Twój koszyk jest obecnie pusty!
Przyjaźń jako utopia praktyczna
O tym, jak przyjaźń może stać się spełnieniem lewicowych utopii relacyjnych, dać odpór systemowi i przynieść nadzieję, opowiada autor książki „We trzech. Dążenie, by wyjść poza”.
Rozmowa
Paulina Małochleb: Czy rodzinę nuklearną przedstawiamy sobie jako jedyny „prawdziwy” sposób życia z powodu patriarchatu i kapitalizmu?
Geoffroy de Lagasnerie: Na lewicy istnieje skłonność, by wszystkie problemy łączyć w jedną całość: kapitalizm, patriarchat, heteronormę, opresję wobec homoseksualności. Taki zabieg zaciera jednak specyfikę form władzy. Dlatego proponuję wprowadzić do politycznego namysłu kwestię inną niż tradycyjne tematy lewicy. To nie tylko sprawa dominacji mężczyzn czy wyłącznie kwestia kapitalizmu – zafiksowanie na takim myśleniu nie pomoże nam nic zmienić. To też kwestia rodziny i jej miejsca w społeczeństwie oraz możliwości wynalezienia alternatywnego modelu życia, opartego na przyjaźni.
Co konkretnie znaczy postawić przyjaźń – a nie rodzinę, parę czy dzieci – w centrum życia? Co to zmienia?
Wiele kobiet i mężczyzn jest mocno przywiązanych do idei rodziny: żeby nie tracić kontaktu z dziećmi, zachęcać je do małżeństwa, organizować spotkania rodzinne, spędzać razem święta. W efekcie kobiety często pełnią w tym porządku rolę „agentek” władzy. To nie znaczy, że nie cierpią przez rodzinę, tylko że czasem współtworzą rodzinny reżim dominacji. Mamy przecież wiele konserwatywnych kobiet, które bronią tradycyjnej rodziny przeciwko wszystkiemu, co ten porządek podważa.
Jednocześnie to kobiety wychowywane na strażniczki familializmu są często jego ofiarami: między 40. a 50. rokiem życia, gdy z domu odchodzą dzieci, a często także mąż, odkrywają, że poświęciły się dla rodziny tak, że nie wiedzą już, kim są, nie mają zainteresowań ani przyjaciół. To pokazuje, że nie ma koniecznego, prostego związku między „kwestią rodziny” a patriarchatem czy kapitalizmem.
Dlatego właśnie mówię o familializmie – to osobny, autonomiczny porządek, odrębna logika władzy. Patriarchat może na nim zyskiwać również dlatego, że wokół rodziny toczą się konflikty między samymi kobietami, których część nie chce porzucać swojej tożsamości na rzecz macierzyństwa albo mają różne wizje życia rodzinnego. Ten typ sporów ułatwia podtrzymywanie dominacji patriarchalnej. Jeśli postawimy w centrum przyjaźń, a nie rodzinę, zmieniamy reguły gry.
W Polsce pana książka wyróżnia się nie jako esej filozoficzny, ale jako konkretna opowieść o przyjaźni z Didierem Eribonem i Édouardem Louisem. Jak ta relacja wpłynęła na pana myślenie?
We trzech opowiada o formie życia, którą wspólnie stworzyliśmy. Od niemal dekady ta przyjaźń kształtuje nasz stosunek do czasu, przestrzeni, instytucji i międzypokoleniowości. Edouard był najpierw studentem Didiera. Pracując nad powieścią Koniec z Eddym zmienił kierunek, by móc słuchać wykładów Eribona, bo dotyczyły przede wszystkim Powrotu do Reims. Zainteresowania obu biegły wtedy w podobnych kierunkach. Od 20 lat jestem w związku z Didierem i w pewnym momencie przedstawił mi swojego studenta, o którym dużo wcześniej opowiadał, uważała go za wybitnego młodego człowieka. Édouard przyjechał do Paryża, zjedliśmy razem śniadanie, wypiliśmy kawę – i krok po kroku powstała wspólna relacja. Od tamtej pory spędzamy wiele czasu razem, choć każdy z nas ma swoje, zupełnie osobne mieszkanie, dzielimy spore odcinki naszego życia.
