Wydaje mi się, że wtedy w ogóle nie zajmowano się aspektem psychologicznym cukrzycy, że niewyrównana cukrzyca może mieć związek ze zdrowiem psychicznym. A tak było u mnie – mówi Zuzanna.
Kiedy wchodzę do mieszkania na poznańskim starym mieście, wita mnie drobna, szczupła, trzydziestoparoletnia kobieta. Kiedy zażenowana wręczam jej pudełko ze słodyczami, tłumacząc niewyraźnie, że chciałam kupić kwiatki, ale nie minęłam po drodze żadnej kwiaciarni, więc stąd te słodycze, a przynieść słodycze osobie z cukrzycą, wiadomo… – Ale ja już nie mam z tym problemu, przeszłam przeszczep trzustki – wchodzi mi w słowo. Prawie siadam w korytarzu, bo choć doktor Liszkowski wspominał o licznych powikłaniach, z jakimi Zuzanna się boryka, to temat przeszczepu jakoś mi umknął. Moja rozmówczyni zaczyna z kolei przepraszać, że długo nie odpisywała na mail – rzeczywiście na kontakt z nią czekałam kilka miesięcy – ale nie była w stanie z powodu wzroku.
Gdy dopytuję, co się stało, tłumaczy: – Po przeszczepie gwałtownie poprawiły mi się cukry, co jest pożądanym efektem działającej na nowo trzustki. Ale zmiana nie wpłynęła korzystnie na zdiagnozowaną u mnie przed operacją retinopatię. Skoki glikemii wpłynęły na pogorszenie wzroku. Zostałam zakwalifikowana do zabiegu laserowania oczu, ale zrobił mi się wylew. Po raz pierwszy w życiu miałam taką sytuację, że budzę się i prawie nic nie widzę – opowiada. – I pomyślałam sobie, że jak ja mam tu opowiadać o sobie, czy kogoś moją historią wzmocnić, kiedy nie widzę na jedno oko? Ale na szczęście już jest lepiej. Proszę usiąść, zrobię herbatę.
Zuzanna usłyszała diagnozę w grudniu 1999 roku, miała wtedy czternaście lat. Jeszcze nie zaczęła się u niej hormonalna burza związana z dojrzewaniem, co za chwilę okaże się mieć ogromne znaczenie dla tej historii. Dużo piła i biegała do toalety. Schudła. Zaczęła podejrzewać, że rozwija się w niej cukrzyca typu pierwszego, jak u jej taty. Pojechała do niego do Puszczykowa (jej rodzice rozstali się), żeby zmierzył jej poziom glukozy we krwi za pomocą glukometru. Urządzenie cały czas pokazywało błąd. Pozostał szpital, a tam glukometr szpitalny wyświetlił 800 mg/dl (u osoby zdrowej poziom glukozy we krwi oscyluje między 80 a 100 mg/dl). – I wtedy tata zaczął płakać i mówić „Tylko nie ty, Ania, tylko nie ty”. Bo on na mnie mówił Ania. Strasznie to przeżył – wspomina Zuzanna.
Pytam ją, czy przestraszyła się diagnozy. Odpowiada, że od urodzenia patrzyła, jak ojciec robi sobie zastrzyki z insuliną. – Mój tata został wychowany w reżimie, niemal codziennie o stałych porach jadł to samo i tyle samo, nie potrzebował w ogóle słodyczy. Ale często dawał sobie za dużo insuliny, więc zdarzały mu się niedocukrzenia, co akurat dobrze pamiętam z dzieciństwa – mówi.
czytaj także
Gdy pytam, czy podawanie sobie większych dawek wynikało z lęku przed powikłaniami, jakie rozwijają się zwykle z powodu zbyt wysokiego poziomu cukru, Zuzanna przytakuje. Dopytuję, czy mając w pamięci doświadczenia z tatą, nie przestraszyła się, gdy usłyszała diagnozę. – Gdy zachorowałam, obiecałam sobie, że będę bardzo dzielna, bo przecież wiedziałam, jak to wygląda. Byłam bardzo dumna z siebie, gdy pierwszy raz sama zrobiłam sobie zastrzyk insuliny. Postanowiłam też nie wciągać moich rodziców w temat choroby. W tym czasie byli już w separacji i moje zdrowotne problemy wydawały mi się najmniej istotne – przyznaje.
