W krajach UE lokalne władze i urzędy sprawnie przesiadają się z Windows na Linuksa, z MS Office na darmowe, otwarte pakiety biurowe. Tymczasem polskie państwo pozostaje niezawodnym klientem amerykańskich korporacji. Nie dość, że za to płacimy, to wszystkie dane, jakie gromadzą o nas urzędy, trafiają do prywatnej chmury Big Techów.
Lyon to trzecie co do wielkości miasto Francji i stolica drugiego najważniejszego gospodarczo regionu kraju. Tamtejszy samorząd ogłosił właśnie rezygnację z usług Microsoftu na rzecz rozwiązań open source. Migracja z Windowsa i Office 365 na Linuksa i pakiet biurowy OnlyOffice obejmie ponad 10 tysięcy pracowników sfery publicznej. Władze Lyonu przewidują też wdrożenie otwartego standardu baz danych i opracowanie – także na bazie oprogramowania open source – systemu do wideokonferencji w sieci.
Mówiąc wprost: wszystkie te Teamsy, OneDrive’y, Wordy, PowerPointy i Excele, które doskonale znacie (zapewne również z własnej pracy), i które są dostarczane urzędom państwowym za solidny pieniądz, zostaną zastąpione rozwiązaniami niekomercyjnymi, darmowymi i opartymi na otwartym kodzie źródłowym.
Nie mówimy oczywiście o prywatnych komputerach, nikt nie będzie zmuszany do przesiadki. Zmiana dotyczy służbowych komputerów w sferze publicznej, w szkołach i urzędach. Władze Lyonu uzasadniają decyzję potrzebą uniezależnienia się od amerykańskich dostawców oprogramowania, ochroną danych przed wykorzystywaniem ich przez podmioty spoza UE, ale także… ekologią, bo odejście od Windowsa wydłuża życie sprzętu komputerowego.
czytaj także
Kolejnym podnoszonym argumentem jest oszczędność. Licencje na oprogramowanie Microsoftu kosztują sporo, a ponadto więcej niż połowa kontraktów na nowe, otwarte systemy, trafiła już do lokalnych firm – nawet nie po prostu „francuskich”, ale firm z regionu Owernia-Rodan-Alpy, którego stolicą jest Lyon.
Czas wielkich rozstań
Korzystanie z niekomercyjnych rozwiązań open source w sferze publicznej nie jest we Francji czymś niespotykanym. Francuska żandarmeria od 2005 roku korzysta z GendBuntu, czyli własnego systemu operacyjnego opartego na jednej z najpopularniejszych dystrybucji Linuksa, Ubuntu. Zresztą Francuzi starają się wdrażać tego typu rozwiązania od ponad ćwierć dekady; pierwsze pilotaże prowadzono już w 1999 roku. W 2012 rząd już oficjalnie zalecał używanie otwartego oprogramowania, a Ustawa o Cyfrowej Republice z 2016 roku wymaga, by dane publiczne przechowywano w plikach o otwartych formatach (żeby ich odczytanie nie wymagało zakupu licencji na komercyjne oprogramowanie.
Jednak nie tylko we Francji odchodzi się w sferze publicznej od produktów Microsoftu na rzecz otwartego oprogramowania i linuksowych systemów operacyjnych. Poza tym, że tego typu rozwiązania od lat wprowadza się choćby w Finlandii, Islandii, Holandii czy Hiszpanii, to sam czerwiec 2025 roku obfitował w doniesienia o rozstaniach z korporacją z Redmond.
10 czerwca ministra cyfryzacji Danii Caroline Stage ogłosiła, że do jesieni wszyscy pracownicy jej resortu przeniosą się z rozwiązań Microsoftu na Linuksa i LibreOffice. Tydzień wcześniej podobne decyzje ogłosiły dwa duże duńskie miasta: Kopenhaga i Aarhus. Również w czerwcu masowe wdrażanie oprogramowania open source w miejsce produktów Microsoftu ogłosił minister cyfryzacji niemieckiego landu Szlezwik-Holsztyn: do jesieni taką przesiadkę zaliczą niemal wszyscy urzędnicy, sędziowie i policjanci, w sumie około 30 tysięcy pracowników administracji publicznej.
Dlaczego akurat teraz?
Mimo że w tym ostatnim, niemieckim przypadku mamy do czynienia ze zwieńczeniem wieloletniego procesu, trudno nie mieć wrażenia, że obserwujemy wzmożenie pewnego trendu. Być może polityka międzynarodowa nie jest tym, co bezpośrednio powoduje wyrzucanie Windowsa z europejskich urzędów, ale teza o tym, że szaleństwa Donalda Trumpa przyśpieszają ten proces, ma już spore szanse się obronić.
