym pobieraniem plików”, dodaje „Telegraph”.
Ale czy to jedyne wyjaśnienie? W przypadku Norwegii na myśl nasuwa się przynajmniej jeszcze jedno: rosnąca popularność serwisów umożliwiających legalny dostęp do muzyki i filmów, takich jak Spotify czy Netflix, oraz możliwość komfortowego i legalnego korzystania z innych treści: cyfrowych bibliotek, bezpłatnej telewizji na życzenie, tanich lub darmowych e-booków. Spotify, serwis muzyczny, jest dostępny w Norwegii od 2009 roku, oferujący filmy i seriale Netflix od 2012 – to także wyjaśnienie, dlaczego największy spadek notuje się w segmencie muzyki.
Wszystko wskazuje, że na poważnie warto rozważyć tylko tę drugą opcję. Dlaczego? Dlatego, że bezpłatny lub relatywnie tani dostęp do kultury w sieci jest dla rzesz odbiorców i odbiorczyń pierwszym i ostatnim powodem, dla którego nie warto spędzać godzin na serwisach i forach umożliwiających pobieranie plików bez wiedzy i zgody autorów. Nie jest bowiem tak, że w samym „piractwie” jest coś kuszącego; że płatne treści to „zakazany owoc” albo że istnieje jakiś „gen krętacza”, który każe nam obchodzić system przy każdej możliwej okazji – co próbują udowodnić niektórzy z obrońców tradycyjnie rozumianych praw autorskich.
Przeciwnie: serwisy oferujące muzykę i filmy w zamian za miesięczny abonament osiągnęły sukces właśnie dlatego, że potrzeba szukania nieoficjalnie udostępnianych treści znika, gdy dostępna jest legalna alternatywa.
Szczególnie taka, która zbytnio nie odchudza naszych portfeli. Oczywiście wciąż dla wielu ludzi 10 dolarów miesięcznie, a tyle kosztuje Spotify, to za dużo – bo w ich miesięcznym budżecie nie ma środków na kulturę w ogóle – lecz pojawiają się alternatywy osiągalne także dla nich. Spotify ma darmową wersję utrzymującą się z reklam, a Netflix regionalne odpowiedniki, za niektóre można płacić przy pomocy SMS-ów. Inne są całkowicie nieodpłatne.
„Gdy masz dobrą, legalną ofertę – ludzie z niej skorzystają. Nie jest to usprawiedliwieniem dla nielegalnego kopiowania, ale gdy masz przed sobą usługę, która niewiele kosztuje i jest łatwa w obsłudze, nielegalne ściąganie staje się dużo mniej atrakcyjne” – podsumowuje raport profesor Olav Torvund z Uniwersytetu Oslo.
Platforma Netflix, która wyprodukowała House of Cards, świetnie zrealizowany serial polityczny z Kevinem Spacey, jest dostępna dla norweskich użytkowników. W Polsce nie, można więc założyć, że wszystkie osoby, które w naszym kraju obejrzały serial o kongresmenie Underwoodzie, zrobiły to bez pośrednictwa Netflix. Czyli, według autorów raportu, są piratami.
Dyskurs na temat wymiany treści w sieci jest bowiem silnie uzależniony od arbitralnych kategorii: „nielegalności”, „piractwa”, „kradzieży”.
Świetnie służą one interesom przemysłu praw autorskich – w mniejszym stopniu umożliwiają rzetelną analizę tego zjawiska.
„Piractwo” brzmi przecież mocniej niż „nieformalny obieg” czy „nowe sposoby wymiany”, a „pirat” to wygodna etykieta dla osoby, która nie ma możliwości obejrzenia ulubionego serialu czy filmu inaczej, niż ściągając jego kopię z sieci.
Dobrym przykładem tak zdefiniowananej „wojny z piractwem” jest wcześniejszy dokument opracowany przez IPSOS wraz z Oxford Economics: Economic consequences of movie piracy – Australia. Zleceniodawcą badań była australijska AFACT, federacja organizacji zwalczających nieoficjalny obieg treści, nazywająca go właśnie złodziejstwem – „copyright theft”. Według metodologii przyjętej w tym badaniu piractwo jest tożsame z obejrzeniem filmu poprzez „nieautoryzowany” kanał. Zgodnie z tym właściciel praw autorskich traci, gdy jedna osoba pokaże na przykład na imprezie znajomym film wrzucony przez kogoś bez zgody dystrybutora na YouTube. Dziesięciu gości imprezy to dziesięciu kolejnych „piratów” – a „strata”, na jaką narażają właściciela praw, szacowana jest jako dziesięciokrotność ceny biletu do kina. Liczona w ten sposób, dochodzi oczywiście do milionów. I tak, zdaniem autorów badań, gdyby nie nieoficjalna wymiana plików, w Australii mogłoby powstać 6100 miejsc pracy, w tym 2300 w samym przemyśle filmowym. Tak właśnie powstaje koncept „olbrzymiego piractwa”.
„Segregowanie treści ze względu na ich stan prawny zaciemnia całą sytuację – mówi Kuba Danecki, autor bloga o prawie autorskim Conasuwiera.pl. – A przecież nie ma to znaczenia z punktu widzenia użytkownika: jeśli tylko chce dotrzeć do jakiejś treści, to do niej dotrze i wybierze do tego najwygodniejszy kanał. Jeśli ma do wyboru ściągnąć film lub jechać po niego na drugą stronę miasta – ściągnie go. Będzie uczestniczył w kulturze na swoich warunkach, bo może. Ludzie korzystają z dóbr kultury, używając nowych technologii. I kiedy nikt nie dostarcza im autoryzowanych treści, robią to w szarej strefie, a kiedy treści są dostarczane – robią to w zgodzie z prawem. Ot cała zagadka”.
Czy więc rzeczywiście „piractwo przegrywa”? Niekoniecznie. Norweski raport pokazuje, że nawyki i zachowania osób intensywnie korzystających z dzieł kultury dostępnych w internecie pozostały bez zmian: wciąż szukają treści tam, gdzie są one dostępne w wygodny i tani sposób. Tylko że teraz w dużo większym stopniu (47% przepytanych) umożliwia im to np. Spotify. Zmieniło się jedynie to, że przestali być – w końcu – stygmatyzowani mianem złodziei. „To ironia, że usługi tego typu (sklepy z plikami, streaming) były przez lata zwalczane i blokowane właśnie przez tych, którzy najmocniej walczyli o „legalność” kultury, penalizując działania zwykłych obywateli i ograniczając konkurencję” – podsumowuje Danecki.
Pomysł i retoryka „wojny z piratami” pochodzi od korporacji zarządzających prawami autorskimi. Norweski raport, choć pokazuje przewagę legalnych, przyjaznych użytkownikom i tanich alternatyw, nie oznacza jej końca. Skończy się ona dopiero, gdy przestaniemy mówić o „piractwie”, a zaczniemy o nowych sposobach docierania do treści w sieci. Z pożytkiem dla wszystkich.
Współpraca: Arek Flinik
Czytaj także:
Jarosław Lipszyc: Legalny dostęp do kultury? To za mało