W przeciwieństwie do androginicznego glamouru Davida Bowiego czy karnawałowego flirtu z płcią w glam rocku lider zespołu Judas Priest Rob Halford nie grał żadnej roli. On naprawdę był tym, kim się wydawał – tylko że przez lata nikt, nawet on sam, nie miał odwagi tego nazwać.
Wygląd metala ma swoje stałe elementy. Skórzana kurtka, czarne spodnie, pieszczochy, ciężkie wojskowe buty. Zmieniają się nurty, brzmienia i mody, ale ta zbroja zostaje. Nieprzypadkowo podobne stylizacje zobaczyć można pod gejowskimi klubami. I to nie dlatego, że ktoś pomylił drzwi.
Rob Halford, wokalista zespołu Judas Priest, nazywany nie bez powodu Bogiem Metalu, nie tylko głosem, ale i wizerunkiem zdefiniował cały gatunek. W drugiej połowie lat 70., gdy zespół zyskiwał międzynarodową rozpoznawalność, Halford zaczął przemycać do metalowego stylu estetykę żywcem wyjętą z klubów fetyszystycznych. Skórzane uniformy, ćwieki, kajdany, motocykl jako sceniczny rekwizyt – to nie była gra o to, kto jest większym macho, ale autentyczna ekspresja fascynacji kulturą BDSM i gejowską sceną undergroundową. Sceną, której Halford był częścią, jeszcze zanim został legendą.
Przez długie lata ukrywał swoją tożsamość. Zdominowany przez hipermaskulinistyczne wzorce metal nie był miejscem przyjaznym dla otwartych rozmów o inności. Zespół nosił na sobie wszystkie symbole siły, dominacji i buntu, ale w wersji przefiltrowanej przez męskie klisze. Halford przez lata żył z przekonaniem, że prawda o nim zniszczy wszystko, co udało mu się zbudować. „W latach 80. nie mówiłem o tym, bo bałem się, że zniszczę Judas Priest” – pisał później w autobiografii Confess.
Ten lęk nie wziął się znikąd. W 1990 roku zespołowi Judas Priest wytoczono w USA proces o umieszczanie w muzyce rzekomych komunikatów podprogowych zachęcających do samobójstwa. Sam absurd tej sytuacji pokazuje, w jakiej atmosferze przyszło Halfordowi funkcjonować. Coming out w tamtym czasie mógł stać się katalizatorem kolejnej paniki moralnej.
Kiedy jednak w 1998 roku, w wywiadzie dla MTV, Halford po raz pierwszy publicznie powiedział, że jest gejem, nie zrobił z tego spektaklu. Był po prostu szczery. Powiedział, że chce być sobą dla siebie i dla fanów. A wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego: środowisko, które z zewnątrz wyglądało jak bastion toksycznej męskości, przyjęło to bez większych emocji.
„To nigdy nie był problem. Fani kochali go za głos, za muzykę, a nie za to, z kim sypia” – pisał magazyn „Rolling Stone”. Dla młodszej części publiczności coming out Halforda nie był żadnym szokiem. Wielu z nich już wcześniej domyślało się prawdy, szczególnie ci, którzy znali teksty Judas Priest („steel and leather guys were fooling with the denim dudes” z utworu Raw Deal) i nie traktowali ich wyłącznie dosłownie. W przeciwieństwie do androginicznego stylu glamour Davida Bowiego czy karnawałowego flirtu z płcią w glam rocku Halford nie „grał roli”. On naprawdę był tym, kim się wydawał – tylko że przez lata nikt nie miał odwagi, by to nazwać.
czytaj także
Coming out nie złamał kariery Halforda, a wręcz ją umocnił. Uczynił z niego postać symboliczną nie tylko dla fanów metalu, ale dla całego środowiska LGBTQ+. Przełamał stereotyp, że metal i homoseksualność się wykluczają. Pokazał, że twardość, siła i sceniczna agresja mogą iść w parze z queerową tożsamością.