W pierwszej połowie tego roku w kontekście amerykańskiego prezydenta było dość głośno o… no dobra, o wielu rzeczach. Choćby dlatego ta, o której teraz akurat wspomnę, mogła przejść bez większego echa. W listopadzie 2024 roku Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wystawił międzynarodowy list gończy za premierem Izraela Benjaminem Netanjahu, a także za byłym ministrem obrony tego kraju, Jo’awem Galantem. Obu oskarżono o zbrodnie wojenne, w tym o stosowanie głodu jako metody prowadzenia wojny, oraz o celowe atakowanie ludności cywilnej w Strefie Gazy. Administracja Donalda Trumpa uznała wówczas, że Trybunał nadużywa swojej władzy, a jego decyzja zagraża obywatelom USA i amerykańskim żołnierzom, narusza suwerenność Stanów Zjednoczonych oraz podważa bezpieczeństwo narodowe i politykę Stanów oraz ich sojuszników, w tym Izraela.
czytaj także
Na początku 2025 roku Donald Trump nałożył sankcje finansowe i wizowe na osoby zaangażowane w działania MTK wobec Izraela, ale też na osoby wspierające MTK materialnie, stawiając w ten sposób Izrael i USA ponad międzynarodowym prawem. I tak się akurat złożyło, że zaraz potem Microsoft wyłączył skrzynkę mailową prokuratorowi MTK, Karimowi Khanowi. Mała rzecz, która pewnie nawet jakoś wyjątkowo nie uprzykrzyła mu życia (tym bardziej że głowę zaprzątają mu pewnie zarzuty o przemoc seksualną, jakie mu postawiono, ale to już osobny temat).
To drobne wydarzenie wywołało dość znaczące reakcje. Europoseł Bart Groothuis (były szef cyberbezpieczeństwa w holenderskim resorcie obrony) tak wypowiadał się dla „New York Timesa”: „Przypadek MTK pokazuje, że takie rzeczy mogą się zdarzać. To nie jest fantazja. […] Jako Europa musimy podjąć kroki w kierunku niezależności”.
Zareagował też sam Microsoft. Firma przekonywała w oficjalnych komunikatach, że jej ingerencja w działanie niezawisłego międzynarodowego sądu była po pierwsze incydentem, a po drugie incydent ten miał miejsce w porozumieniu z samym MTK. Oraz że od dawna pracuje nad zmianami w regulaminach swoich produktów, dzięki którym europejscy klienci mogą być całkowicie pewni, że to się nie powtórzy. Oraz że klienci ci mogą czuć się absolutnie bezpiecznie, bo polityka Stanów Zjednoczonych nie będzie wpływać na ich możność korzystania z oprogramowania Microsoftu. I jeszcze, że właśnie teraz Microsoftowi udało się te wszystkie zmiany wprowadzić w życie – co za przypadek.
Podobne oświadczenia wystosowywały też Google i Amazon, a Satya Nadella, obecny prezes CEO Microsoftu, z tego wszystkiego aż wybrał się do Amsterdamu, by powyższe zapewnienia złożyć osobiście ze sceny.
Microsoft ma zresztą tradycję odwiedzania Europy, kiedy akurat grozi mu utrata klientów. Gdy w 2003 roku władze Monachium rozpoczynały migrację publicznej infrastruktury z produktów Microsoftu na Linuksa i OpenOffice, to zaraz miasto odwiedził ówczesny CEO firmy, Steve Ballmer, by wyperswadować miastu tę decyzję. Udało się, ale dopiero 14 lat później, po zmianie władz, przeniesieniu niemieckiej siedziby firmy do Monachium i po kolejnej wizycie już nowego prezesa. Jednak i ten sukces nie trwał długo, bo w 2020 roku znów zmieniły się władze monachijskiego landu, a nowa koalicja ogłosiła powrót do prostej zasady, że tam, gdzie są publiczne pieniądze, kod źródłowy też ma być publiczny.
Google i cała reszta
Produkty Microsoft są używane w niemal każdym biurze administracji publicznej. A gdy pracownicy tej administracji przetwarzają dokumentację publiczną i informacje o nas samych, wszystkie te dane, analizy, raporty i statystyki na koniec lądują na prywatnych serwerach amerykańskiej korporacji, która to korporacja współpracuje z amerykańskim rządem w budowie postkapitalistycznej, technofeudalnej dystopii.