Dobre prowadzenie się „w tamtych czasach”
Po dwóch tygodniach w szpitalu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, Zuzanna wróciła do domu. Na początku wszystko działało, choroba się jej słuchała. Po świętach wróciła do nauki w podstawówce i wyglądało na to, że reżim związany z jedzeniem o stałych porach i podawaniem sobie dokładnych dawek insuliny był kluczem do stabilnej cukrzycy. Stosowanie się do wytycznych diabetologa nie było jednak łatwe – jeśli lekarz kazał rano przyjmować cztery wymienniki węglowodanów (jeden wymiennik to np. kromka chleba) i na to podawać insulinę, to tak musiała robić, nawet jeśli nie miała ochoty tyle jeść. Wtedy po razy pierwszy do niej dotarło, że nagle jej dzień zaczyna się od pytania: Czego nie mogę zjeść. Albo robić.
– Bo już nie mogłam biegać po podwórku jak dawniej. Insulina w połączeniu z wysiłkiem fizycznym mocno obniża cukier, musiałam uważać, żeby nie zasłabnąć. Ale z moim lekarzem nie było rozmowy. Przychodziłaś, pokazywałaś zeszyt, w którym zapisywałaś poziom cukru przed posiłkiem i po, lekarz na podstawie tego modyfikował dawki insuliny i szłaś do domu. Żadnej rozmowy o tym, co jest dla ciebie trudne, żadnego wsparcia psychologicznego, tylko przyjęcie nowych zasad i koniec, bez wyjątków. Do tej pory pamiętam dzieci z oddziału przy ulicy Szpitalnej w Poznaniu, gdzie mnie przyjęto po diagnozie, które płakały, bo nie pozwolono im osłodzić herbaty – wspomina.
W wakacje po ósmej klasie została wysłana do sanatorium dla dzieci z CT1 do Osiecznej. I wtedy zaczęły się kłopoty. – W sanatorium zobaczyłam, że inne dzieci jedzą słodycze, piją mleko słodzone z tubki. Ja tego nie robiłam od diagnozy, bo co chwila mówiono mi, że nie wolno. A one jadły, podawały sobie insulinę i nie przejmowały się. Nie wiem, czy to wtedy właśnie w moim podejściu zaczęło coś się zmieniać, ale rzeczywiście w pewnym momencie przestałam tak pilnować choroby. Do tego doszedł nastoletni bunt wobec narzucanych w szpitalu, sanatorium i życiu dyscypliny i zasad – przyznaje. – A moje późniejsze powikłania nie wzięły się z kosmosu.
czytaj także
– Gdy dziś o tym myślę, to wydaje mi się, że moje zachowanie było reakcją na panujące jeszcze w tamtych czasach powszechne przyzwolenie na to, żeby każdy mógł skomentować wygląd nastolatki. Jakiś wujek mógł bezkarnie zwrócić ci uwagę, że urosły ci piersi albo że przytyłaś. A ja wtedy rzeczywiście przytyłam, przy 1,6 metra wzrostu ważyłam nagle sześćdziesiąt kilogramów. Źle się czułam z tą wagą – tłumaczy. – Niedługo potem diabetolog też mnie zapytał, dlaczego tyle przytyłam. Tak jakbym miała na to wpływ. Do tego nie potrafiłam odnaleźć się w liceum, co sprawiło, że postanowiłam nikomu nie mówić o tym, że mam cukrzycę – dodaje. Pytam, jak wobec tego funkcjonowała, nie można przecież wszystkiego ukryć, trzeba nakłuć palec, żeby zbadać poziom glukozy, albo podać sobie strzykawką insulinę przed zjedzeniem kanapki. – Nie brałam ze sobą insuliny, po prostu jadłam dopiero po powrocie do domu. Nie chciałam, żeby postrzegano mnie przez pryzmat choroby, chciałam być jak inni – słyszę. – No i postanowiłam schudnąć.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, że jej wstręt do jedzenia i niechęć do przyjmowania insuliny to typowe zaburzenia odżywiania, z jakimi borykają się młode osoby z CT1. Powtarzane przez diabetologów i diabetyków badania pokazują, że bulimia i anoreksja występują u osób z CT1 częściej niż w ogólnej populacji. Wynika to przede wszystkim z tego, że nastolatki i młode osoby, które zwykle gwałtownie chudną przed diagnozą, podczas insulinoterapii wracają do swojej wagi sprzed choroby, co często postrzegane jest jako przytycie, a w połączeniu z promowaniem wizerunku idealnego ciała, jakim karmione są dzieci i młodzież, może prowadzić do chęci powrotu do wychudzonej sylwetki i odrzucenia choroby oraz związanej z nią insulinoterapii, bo stoją na drodze do pożądanego wyglądu.
