Partie komunistyczne w czasach zimnej wojny miały realne poparcie, ale też były w dużej mierze na liście płac Kremla. To wskazówka na dziś, kiedy również mamy w naszych systemach politycznych partie, które podkopują demokrację i są wspierane przez Federację Rosyjską. A zatem wzmacnianie naszej demokracji to także kwestia bezpieczeństwa.
Michał Sutowski: Kiedy na rzecz pomocy Ukrainie zaczęła się tworzyć koalicja, inspirowali ją Amerykanie. Ile w tym było ich presji, a ile interesów narodowych poszczególnych krajów europejskich? Oczywiście nie licząc flanki wschodniej NATO, bo w wypadku krajów bałtyckich czy Polski sprawa była dość oczywista…
Serhij Płochij: To była kombinacja jednego i drugiego, czyli nacisków Waszyngtonu i zrozumienia, że Rosja zagraża krajom europejskim. One oczywiście reagowały, opierając się na własnych modelach polityki zagranicznej, tych sprzed wojny, stąd też było w ich polityce wiele ciągłości. Amerykanie to zagrożenie ze strony Rosji dojrzeli przed wszystkimi, bo mieli wyjątkowej jakości materiał wywiadowczy. Wygląda na to, że dysponowali także źródłami osobowymi, gdzieś po drodze do Kremla. Tak czy inaczej, rozumieli, jak na Kremlu myśli się w danym momencie – nikt nie miał podobnej wiedzy.
Ale z wiedzy nie zawsze wynika działanie.
To prawda, Amerykanie jednak parli do wspólnej, skoordynowanej odpowiedzi z Europejczykami. Głównie po to, by uniknąć powtórki z Afganistanu z lata 2021, czyli katastrofy w ich polityce zagranicznej. Dlatego wciągali kolejne kraje na pokład, prezentując im swoje informacje – w pierwszej kolejności Brytyjczykom, potem reszcie. Londyn miał własne powody, by się przyłączyć, bo przecież od dawna liczyli na stworzenie jakiegoś osobnego, północnoeuropejskiego bloku, któremu mogliby przewodzić. Paryż co najmniej od czasu de Gaulle’a marzy o przywództwie na całym kontynencie, więc Macron znalazł do tego okazję. Polska – wiadomo, ma historyczne przesłanki, by obawiać się Rosji… Bałtowie tak samo. No i na końcu stało się coś, czego Putin się nie spodziewał.
czytaj także
Czyli dość jednoznaczne stanowisko Zachodu w sprawie pomocy wojskowej, sankcji, obrania kierunku na integrację Ukrainy.
Tak. Niemniej prezydent Biden odegrał kluczową rolę – tak jak ponad 30 lat wcześniej George H.W. Bush przy okazji rozpadu Związku Radzieckiego.
Ale przecież Bush senior był bardzo zachowawczy, w Kijowie sugerował Ukraińcom, żeby się nie spieszyli z tą niepodległością, bo najważniejsze jest zdanie Moskwy i Gorbaczowa…
Podobieństwo dotyczy czego innego: prezydent USA i jego ludzie spędzili mnóstwo czasu na komunikowaniu się z sojusznikami, dzieleniu wiedzą, koordynowaniu działań i budowaniu politycznej koalicji. Nie chodzi o stosunek do Ukrainy, tylko o to, żeby i Amerykanie, i sojusznicy byli tak samo zorientowani w sytuacji. Biden robił to, wyciągając wnioski z klęski afgańskiej, a Bush senior z lekcji jugosłowiańskiej, kiedy to różne państwa, z Niemcami na czele, prowadziły nieskoordynowaną politykę uznawania czy nieuznawania kolejnych republik. Trzeba było po prostu odtworzyć Zachód, który w obszarze bezpieczeństwa pod wieloma względami nie działał jako jedno przez bardzo długi czas. A nie działał, bo zachód Europy, a przynajmniej jego większość, uznał zagrożenie rosyjskie za nieaktualne; różniono się też w kwestii podejścia do Chin.