Jednak uzależnianie się od komercyjnych rozwiązań ma także dużo bardziej przyziemny wymiar. Nie trzeba sobie wyobrażać ogarniającego cały świat cyfrowego reżimu, żeby zrozumieć zagrożenie. Wystarczy sobie wyobrazić, że kapitalistyczny monopolista (jakim Microsoft niewątpliwie jest, co przyznała także Komisja Europejska) zmieni swój cennik i zacznie pobierać arbitralnie przez siebie ustalone opłaty od każdego otwarcia pojedynczego pliku.
Nierealne? Nie dalej jak dwa lata temu właściciele Unity – oprogramowania do tworzenia gier wideo, wykorzystywanego m.in. przez wielu małych, niezależnych twórców – ogłosili wprowadzenie opłaty od każdej instalacji gry stworzonej na ich silniku. Co prawda wycofali się z tego po wizerunkowej katastrofie i zmianie władz firmy, ale nie ma powodu, by sądzić, że Microsoft nigdy nie zachowa się podobnie. Zwłaszcza z pozycji monopolisty.
Akceleracjonizm: Szybciej, zanim masy ogarną, że prowadzimy je ku technofeudalnej dystopii
czytaj także
Dlatego tak ważne jest rezygnowanie z produktów i usług Microsoftu w sferze publicznej. Tym bardziej że przy obecnym poziomie rozwiązań open source naprawdę nie ma już żadnego powodu, by administracja publiczna w Unii Europejskiej miała polegać na dobrej woli jednej amerykańskiej korporacji. Tak samo jak nie ma żadnego powodu, aby twój pakiet biurowy, którego na własnym komputerze używasz do czytania pism z urzędów, wymagał ciągłego połączenia online i był na stałe zintegrowany z asystentem AI.
Gdy zatem władze lokalne przechodzą na otwarte oprogramowanie, traci na tym przede wszystkim Microsoft. Jednak nie tylko on pomaga Stanom Zjednoczonym trzymać Europę za gardło. Według Synergy Research Group amerykańskie korporacje, w tym Microsoft, Amazon i Google kontrolują 70 proc. rynku cloud computing w Europie. Być może to właśnie powoduje, że obecnie najprostsze czynności związane z używaniem komputerów wymagają stałego połączenia z internetem.
Co to oznacza? W zasadzie tyle, że tak jak oddaliśmy swoje prywatne życie w ręce globalnych (czyli amerykańskich) handlarzy danymi, tak samo oddaliśmy sferę publiczną w ręce amerykańskiego rządu. Od 2001 roku i zamachów z 11 września w USA obowiązuje Patriot Act, czyli ustawa zwiększająca możliwości pozyskiwania danych osobowych bez nakazu sądowego, co w praktyce oznacza współpracę korporacyjnych właścicieli „chmury” z rządem federalnym. Zresztą – to właśnie unaoczniły wycieki sprokurowane w 2013 roku przez sygnalistę i byłego pracownika CIA Edwarda Snowdena. Dziś nie jest wielką tajemnicą, bo i coraz mniej jest powodów do krycia się, że część infrastruktury cyfrowej amerykańskich instytucji, w tym CIA, korzysta z komercyjnych rozwiązań – ot, choćby z Amazon Web Services.
Snowden do UE: Dyskusja o prywatności zaczyna się tu i teraz
czytaj także
Od zaprzysiężenia Donalda Trumpa prężnie rozwinęła się rozpoczęta jeszcze za Obamy współpraca z firmą Palantir Petera Thiela (współzałożyciela wraz z Elonem Muskiem serwisu PayPal i sponsora politycznej kariery J.D. Vance’a). Palantir wdraża w amerykańskich instytucjach rozwiązanie o nazwie Foundry, które umożliwia gromadzenie danych z różnych miejsc, takich jak resort zdrowia, czy system ubezpieczeniowy, i automatyczne katalogowanie ich w bardzo szczegółowe profile osobowe, zawierające już teraz niemal każdy detal z życia. Big data w działaniu.
Google zaś (czy raczej koncern Alphabet, którego Google jest częścią) kiedyś może i promowało się hasłem „don’t be evil”, ale z amerykańskimi władzami współpracuje skwapliwie co najmniej od 2001 roku. Peter Schmidt, były dyrektor w Google (i przez jakiś czas jednocześnie Apple) aktywnie współtworzył obie zwycięskie kampanie prezydenckie Baracka Obamy, a w 2016 roku objął stanowisko przewodniczącego Komitetu Doradczego ds. Innowacji Obronnych, by sformalizować i zacieśnić współpracę między rządem a spółkami z Doliny Krzemowej.