Jednym z wymiarów naszej relacji jest świadoma rezygnacja z figur „pary” i „rodzicielstwa”, z podporządkowania się wielkim instytucjom. W tej przyjaźni znajduje się miejsce na intensywność, otwartość, ciągłe przekraczanie własnych granic. Co ważne, nie czujemy się gorsi, bo nie żyjemy w parze i nie mamy dzieci. Nie uważamy, że nam czegoś brakuje – przeciwnie, czasem mamy wrażenie, że właśnie dzięki temu mamy więcej.
Jeździliśmy razem na wakacje, widywaliśmy się bardzo często, ale szanowaliśmy też rytmy każdego z nas: nie widywaliśmy się „z urzędu”, każdy miał własne życie. W ten sposób powstał sojusz, który trwa już dziesięć lat i jest dla nas codziennością. Gdy mówię „we trzech”, nie chodzi o zamknięty układ – to raczej „trzech plus”. Każde z nas ma swoje relacje, przedstawiamy sobie nawzajem swoich przyjaciół, sieć się rozrasta. To właśnie odróżnia przyjaźń od miłości: przyjaźń jest formą tranzytywną, która mnoży połączenia, podczas gdy związek miłosny bywa formą zamknięcia i zawłaszczenia. Dlatego pary tak często kończą się zerwaniami i rozczarowaniami – ich logika jest domykająca.
Ideą równie ważną co przyjaźń jest w pana eseju utopia.
Kiedy zaczynałem pisać o przyjaźni, zrozumiałem, że to prowadzi do pytania o utopię i o współczesną politykę: czy da się żyć inaczej? Czy można stworzyć nową wspólnotę? Czy można zmienić mocno zainstalowany dziś sposób życia? W tradycyjnych – socjalistycznych, fourierowskich, falansterskich – utopiach chodziło o wycofanie się ze społeczeństwa i budowę wspólnot alternatywnych. Ale kiedy budujesz wspólnotę „poza”, bardzo często wytwarzasz efekty zamknięcia, kontroli relacji. Paradoksalnie – myśląc, że wychodzisz ze społeczeństwa – budujesz nową wspólnotę niemal autorytarną.
Dlatego po 1968 roku tak wiele utopii się rozpadło. Ludzie przenosili się do komun, na farmy, by „żyć inaczej”, a szybko odtwarzali te same rutyny i hierarchie. Pytanie brzmi więc: czy utopia polega na wyjściu ze społeczeństwa, czy raczej na wytworzeniu innej praktyki relacyjności w jego obrębie? Na organizowaniu życia z innymi w inny sposób, na intensyfikowaniu relacji zamiast wycofania? W tym sensie przyjaźń może stać się dla lewicy projektem przebudowy porządku społecznego równie doniosłym, jak kiedyś komunizm czy anarchizm. Jeśli zaczniemy organizować życie wokół przyjaźni silniej niż wokół rodziny, moglibyśmy żyć w społeczeństwie bardziej wolnym, szczęśliwszym i gościnnym.
Kiedy czytałam pana książkę, niektóre jej tezy przegadywałam z moim nastoletnim synem. Uznał je za oczywiste, ale on jest też zagorzałym czytelnikiem literatury young adult, gdzie najważniejsze są przyjaźnie i tzw. „rodziny z wyboru”.
Muszę doprecyzować, że jestem wielkim przeciwnikiem idei „rodziny z wyboru”. Wolę mówić o antyrodzinie. Przyjaźń nie imituje rodziny. Działa odwrotnie, przez otwarcie, wzajemność, uznanie inności; rodzina – przez obowiązek, zamknięcie, kontrolę. Dlatego w grupie przyjaciół różnica wieku nie jest problemem – inaczej niż w parze, gdzie związek dwudziestolatki z dużo starszym mężczyzną natychmiast bywa postrzegany jako „dziwny”. Przyjaźń pozwala spotkać się ludziom z różnym doświadczeniem i biografiami.
To, co blokuje rozwój innych więzi niż rodzinne i co działa na niekorzyść przyjaźni, to zanurzenie w czasie i konkretnym rytmie dnia.