W pana książce Rosja–Ukraina: największe starcie XXI wieku pisze pan – to à propos brytyjskich pomysłów na przewodzenie północy Europy – że premier Boris Johnson w czasie wizyty w Kijowie, w kwietniu 2022 roku, miał proponować prezydentowi Zełenskiemu utworzenie Europejskiej Wspólnoty Narodów, razem z Polską i krajami bałtyckimi, oczywiście pod przewodnictwem jego kraju, jako organizacji konkurencyjnej wobec Unii Europejskiej. To było serio czy to raczej performance ekscentrycznego polityka?
Myślę, że to był raczej performance polityka, który pozuje na nowego Churchilla, nawet napisał jego biografię, gdzie wychwala sprawczość męża stanu i głosi tezy, jak wiele może zdziałać osoba lidera w historii…
I miał kłopoty w związku z aferą covidową, po tym, jak w czasie lockdownu zorganizował na Downing Street imprezę.
Poza tym torysi załatwili rosyjskiemu oligarsze wejście do Izby Lordów. Niemniej ten pomysł, choćby abstrakcyjny, mieścił się w pewnej głębszej tendencji brytyjskiej polityki.
Rosja w pułapce stopmodernizmu [rozmowa z Aleksandrem Etkindem]
czytaj także
Już w 2014 to z inicjatywy Londynu powołano tzw. Połączone Siły Ekspedycyjne – grupę państw północnoeuropejskich, sprzymierzonych z NATO, w skład której weszli Holendrzy, Duńczycy, Norwegowie, Islandczycy i Bałtowie, a w 2017 także Finlandia i Szwecja. Tuż przed inwazją pełnoskalową Johnson ogłosił wraz z Polską i Ukrainą tzw. inicjatywę militarną, no i jako pierwszy lider Zachodu pojechał do Buczy i Irpienia na miejsce rosyjskich zbrodni. Brytyjczycy dość szybko dostarczyli też Ukrainie ciężką broń przeciwokrętową. Innymi słowy, spektakl spektaklem, ale Johnson nie musiał sobie pisać takiego scenariusza w pociągu do Kijowa, to się mieści w brytyjskiej polityce.
A jak zinterpretować zwrot polityczny Emmanuela Macrona? Najpierw jeździł do Moskwy, gdzie go Putin sadzał przy tym absurdalnie długim stole; potem wydzwaniał do niego razem z kanclerzem Scholzem, mówił w wywiadach, że nie można Rosji upokarzać. A potem się z niego zrobił jastrząb i zaczął mówić o wysyłaniu wojsk zachodnich do Ukrainy. Co się takiego wydarzyło?
Francuzom, przy okazji ich konkurencji i zarazem współpracy z Niemcami, zawsze chodziło o przywództwo na kontynencie. Mówiąc obrazowo, drugorzędne jest, jaka będzie treść parady, którą Francuzi będą prowadzić. Ważne, by być na czele – więc najpierw Macron próbował zostać awangardą procesu pokojowego; zależało mu, by być w kontakcie z Putinem, przekonywał go do rezygnacji z ataku na Ukrainę, oferował swe usługi jako mediator, nadskakiwał mu, jak tylko mógł. Do tego stopnia, że popsuły się jego relacje z Zełenskim, choć wcześniej był kimś w rodzaju jego mentora na arenie międzynarodowej.
Słuchaj podcastu „Blok wschodni”:
Ale z zaprowadzania pokoju nic nie wyszło.
I dlatego Macron stanął na czele drugiej parady, z transparentem: zatrzymajmy rosyjską agresję, teraz! Tyle że teraz środkami wojskowymi. Cel niby ten sam, tylko metody inne, a Francja znów staje na czele europejskich wysiłków strony europejskiej.
Mówi pan o konkurencji z Niemcami…
Kiedy z polityki odeszła Angela Merkel, zabrakło silnej europejskiej liderki. Jakkolwiek oceniamy jej politykę do 2021 roku, z pewnością nie pasuje ona do dzisiejszych czasów. Z kolei kanclerz Olaf Scholz szuka cały czas twardego gruntu pod nogami – i to wszystko stworzyło Macronowi okazję, by wysunąć się na czoło.