Polska w chmurze
Związki między amerykańską administracją a gigantami technologicznymi mogą i powinny niepokoić. Kraje Europy mają jednak w swoich rękach wszystkie narzędzia, by się od tych firm i ich produktów uniezależnić. Nie wystarczy tylko przeczekać Donalda Trumpa w nadziei, że za kilka lat jeszcze będzie przepięknie – te wszystkie powiązania zostaną, a władze USA będą z nich korzystać, bo „narodowy interes USA” także pozostanie ten sam.
Suwerenność cyfrowa jest czymś, o co warto się starać. Ma praktycznie same zalety, choćby taką jak znaczna oszczędność finansowa (to na wypadek, gdyby trzeba było o tym rozmawiać z polskimi neoliberałami), a osiągnąć ją jest znacznie łatwiej, niż się to może wydawać. Ochłodzenie, jakie zapanowało w ostatnich miesiącach w stosunkach transatlantyckich, może być w tym kontekście szansą.
Po awanturze Trumpa z Zełenskim wielu komentatorów podkreślało, że teraz Europa może się wreszcie otrząśnie i postawi na własne zbrojenia, by samej sobie zapewniać bezpieczeństwo niezależnie od tego, jak nieprzewidywalnego prezydenta wybierze sobie Ameryka. Z bezpieczeństwem cyfrowym jest dokładnie tak samo. Największą przeszkodą może być jednak lobbing.
Podatek cyfrowy: nie za reklamy, tylko za zrobienie z nas automatycznych zabawek
czytaj także
Przechodzimy więc do Polski i do pytania o to, jak nasz kraj odnajduje się w tej cyfrowej układance. Spoiler: bardzo słabo. Po zmianie władzy w 2023 roku jedną z pierwszych decyzji ministra cyfryzacji Krzysztofa Gawkowskiego było powołanie ciała doradczego, które funkcjonuje chyba wyłącznie po to, by amerykańscy giganci cyfrowi mieli swoich ludzi możliwie najbliżej rządu. Mowa o „Radzie ds. Cyfryzacji”, w skład której wchodzą m.in. Michał Kanownik (prezes Związku Cyfrowa Polska, do którego należą Amazon, Apple, Google i Meta) oraz Marta Poślad (dyrektorka ds. relacji transatlantyckich i polityki publicznej Google na region Europy Środkowo-Wschodniej, członkini Rady Dyrektorów Amerykańskiej Izby Handlowej w Polsce). Gawkowski utworzył również zespół doradczy o nazwie „PL/AI Sztuczna inteligencja dla Polski”, do którego należą na przykład Karol Kurach z Google i Tomasz Czajka ze Space X.
Marta Poślad udzieliła niedawno portalowi Business Insider Polska wywiadu na temat relacji amerykańsko-polskich i muszę przyznać, że nawet szanuję tę bezpośredniość. Jako przedstawicielka Google i Amerykańskiej Izby Handlowej wielokrotnie chwali Polskę jako modelowego sojusznika, wypełniającego wszelkie wymagania Stanów Zjednoczonych, i zapewnia, że wszystko będzie dobrze, o ile tylko nie zaczniemy podskakiwać z jakimś tam podatkiem cyfrowym „Polska dziś uchodzi za wzór dla reszty Europy, jeśli chodzi o dobre relacje ze Stanami. Ważne, żeby tego kursu nie zmieniać i nie wdawać się w konfrontacyjne działania”).
czytaj także
Pytana o repolonizację gospodarki, o jakiej wspomniał jakiś czas temu premier Donald Tusk, mówi, że od repolonizowania to w Polsce są Stany Zjednoczone „Mamy nadzieję, że mowa jest o repolonizacji rozumianej jako otwarta współpraca. Takiej, która zakłada realizację dużych projektów z udziałem amerykańskich firm”. Marta Poślad podkreśla, że dla amerykańskich firm kluczowa jest stabilność i dostrzega niepokojące rysy na transatlantyckiej współpracy gospodarczej – jest to mianowicie „kwestia ceł”. Kto „kwestię ceł” wywołał i jak ona wpływa na całą tę stabilność, to już Marta Poślad pomija, a i dziennikarz jakoś specjalnie nie dopytuje, bo i nie za drążenie mu przecież płacą.
Z tą myślą na temat suwerenności cyfrowej Polski i oddawania wrażliwych danych amerykańskiemu sojusznikowi pozwolę sobie Was zostawić.