Zuzanna pomyślała wtedy, że skoro przed diagnozą dużo jadła i chudła, to może – jeśli przestanie sobie podawać insulinę – znowu będzie miała wysoki poziom glukozy we krwi i zacznie chudnąć. A jednocześnie chciała „dobrze się prowadzić”, mieć wyrównaną cukrzycę, więc narzuciła sobie wymiennikowy reżim. – Mówiłam sobie: dziś zjem tylko dwa wymienniki do śniadania, nie cztery. A gdy zjadałam więcej, to nie podawałam sobie na ten dodatkowy wymiennik czy dwa insuliny, udawałam przed sobą, że zjadłam tylko dwa – tłumaczy.
Fachowo nazywa się to diabulimią: gdy podajemy sobie na posiłek mniej insuliny, niż powinniśmy. Wiedząc, że ma podwyższony poziom glukozy (bo przecież węglowodanowa nadwyżka we krwi sama się nie spalała), Zuzanna przestała sobie mierzyć cukier we krwi z palca. Szybko zaczęła się czuć tak źle, jak przed diagnozą. – Do tego doszło jeszcze ogromne poczucie winy z powodu okłamywania najbliższych – wspomina. – Potrafiłam na przykład włożyć do glukometru stary pasek, na którym był zapisany dobry poziom cukru i pokazać im na dowód, że wszystko u mnie w porządku.
czytaj także
W ten sposób przeżyła drugą i trzecią klasę liceum. W tym czasie była dwa razy hospitalizowana. Z powodu trwających po sześć tygodni pobytów w szpitalu przestała nadążać za programem szkolnym. – Wagarowałam, bo wstydziłam się zaległości, i coraz bardziej zapętlałam się w tych swoich schematach: podawałam sobie za mało insuliny i nie sprawdzałam cukru, choć wiedziałam, że to się znowu skończy szpitalem, no i nie chodziłam do szkoły, bo wstydziłam się zaległości, które jeszcze się powiększały z powodu coraz częstszych nieobecności – wylicza. Sugeruję, że pewnie musiała czuć się bardzo samotna, zostawiona sama sobie z tymi zbierającymi się nad jej głową chmurami. Kiwa głową. – Moja mama chodziła ze mną do lekarzy i starała się angażować w moją chorobę. Kupiła mi też książki o cukrzycy napisane przez profesora Tatonia, ale nie była psychologiem, nie do końca rozumiała, z czym się borykam. A ona sama miała wtedy ciężko, będąc samodzielną mamą. Wydaje mi się, że wtedy w ogóle nie zajmowano się aspektem psychologicznym cukrzycy, że niewyrównana cukrzyca może mieć związek ze zdrowiem psychicznym. A tak było u mnie – opowiada.
Diabulimia
W czwartej klasie przeszła na nauczanie indywidualne, żeby nadgonić program i zdać maturę, ale i tak trafiła do szpitala, tym razem już nie do pediatrycznego, ale do miejskiego im. Franciszka Raszei w Poznaniu, na oddział dla dorosłych, bo chwilę wcześniej skończyła osiemnaście lat. Już nikt nie traktował jej jak dziecka. Do Zuzanny leżącej z zakażeniem pęcherza i zdekompensowaną cukrzycą (niewyrównaną, z hiperglikemiami, które mogą prowadzić do kwasicy ketonowej) przyszła wówczas lekarka i po szczerej rozmowie postanowiła potrzymać ją na oddziale tyle, ile potrzeba, by przyjęła wszystkie dawki antybiotyku i wypuścić. – Ale powiedziała mi na odchodne, że albo się wezmę w garść, albo będzie ze mną źle – wspomina. – Wróciłam do domu totalnie bezsilna i załamana. Pytałam sama siebie, co ze mną jest nie tak, skoro chodzi tylko o to, żeby dokładnie przeliczać węglowodany i podawać na to odpowiednie dawki insuliny, więc dlaczego mi się nie udaje? I postanowiłam, że teraz już będę się pilnować, nie oszukiwać, podawać insulinę i wyjdę na prostą. I powoli, powoli zaczęło się to udawać.