Pan pisze, że Olaf Scholz, choć po wstrząsie inwazji 24 lutego wygłosił swoją mowę o Zeitenwende, to zwlekał z realnym zaangażowaniem, jak długo tylko mógł – bo liczył, że walki się jakoś zakończą, zanim zaangażuje się naprawdę. I wtedy byłby optymalnym mediatorem. Tyle że trochę nie wyszło i wojna trwa. Czy stała za tym opinia publiczna w Niemczech, czy coś jeszcze?
Ja sądzę, że tu działają dwa względnie trwałe czynniki. Pierwszy to niemiecka tożsamość historyczna, która wyraźnie uprzywilejowuje Rosję. Czy to jest kwestia poczucia winy za „zabijanie Rosjan” w czasie II wojny światowej – choć na drodze do Moskwy stali przecież jeszcze Białorusini i Ukraińcy – czy wdzięczności dla Gorbaczowa za zjednoczenie, czy wreszcie nostalgia za czasami NRD na wschodzie: wszystko to gra do jednej bramki.
Czy szczytem naszych ambicji są kurczaki? Dryf relacji Polski z Chinami
czytaj także
Że Niemcom na wschodzie wolno mniej?
Że Niemcy mają szczególną odpowiedzialność historyczną względem Rosji – to jest element dyskursu publicznego i element postaw zbiorowych Niemców, z którymi i Scholz, i każdy inny niemiecki lider musi się liczyć. A drugi to oczywiście kwestia gospodarki i odejścia Niemiec od energetyki jądrowej, która wymuszała zbliżenie z Rosją i zwiększenie uzależnienia od rosyjskiego gazu. Wyzwolenie się od tego będzie trwało i przede wszystkim kosztuje, a to z kolei boli politycznie. Całą Europę, ale Niemców szczególnie, za sprawą ich dawnych decyzji. A im dłużej wojna trwa, tym więcej pomocy dla Ukrainy się od nich oczekuje. Z tych wszystkich powodów to właśnie Niemcy są najsłabszym ogniwem, jeśli chodzi o wsparcie przez zachodnich sojuszników wysiłku wojennego przeciwko Rosji, ale też podtrzymywanie sankcji.
W czasach zimnej wojny państwa Europy Zachodniej widziały swój interes – mimo wielu kontrowersji – w sojuszu wojskowym z USA, wymierzonym w ZSRR. Decydujące było jednak to, że to sami Amerykanie uznawali kontynent za strefę swych żywotnych interesów, bez tego by nie stacjonowali we Włoszech czy w RFN. To oczywiście prowadzi mnie do pytania, czy USA kilkadziesiąt lat później też są tak zdeterminowane, by tu trwać? A ustaliliśmy, że jednak presja Amerykanów była kluczowa, żeby tę koalicję utrzymać…
Tak, uważam, że USA są zainteresowane Europą tak samo, jak były w czasie zimnej wojny, a może nawet bardziej. Oczywiście powody są nieco inne, bo to już nie tylko kwestia Rosji, drugorzędnej dla postzimnowojennych administracji w Waszyngtonie, ale Chin. Europejczyków trzeba było mieć na pokładzie, by stawić czoła Sowietom, dziś są potrzebni w obliczu zagrożenia chińskiego. A obsesję wokół kwestii chińskich podzielają akurat wszystkie administracje amerykańskie od czasu Obamy – Trump i Biden wiele się pod tym względem nie różnią. Taktycznie, owszem, ale łączy ich skupienie na Chinach. A z punktu widzenia przyszłej i obecnej konkurencji z Chinami, a także konfrontacji z Chinami, bliskość USA i Europy są jak najbardziej racjonalne.
A czy amerykańska polityka pozostanie racjonalna?
Jeśli chodzi o pozostanie w ramach ogólnego trendu budowania sojuszu przeciw Chinom, to nie sądzę, żeby doszło do wielkich zmian, nawet gdyby wybory wygrał Donald Trump. Jasne, w jego przypadku można spodziewać się różnych niespodzianek, niemniej, gdy posłuchać, co mówi o obronności, to chodzi głównie o to, że Europa nie może wysyłać rachunku za bezpieczeństwo do opłacenia Amerykanom, a jednocześnie korzystać z taniej ropy i gazu z Rosji, a do tego wszystkiego zalewać amerykańskiego rynku swoimi towarami. Oczywiście, Trump mówi to w sposób bardzo dziwaczny, często konfrontacyjnym tonem. Niemniej fundament każdej kolejnej administracji tak wygląda: nawet Niemcy do pewnego stopnia uznają te realia i się do nich dostosowują. Krótko mówiąc: Ameryka dalej będzie zainteresowana Europą i oczekiwać od niej większych wydatków na obronę.