W porządku rodzinnym centrum życia staje się dom. Kiedy powstanie para, pojawia się kwestia mieszkania, „gniazda”, w którym będą dzieci. W konsekwencji cała ekonomia psychiczna skupia się na domu – to on staje się centrum, wokół którego organizuje się sens i inwestycje ekonomiczne. Powstaje silna granica między tym, co „w domu”, i tym, co „na zewnątrz”. Prawdziwymi relacjami są te z partnerem i dziećmi, reszta – to tło.
To widać też w statystykach: gdy ludzie wchodzą w związek i zakładają rodzinę, liczba ich przyjaźni gwałtownie spada. Przyjaźń proponuje inny rytm – mówi, że centrum życia to spotkania z innymi. Definiuje nas gęstość więzi: im więcej relacji, tym bogatsze staje się „ja”. Nie ma jednego centrum – żadnego „mojego domu” jako ostatecznej osi, która porządkuje wszystko. Życie rodzinne często jest życiem domowym: zamknięciem z kanapą i telewizorem, natomiast przyjaźń łączy się z kawiarnią, restauracją, parkiem – dzieje się na zewnątrz.
W tym obrazie mocno wybrzmiewa perspektywa feministyczna: kobiety tracą więcej, bo to one są „przypisane” do domu, one sprawują opiekę – niekoniecznie nad dziećmi i nie mogą wyjść do tych przestrzeni, o których pan mówi.
Tak, w wielu społeczeństwach to kobiety są wciąż obciążone opieką i pracą domową. Dla wielu z nich alternatywne modele życia są rzadkie: romantyczna para, dom, a potem macierzyństwo – to przedstawia się im jako spełnienie. Nawet część współczesnego feminizmu wraca do figury macierzyństwa jako podstawowego doświadczenia. Tymczasem wiele kobiet odczuwa to jako formę uwięzienia i utraty życia. Dlatego nieprzypadkowo tyle kobiet odzyskuje poczucie wolności dopiero w wieku średnim, kiedy dzieci się wyprowadzają, a małżeństwo się kończy: odkrywają nową seksualność, podróże, przyjaźnie.
Często słyszymy, że kto „dorasta”, ten zakłada rodzinę – jakby przyjaźń była czymś dla młodych. Pan odrzuca to założenie.
Tak, to bardzo ważne. W biografiach wielu osób młodość to właśnie czas przyjaźni: wspólne mieszkanie, chodzenie do klubów, długie rozmowy, podróże w dużej grupie. Potem przychodzi etap pary i dzieci. To nie przyjaźń definiuje się przeciwko rodzinie – to raczej życie rodzinne definiuje się przeciwko życiu przyjacielskiemu, uznając je za niedojrzałe. W rezultacie większość osób wchodzących w życie rodzinne przeżywa cichą żałobę po przyjaźniach: przyjaciele przestają być centrum, widujemy ich rzadziej, relacje słabną. Kiedy ludzie opowiadają o swoim życiu, obok pięknych chwil z dziećmi bardzo często wspominają właśnie momenty przyjaźni – swoją szkołę, uniwersytet, podróże – jako najbardziej wyzwalające i emocjonujące.
Jedną z perwersyjnych strategii, przez które społeczeństwa deprecjonują przyjaźń, jest przypisywanie jej do wieku młodzieńczego. „To dla młodych” – jak pisze w Poniedziałkowych dzieciach Patti Smith. A potem zaczyna się „prawdziwe dorosłe życie”, czyli rodzina. Ja uważam, że jest dokładnie odwrotnie: życie oparte na przyjaźni bywa dla dorosłych bardziej swobodne i satysfakcjonujące niż życie rodzinne czy romantyczne. Nie musimy więc żyć według modeli, które do nas nie pasują.
Mówi pan o przyjaźni jako „utopii praktycznej”. Co to znaczy?
Życie przyjaciół to życie, którego nie podtrzymuje żadna instytucja. Nie ma prawa, które nakazuje mieć przyjaciół, nie ma sądu, który nakaże „utrzymać przyjaźń”. Nic łatwiejszego niż ją stracić: wystarczy przestać się widywać i więź się rozprasza. W rodzinie działają mechanizmy prawne i społeczne, które wymuszają trwanie. Przyjaźń trwa tylko wtedy, gdy każdego dnia ją wybieramy. Właśnie dlatego jest tak radykalna i polityczna: bo opiera się na dobrowolności, trosce i wzajemności, a nie na przymusie. „Utopią praktyczną” nazywam projekt, w którym to przyjaźń – a nie rodzina – staje się centrum organizacji czasu, przestrzeni i zobowiązań. To zmiana dostępna tu i teraz.