Później dowiedziała się, szukając w internecie, że to, co działo się z nią przez ostatnie trzy lata, nazywa się diabulimią. Znalazła podobne do swojej historie dziewczyn, rozpoznała u nich ten sam mechanizm, co u siebie, związany z wypieraniem choroby i usilną próbą udowodnienia sobie, że jest się taką jak inni. Ale nikt podczas wielokrotnych hospitalizacji w szpitalu nie zorientował się, że jej niska masa ciała (ważyła niewiele ponad czterdzieści kilogramów) i zdekompensowana cukrzyca są efektem zaburzeń odżywiania wynikających z niechęci do akceptacji choroby. Jednak, kiedy Zuzanna pogodziła się z tym, że ma cukrzycę, i zaczęła znowu wykonywać codzienną, ogromną, żmudną pracę, którą nadal niektórzy nazywają „dobrym prowadzeniem się w chorobie”, to rollercoaster o nazwie „powikłania” był już całkiem dobrze rozbujany.
– Zaraz po ukończeniu czwartej klasy znowu wylądowałam na miesiąc w szpitalu – przyznaje. Przepadł jej pierwszy semestr studiów na etnologii, na które już nie wróciła. Zamiast tego poszła do szkoły policealnej, jednej, potem drugiej. – Miałam kompleksy z powodu cukrzycy i przerwanego pierwszego roku, nie potrafiłam się odnaleźć. Jeszcze w czwartej klasie, kiedy ludzie zapraszali się na osiemnastki, przyjmowałam zaproszenia, ale nie przychodziłam, bo wydawało mi się, że nie jestem atrakcyjna dla moich rówieśników. W tym czasie dodatkowo zdiagnozowano u mnie depresję – dodaje.
Proste równoległe się nie spotykają [fragment książki Didiera Eribona]
czytaj także
Po przerwanym roku studiów Zuzanna zaczęła mieć problemy ze spaniem. W dodatku diabulimia pozostawiła w niej wstręt do jedzenia, bała się, że może sobie podać za mało insuliny i znowu cukier będzie zbyt wysoki. Był początek XXI wieku, na rynku nie było sensorów, które mierzą poziom cukru w czasie rzeczywistym, pozostawał glukometr. W efekcie ze wstrętem do jedzenia i bezsennością Zuzanna najpierw trafiła do psychologa, a potem do psychiatry. Przyznaje, że leki antydepresyjne pozwoliły jej wyjść z zaklętego kręgu diabulimii. Zaczęła spać, wyciszyła stany lękowe, przeprowadziła się do siostry do Poznania, a zmiana otoczenia też podziałała na nią pozytywnie. Skończyła dwie szkoły policealne, pracowała jako opiekunka starszej osoby, a potem jako sprzedawczyni. I wtedy w jej życiu pojawiło się nowe powikłanie: stopa cukrzycowa.
– W 2010 roku okazało się, że mam neuropatię, czyli brak czucia – opowiada. – Zaczęło się od mrowienia w lewej nodze, a niedługo potem zauważyłam, że gdy sprawdzam tą nogą temperaturę wody w wannie, to nie odróżniam, czy jest ciepła, czy zimna. Poszłam do neurologa i wyszłam z diagnozą neuropatii – mówi. Pewnego feralnego dnia 2010 roku, siedząc w pracy, podkuliła lewą nogę pod siebie i bezwiednie przysunęła stopę do rozgrzanego kaloryfera. Zrobił się pęcherz, a po nim została rana, która nie chciała się goić. Najpierw bezskutecznie próbował pomóc dermatolog. Ostatecznie skierował Zuzannę do poradni stopy cukrzycowej, która akurat otworzyła się w Szpitalu im. Franciszka Raszei. – Gdy tam poszłam, lekarzom trudno było ukryć zaskoczenie, że taka młoda osoba ma już tak poważne powikłanie – opowiada. – Dziwili się, że mam tak szeroką wiedzę na temat cukrzycy, jestem tak dobrze przygotowana, a mimo to nie mogę udźwignąć tej choroby. A ja wtedy nie umiałam jeszcze im wytłumaczyć, że brak wsparcia psychologicznego w moim przypadku sprawił, że nie radziłam sobie z nią emocjonalnie.