Węgry stały się jednym z przyczółków Chin w UE. Kto na tym skorzysta?
czytaj także
Używamy w naszej rozmowie analogii zimnowojennej; mówi pan, że Amerykanom Europa była potrzebna do konfrontacji z ZSRR, a teraz jest jeszcze bardziej potrzebna do konfrontacji z Chinami. Tyle że ognisko tego głównego konfliktu z ZSRR leżało gdzieś między Berlinem Zachodnim i przesmykiem Fulda, czyli w samym środku Europy. A teraz geograficzne ognisko głównego konfliktu z Chinami leży pewnie w Cieśninie Tajwańskiej, czyli na drugim końcu świata.
Tyle że na obecnym etapie konfrontacja amerykańsko-chińska rozgrywa się głównie poprzez konkurencję gospodarczą. A z tego punktu widzenia, znów, to Europa jest głównym polem bitwy – liczy się to, który kierunek obierze. Do tego oczywiście staje się polem bitwy w sensie wojny konwencjonalnej, ostatnio także z udziałem wojsk z Azji. Wiemy już, że oddziały północnokoreańskie są na zachodzie Rosji, pod Kurskiem, a to już naprawdę blisko do historycznych granic Rzeczpospolitej Obojga Narodów. No i wreszcie, mamy sam front ukraiński, gdzie toczy się największe kinetyczne starcie na kontynencie od 1945 roku. To tam idzie największa pomoc wojskowa ze strony USA i to jest przedmiot największej troski amerykańskich decydentów, a z drugiej strony Chiny pomagają Rosji na wiele sposobów – oczywiście tak, żeby nie podpaść pod różne formy sankcji gospodarczych Zachodu.
Czyli Europa wciąż jest polem walki gospodarczej USA z Chinami, robi się polem walki w sensie militarnym…
…na którym walczą Koreańczycy z północy, za to Koreańczycy z południa zacieśniają współpracę wywiadowczą z Ukrainą. To wszystko są wskaźniki globalizacji tego konfliktu.
A czy skoro mowa o pomocy wielkich mocarstw dla walczących stron – i skojarzeniach zimnowojennych – to czy wojnę Rosji z Ukrainą warto traktować jako tzw. proxy war, czyli wojnę zastępczą gigantów, którzy z różnych względów nie konfrontują się zbrojnie bezpośrednio? Kiedyś mówiło się w ten sposób np. o wojnie koreańskiej, gdzie „zastępcą” Sowietów byli chińscy „ochotnicy”.
Ja akurat nie lubię pojęcia proxy war, gdyż w większości przypadków sugeruje ono, że wielkie potęgi wykorzystują mniejsze kraje czy ruchy polityczne do prowadzenia własnych wojen. Tymczasem w Ukrainie – ale często też było tak w czasie zimnej wojny – mamy dwie walczące strony, których udział w wojnie nie jest inspirowany z zewnątrz. Z pewnością do walki nie popchnęli Ukraińców Amerykanie, inaczej niż w 1950 roku, kiedy to Koreańczyków z północy popchnęli do wojny Sowieci, a za nimi jeszcze Chińczyków do pomocy. Taki opis w ogóle nie pasuje do dzisiejszej sytuacji, zresztą po obydwu stronach – wedle mojego rozeznania Chińczycy woleliby, żeby do tej wojny nie doszło. Korzystają na niej, bo mogą za bezcen kupić ropę i inne surowce, ale ponoszą też straty gospodarcze.
Chiny stworzyły własny ekosystem innowacyjny. Czas przygotować odpowiedź [rozmowa]
czytaj także
OK, wielkie mocarstwa nie inspirowały wojny, ale skoro już się zaczęła…
To się w nią angażują, niemniej wygląda to tak, jakby raczej ogon machał psem, a nie odwrotnie.