Prawda jest taka, że przyjeżdżając do Grecji albo spędzając czas z przyjaciółmi, nie powinniśmy po prostu „odhaczać” piwa z przyjaciółmi czy samego wyjazdu do Grecji. Jeśli mamy już tę ideę – przyjmowania nowych przyjaciół i bycia dla nich dostępnymi – zadbajmy, by to oni byli w centrum naszego życia. Mieszkajmy sami, żeby móc być otwartymi na innych, nie zakładajmy rodziny z automatu. To pozwala prowadzić życie odmienne od modelu rodzinnego – co może być potencjalnie bardzo, bardzo dobre. I wciąż wyjeżdżajmy.
Wiecie, życie często obumiera przez nasze przyzwyczajenia. Chodzimy do tej samej restauracji, widujemy te same osoby o tych samych porach i wpadamy w rutynę. W kulturze przyjaźni warto więc stale „szukać więcej”: pójść do innej restauracji, spotkać kogoś, z kim nie zwykliśmy się widywać.
Co to znaczy, że przyjaźń pozwala wyzwolić naszą tożsamość? Taką myśl zapożycza pan od Pierre’a Bourdieu. Co kryje się pod tą ideą wyzwolenia?
U Bourdieu poruszyła mnie rzadko stawiana w teorii społecznej kwestia sensu życia. Co to w ogóle znaczy „żyć sensownie”, skoro – jak mówi Bourdieu – podstawowym faktem ludzkiej egzystencji jest to, że wszyscy umrzemy? Jest więc w życiu pierwiastek absurdalności. Gdzie zatem znajdujemy coś, co odpowie na potrzebę sensu?
Bourdieu wskazuje dwie drogi. Po pierwsze: większość ludzi szuka sensu w zrozumiałych, instytucjonalnych tożsamościach – w rolach społecznych, tytułach, pozycjach, w byciu „kimś” publicznie rozpoznawalnym. Legitymizacja przychodzi z zewnątrz, od spojrzenia innych. Po drugie – i to jest jego rozwiązanie – każdy, kto zdobył taką pozycję, wie, że „to nie działa”: tytuł czy urząd nie zmieniają naszego szczęścia, nie leczą egzystencjalnej pustki. To nie jest najlepsza odpowiedź na pytanie o sens. Dlatego Bourdieu przesuwa akcent na afirmację siebie: nie na odwagę roli, lecz na indywidualną afirmację w formach życia i praktykach, które same dla siebie stanowią uzasadnienie. Nie należy szukać legitymizacji w oficjalnych funkcjach, lecz nadać życiu własne podstawy.
Jedną z dróg może być sztuka – tworzenie, które ustanawia własny sens. Ale może nim być również praktyka relacyjna: sposób organizacji więzi, rytmu, przestrzeni życia. W historii sztuki, muzyki, w polityce i naukach społecznych wielokrotnie wraca pytanie, czy ta praktyka przynosi coś realnego poza spełnianiem oczekiwań i kolekcjonowaniem tytułów? Dla mnie pytanie brzmi ostatecznie: czy przyjaźń jest ważniejsza niż państwo i „społeczeństwo” rozumiane jako zespół ról? To jest dopiero rewolucja.
Wielu ludzi deklaruje lewicowe idee, a prowadzi bardzo konserwatywne życie. Będą bronić lewicowego języka przed konserwatywną reakcją, lecz w codzienności powielają model „normalności”. Proponuję coś innego: być może ważniejsze jest żyć inaczej, by zmienić społeczeństwo, niż tylko znaleźć inne słowa dla opisu tego samego życia.
**
Geoffroy de Lagasnerie – francuski filozof i socjolog, znawca filozofii Michela Foucault i Pierre’a Bourdieu. Autor wielu książek i artykułów. We trzech. Dążenie, by wyjść poza (Wydawnictwo Drzazgi) to jego pierwsza książka przełożona na język polski.





























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.