Bez westchnienia ulgi
Jednym z warunków leczenia stopy cukrzycowej jest maksymalne odciążanie stopy, niechodzenie albo chodzenie w specjalnym bucie odciążającym. Zuzanna wstydziła się tego buta, był duży, niezgrabny, wyróżniał ją na ulicy, więc chodziła w zwykłym, za to postawiła na kontrolę diety i podawanie dokładnych dawek insuliny, ścisłe pilnowanie poziomu cukru. Stopa zaczęła się goić. Po raz pierwszy cukrzyca poszła jej na rękę. Zachęcona wróciła do pracy, ale rana znowu się otworzyła, i tym razem nie chciała się zagoić. Udało się ją zamknąć dopiero po pięciu latach w 2019 roku, dzięki interwencji chirurgicznej. – To było dla mnie strasznie trudne, bo powikłania zaczęły się dokładnie w momencie, kiedy już byłam „tym dobrym pacjentem”, pilnym cukrzykiem. Długo nie mogłam sobie przebaczyć, dręczyłam się, że zasłużyłam na to wszystko. Było mi ciężko, ale dziś już tylko powtarzam sobie: trudno Zuza, była zbrodnia, musi być kara – smutno żartuje.
czytaj także
Na tym nie koniec, nie czeka nas westchnienie ulgi. Po pierwszym epizodzie ze stopą cukrzycową zdiagnozowano u niej nefropatię, czyli zmiany w nerkach, które u osób z cukrzycą są spowodowane długo utrzymującą się hiperglikemią, czyli wysokim poziomem glukozy we krwi. W 2016 roku okazało się, że stan jej nerek jest na tyle poważny, że trzeba ją dializować. Dializy trwały trzy lata. Dla niewtajemniczonych: chory z nefropatią udaje się zwykle co drugi dzień do stacji dializ, chyba że załatwi sobie dializę otrzewnową, którą może wykonywać w domu. Dializa trwa około czterech godzin. W tym czasie pacjent leży, a zewnętrzna sztuczna nerka przepompowuje mu krew przy pomocy przetoki albo cewnika. Podczas dializ trzeba uważać z ilością płynów, jakie się przyjmuje. Zuzanna mogła na przykład wypijać nie więcej niż 1,5 litra na dwa dni. To raczej mało, prawda? – Po tych kilku godzinach dializy człowiek czuje się tak zmęczony, jakby przekopał ogród albo pracował cały dzień na budowie – wspomina Zuzanna. Trwało to tak długo, aż zamknęła się rana na jej stopie. Dopiero wtedy, po wykonaniu kompletu badań, znalazła się na krajowej liście biorców gotowych na przeszczep trzustki.
Zuzanna musiała wyleczyć stopę przed przeszczepem, bo leki immunosupresyjne, jakie przyjmują pacjenci po transplantacji (żeby organizm nie odrzucił nowego organu), utrudniają gojenie się wszelkich infekcji i ran. Próbowała hiperbarii, czyli terapii tlenowej, która wspomaga gojenie ran, ale nie przyniosło to efektu. Podawano jej także osocze bogatopłytkowe – również bez rezultatów. Nosiła nawet niesławny but odciążający. Pomogła dopiero wspomniana interwencja chirurga plastycznego. – Ze stopy cukrzycowej już się nie można wyleczyć, nawet po przeszczepie – tłumaczy Zuzanna. – Dochodzi do takich uszkodzeń układu nerwowego, że są one nie do odbudowania. I choć hiperbaria, but czy osocze mogą okazać się skuteczne, to ja nie byłam tym przypadkiem.
Wydaje się pogodzona z tą sytuacją i kiedy chcę już zapytać o coś innego, dodaje: – Ale nic mnie tak nie zdołowało jak stopa Charcota. W dodatku dowiedziałam się o niej w dniu swoich urodzin.