A czy nie jest wyobrażalne, że amerykański „zwrot ku Azji” może jednak doprowadzić do wycofania wojsk amerykańskich z Europy Środkowej? Jeśli Trump uzna, że to wszystko go za dużo kosztuje?
Jest pewne prawdopodobieństwo, że Trump zdecyduje się na rozwiązanie pt. niech Europa płaci za swą obronę, a Rosję trzeba „zaparkować”, czyli znaleźć taki z nią modus vivendi, żeby nie robiła zbyt wielkich kłopotów. Trochę już tego próbowano przed kilku laty, ale Rosja nie dała się zaparkować i obrała kurs rewanżystowski.
Od 2022 roku USA zbalansowały te dwa kierunki skupienia polityki zagranicznej: Chiny to zagrożenie długoterminowe, Rosja to zagrożenie bieżące i do tego czynnik burzący stabilizację. Dlatego z Rosją trzeba sobie poradzić najpierw, chcemy tego czy nie. Natomiast Trumpowi może przyjść do głowy, żeby znowu spróbować Rosję „zaparkować”, czyli uzyskać zawieszenie broni i jakieś porozumienie, oczywiście kosztem Ukrainy. Tylko nie wiem, jak to miałoby przynieść efekt w średnim i długim terminie.
Mówi pan, że konfrontacja chińsko-amerykańska toczy się dziś na polu gospodarczym; militarna toczy się z Rosją. A co, jeśli np. Chiny zdecydują się zaatakować Tajwan? Wtedy obydwa zagrożenia będą dla USA bieżące i bezpośrednie, tyle że to z Chinami – ważniejsze. Czy wtedy nie skończy się zainteresowanie Europą, przynajmniej w wymiarze obronnym? I Amerykanie nie powiedzą: a radźcie sobie sami, mamy ważniejsze sprawy na głowie?
Stany Zjednoczone bardzo wyraźnie zobowiązały się, nawet jeśli nieformalnie, do wspierania faktycznej niepodległości Tajwanu. To dużo więcej niż zobowiązania, jakie złożono Ukrainie w ramach tzw. memorandum budapesztańskiego, gdy stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ, w tym Rosja, gwarantowali integralność jej terytorialną w zamian za oddanie broni jądrowej.
Tamte znaczyły niewiele.
Wobec Tajwanu znaczą więcej, w praktyce – jego obrona angażowałaby Stany Zjednoczone militarnie. Tyle że Tajwan jest wyspą, a więc w tym wypadku chodziłoby o amerykańską marynarkę wojenną, a nie wojska lądowe. Z kolei w przypadku Ukrainy administracja w Waszyngtonie bardzo wyraźnie stawia granicę tego, co w ogóle do pomyślenia: żadnych wojsk amerykańskich zaangażowanych w działania zbrojne.
czytaj także
Czy cokolwiek mogłoby zmienić to podejście?
Użycie przez Rosję taktycznej broni nuklearnej, ale rozwój sytuacji na froncie nijak nie wskazuje na prawdopodobieństwo czegoś takiego. I jeszcze jedna rzecz: w obliczu siły ukraińskiego oporu i dotychczasowego zaangażowania USA w pomoc Ukrainie, nie sądzę, żeby to był dobry moment na zaatakowanie Tajwanu.
Jeśli zostawić na boku kwestię obecności Amerykanów w Europie i ich presję na wspieranie Ukrainy: czy od początku wojny na kontynencie pojawiły się jakieś istotne lobby antyrosyjskie, względnie proukraińskie? Jakieś odpowiedniki, polityczne i gospodarcze, rozmaitych russlandversteherów i handlarzy tanim gazem ziemnym?