Wciąż uważam, że metal pozostaje sceną raczej zamkniętą na kobiety i inność – choć oczywiście są wyjątki, często spektakularne. Jednak to, że estetykę całego gatunku zdefiniował gej, to fakt, który trudno przecenić. Gdy w 2022 roku przyjmowano Judas Priest do Rock and Roll Hall of Fame, Halford powiedział wprost: „To jest właśnie heavy metal – społeczność, która jest inkluzywna, bez względu na to, kim jesteś, jak wyglądasz, jaką masz tożsamość, kolor skóry, wiarę albo jej brak. Każdy jest mile widziany”. Taka deklaracja brzmi jak ideał, ale gdy wypowiada ją człowiek, który przez dekady ukrywał się w cieniu, nabiera szczególnej mocy.
Estetyka BDSM w metalu nie pojawiła się znikąd. Skórzane kurtki, pejcze, kajdanki – nic tu nie było przypadkiem. Zapożyczenia z gejowskiej sceny fetyszystycznej były częścią wizualnego języka buntu, który Halford przemycił na sceny koncertowe. Kluby takie jak Mineshaft w Nowym Jorku czy The Anvil były w latach 70. przestrzeniami, gdzie odgrywano męskość na nowo: jako grę, jako rytuał, jako prowokację. Halford wprowadził te właśnie kody do świata, który teoretycznie był ich zaprzeczeniem. Metal był domeną białych heteroseksualnych mężczyzn, często silnie przywiązanych do tradycyjnych ról płciowych. Jednak estetyka Judas Priest z końcówki lat 70. wyglądała bardziej jak zaproszenie na fetysz party niż rockowy koncert.
Hell Bent for Leather, Delivering the Goods, Grinder – te utwory grzmiały mocą, ale też ociekały seksualnym napięciem. Halford przez lata ukrywał się za tą teatralnością. Jego występy były zarazem manifestacją i maską. Kiedy w końcu ją zdjął, zmienił reguły gry i otworzył drogę innym. Gaahl z zespołu Gorgoroth również wyoutował się po latach. Powstały queerowe odłamy punka i metalu, które dziś są integralną częścią muzycznego krajobrazu.
Styl Halforda stał się uniwersalnym kodem. Nawet zespoły, które nie miały świadomości jego genezy, jak Manowar czy Motley Crüe, kopiowały skórę, pieszczochy i okulary przeciwsłoneczne. Fetyszowy styl stracił swoje queerowe znaczenie, stając się powszechnym znakiem „ostrej muzy”. I może właśnie dlatego warto o tym mówić. Bo historia Halforda to opowieść o tym, jak marginalna tożsamość może zdefiniować główny nurt.
W wywiadach mówił wprost, że przez lata nie czuł się częścią społeczności LGBTQ+. Metal raczej nie był obecny wśród społeczności osób LGBT, a jego wizerunek – zbyt mroczny, zbyt brutalny, zbyt „męski” – nie pasował do kolorowych narracji o queerze. A jednak właśnie w tej nieprzystawalności leży siła jego postaci. Halford pokazał, że queer nie musi być lekki, taneczny ani kolorowy. Może być ciężki, hałaśliwy, spocony od skóry i spowity scenicznym dymem.
Halford pokazał, że queerowość nie ma jednej formy. Że może być ubrana w czerń, w stal, w motocyklowe buty – oraz że ten sam metal, który przez dekady uchodził za oazę białych hetero twardzieli, może być przestrzenią wolności. Dzięki niemu metal otworzył się na świat. Gdyby nie on, wciąż być może grałby swoją jedną, monotonną pieśń. Ale dziś jest w nim coś więcej – głos, który przez lata brzmiał zza maski, dziś rozbrzmiewa otwarcie. I to właśnie dlatego wciąż grzmi.
**
Przemysław Stefaniak – fotograf, filmowiec i socjolog. Jako fotograf był publikowany w największych mediach na świecie, takich jak Associated Press, „Die Zeit”, „The Guardian” czy „Le Monde”. Pasjonuje się muzyką, o której aktywnie opowiada jako twórca internetowy.