Coś analogicznego do Gazpromu i jego niemieckich współpracowników? Na pewno czymś takim jest lobby skroplonego gazu ziemnego LNG, transportowanego statkami zza granicy – inwestycje dokonane w tym sektorze, m.in. budowa gazoportów, sprawiają, że pojawiła się grupa interesu wyraźnie niechętna przywróceniu handlu tańszym gazem ziemnym z Rosji. W przypadku Niemiec ważnym aktorem na pewno będzie sektor zbrojeniowy, bo zwiększenie wydatków na zbrojenia oznacza przecież ekspansję tradycyjnej niemieckiej branży przemysłowej, z budową fabryk w Ukrainie włącznie. Ale takie lobby wciąż nie są wystarczająco mocne, by przeważyć nad wpływami tych starych – niemniej rosną w siłę.
Czy w relacjach Zachodu z Rosją możliwy jest powrót do tego, co było przed wojną?
Nawet gdyby walki zakończyły się jutro – a przecież się nie zakończą – to mamy bardzo wiele do przetrawienia. Fakt, że to była największa wojna w Europie po 1945 roku, nie przestanie być faktem. I opinia publiczna, i elity polityczne będą musiały postawić sobie pytanie: co zrobić, żeby to się nie powtórzyło? Jak się przed tym zabezpieczyć? Bo przecież efektem z grubsza pokojowej dezintegracji Związku Radzieckiego były cięcia w europejskich wydatkach na obronę. Zakładam, że tym razem ludzie będą chcieli się poczuć trwale bezpieczni, lepiej chronieni, zdani raczej na swoje produkty – a nie sprowadzane z krajów nam wrogich. To wszystko, np. łańcuchy dostaw, źródła energii itp., będzie rozpatrywane także z perspektywy bezpieczeństwa. A jak nie będzie, no to cóż, Chińczycy myślą w tych kategoriach od dawna, a tacy np. Niemcy nie myśleli. Zakładam, że jednak wyciągną z tego lekcję i nie będą chcieli ani mogli wejść drugi raz do tej samej rzeki.
W podsumowaniu historii wojny rosyjsko-ukraińskiej pisze pan o „nowym porządku świata”. Pana zdaniem nie zmierza on w stronę wielobiegunowości, lecz dwubiegunowości, jak kiedyś – tyle w ramach jednego bieguna następuje zamiana ról, bo za ZSRR-Rosję wchodzą Chiny i to one ją wasalizują, odwrotnie, niż to było np. w latach 50. Ale co z państwami średnimi, mniejszymi mocarstwami – przy okazji wojny w Ukrainie taka np. Turcja wydaje się grać swoją grę i to na dwie strony…
A to akurat nic nowego. Owszem, kiedy Stany Zjednoczone tworzyły NATO w 1949 roku, przez dekadę, może dwie były pod pewnymi względami podobne do ZSRR w Układzie Warszawskim: były jedyną rzeczywistą potęgą, dostarczały uzbrojenie, a Pakt nie był żadnym sojuszem równych. Ale potem, wraz ze wzrostem siły gospodarczej Niemiec Zachodnich i Francji, te relacje się zmieniły. Przecież cała polityka odprężenia w latach 70. była wprawdzie wspierana przez USA, ale rozpoczęli ją Niemcy i Francuzi. Ci pierwsi zaczęli robić interesy gazowe z ZSRR, ci drudzy opuścili, jeszcze za de Gaulle’a, struktury dowodzenia wojskowego NATO. Innymi słowy, Amerykanie już wtedy musieli radzić sobie z sojusznikami, którzy nie musieli zgadzać się na wszystko – na tym tle współczesna Turcja nie jest niczym wyjątkowym.
Donald Trump, nowy mecenas kryptowalut, gra na osłabienie dolara
czytaj także
Druga strona była mocniej skonsolidowana. Jeśli pominąć Chińczyków, którzy potrafili się ZSRR postawić, a potem wręcz odwrócić do nich plecami.
Dzisiaj to Chińczycy wchodzą w buty Amerykanów, tzn. próbują zarządzać na różne sposoby swoimi sojusznikami, czy to Rosją, czy na Bliskim Wschodzie, ale do modelu dominacji gospodarczej, politycznej i wojskowej, jakim cieszył się ZSRR w Układzie Warszawskim, jest jeszcze bardzo daleko. Próbują oddziaływać Inicjatywą Pasa i Szlaku, mają też inne od Rosjan tradycje prowadzenia polityki zagranicznej.
Mówił pan, że Europa ma do wyciągnięcia z agresji Rosji na Ukrainę poważną lekcję – musi więcej sfer życia, produkcji, konsumpcji itd. traktować z perspektywy bezpieczeństwa. Ale dla krajów na wschodniej flance NATO, od Finlandii przez Bałtów aż po Polskę i Rumunię, bezpieczeństwo znaczy trochę co innego niż w Hiszpanii czy we Włoszech. Jeśli to bezpieczeństwo będzie coraz więcej kosztować, to ludzie na południu zaczną się zastanawiać, jak tu się z Rosją korzystnie dogadać – bo inwazja rosyjskich czołgów to dla nich kompletna abstrakcja. Tak naprawdę to spoiwo zimnowojenne, czyli lęk przed Sowietami, dzisiaj Europy już nie dotyczy.
Ale te kilkadziesiąt lat temu to też nie było takie proste – że oto wszyscy mamy wspólny interes, bo bronimy demokracji i bezpieczeństwa przed komunizmem i faszyzmem. Na południu Europy, od Grecji przez Włochy po Francję, działały masowe i silne partie komunistyczne – i w tych krajach z pewnością nie traktowano ZSRR jako militarnego zagrożenia. Dodajmy jeszcze, że w Portugalii, a to był członek NATO od 1949 roku, do połowy lat 70. rządził dyktator, który uzyskał władzę z grubsza wtedy, kiedy Hitler w Niemczech. Tyle że on przetrwał, podobnie jak Franco w Hiszpanii, więc ustrojowo należał do nieco innego świata niż demokracje liberalne. Krótko mówiąc, zachodni sojusz po II wojnie światowej też spajał bardzo różnych graczy.
czytaj także
Ale co ich – na poziomie własnych interesów, a nie amerykańskiej hegemonii – spajało?
Na przykład zagrożenie wewnętrzne ze strony komunistów, a przynajmniej jego percepcja. Partie komunistyczne miały realne poparcie społeczne, ale też były w dużej mierze na liście płac Kremla. I to jest wskazówka na dziś: dziś też mamy w naszych systemach politycznych partie, które podkopują demokrację i są wspierane przez Federację Rosyjską. A zatem wzmacnianie naszej demokracji to także kwestia bezpieczeństwa, choćby ochrony procesu wyborczego przed wrogą ingerencją.
To nie za mało? Jako powód, żeby trwać w sojuszu krajów o często sprzecznych interesach?
Oczywiście do tego, żeby podtrzymać wspólnotę Zachodu, potrzebujemy reform instytucji, zwłaszcza tych europejskich. Skalibrowania ich tak, by ewentualny atak na Tallin czy Wilno był przez nie postrzegany jako zagrożenie dla całej wspólnoty europejskiej i jej interesów, w tym gospodarczych. Żeby znowu nie było jak w 1939 roku, kiedy żołnierze z Zachodu nie chcieli umierać za któreś wschodnioeuropejskie miasto.
To właśnie taka kombinacja zagrożeń wewnętrznych i zewnętrznych, dla systemu politycznego i dla bezpieczeństwa krajów, sprawiała, że zimnowojenny sojusz mógł przetrwać. Oczywiście przy pomocy odpowiednich polityków i odpowiedniej dozy szczęścia. Ale doświadczenie sprzed ponad pół wieku świadczy o tym, że jeśli sojusz Zachodu wobec zagrożenia rosyjskiego nie przetrwa, to nie dlatego, że to było niemożliwe, tylko że przegapiliśmy jakąś szansę.
**
Serhij Płochij – historyk, do 1991 roku wykładał na Dniepropietrowskim Uniwersytecie Państwowym, uzyskując tam tytuł profesora zwyczajnego. Od 1996 roku był również profesorem historii na Uniwersytecie Alberty, gdzie założył Studium Badań nad Religią i Kulturą. Obecnie pełni funkcję dyrektora Kanadyjskiego Instytutu Studiów Ukraińskich i Centrum Ukraińskich Badań Historycznych. Autor wielu publikacji tłumaczonych również na język polski, w tym książki Rosja–Ukraina. Największe starcie XXI w., która w tym roku ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.