Stopa Charcota to zwyrodnienie spowodowane neuropatią, które najczęściej objawia się wypukłością kostną od strony podeszwy stopy i – nieleczone – prowadzi do deformacji albo owrzodzenia stopy. – To najgorsze powikłanie związane ze stopą cukrzycową, bo dochodzi do samoistnej degradacji kości. W dodatku dość rzadko to się zdarza, ale mnie się zdarzyło, najpierw w lewej, potem w prawej stopie – opowiada.
czytaj także
W jej przypadku długo nikt nie potrafił postawić właściwej diagnozy, nawet chirurdzy ortopedzi o krajowej renomie, jak dodaje. Dopiero doktor Piotr Liszkowski prawidłowo nazwał kolejny problem: nietypowy Charcot kości piętowej. Zuzanna nie mogła chodzić, bo trzeba stopę od razu odciążyć. Skończył się rower, do mieszkania wjechały kule i wózek. Jej partner pomagał jej z transportem do szpitala i wszędzie woził. – Pawła poznałam w 2014 roku i to był dla mnie przełomowy moment, bo spotkałam wspaniałego człowieka, który zmotywował mnie do walki o moje zdrowie – tłumaczy. – Ale też dlatego, że miał wobec mnie plany, widział naszą wspólną przyszłość razem, a to było dla mnie coś nowego – przyznaje.
Dopiero po przeszczepie mogła wsadzić nogę w ortezę (specjalny gips, który zakłada się na stopę i goleń po to, żeby chory mógł chodzić, nie obciążając rany), ale jej stopy już pozostaną zniekształcone. – To mój straszny kompleks, bo nie założę sandałków ani obcasów, jak inne kobiety, tylko sportowe obuwie. Wiem, że ludzie mają większe problemy, ale nawet takie drobne rzeczy obciążają psychikę – mówi Zuzanna. I dodaje, że powinno się objąć osoby ze stopą cukrzycową opieką podologiczną w ramach refundowanego leczenia diabetologicznego, żeby pacjent mógł otrzymać profesjonalną pomoc bez konieczności obciążania wizytą i tak przepracowanych diabetologów. Jako pacjentka w trakcie wieloletniej batalii o swoje nogi, Zuzanna widzi wiele dziur i szczelin w systemie opieki zdrowotnej w kontekście zespołu stopy cukrzycowej. – Dlaczego nie opłaca się otwierać poradni stopy cukrzycowej? Dlaczego stygmatyzujemy osoby z ZSC? Przecież to powikłanie jak każde inne w cukrzycy, a jest traktowane po macoszemu? Dlaczego chirurdzy naczyniowi czy ortopedzi traktują ją z taką niechęcią? – dopytuje. I dodaje, że potrzebne są zmiany systemowe: poradnia ZSC przy każdym oddziale diabetologicznym, edukacja personelu, zaangażowanie lekarzy pierwszego kontaktu przy wykrywaniu wczesnego stadium powikłania; edukacja samych pacjentów, którzy są źle leczeni, późno diagnozowani, bez natychmiastowego wsparcia medycznego w ramach NFZ.
Dziś, już kilka lat po przeszczepie, Zuzanna myśli o powrocie do pracy, takiej wśród ludzi, bo tych zaczęło jej ostatnio brakować. Polubiła gotowanie. – Nagle odkryłam, że jedzenie może być przyjemne, może mnie wzmocnić i zdrowo odżywić, i że to fajne, że mogę coś ugotować i obdarować tym drugą osobę – opowiada. Dla niej przeszczep oznaczał koniec z kontrolą jedzenia, z liczeniem węglowodanów, koniec ze stresem związanym z tym, czy za dużo nie zjadła. Ale rana na stopie znowu jej się otworzyła, co ją martwi, bo chce zacząć wreszcie żyć bez strachu. I znowu jeździć na rowerze, o którym mówi, że to jej najlepszy przyjaciel, i działa na nią terapeutycznie. – Myśl, że dzięki sile moich nóg mogę przejechać 50–60 kilometrów, a nawet planować, że niedługo przejadę sto, sprawia, że czuję się wolna – opowiada. Mówię jej, że ten cały ciąg powikłań i nieszczęść jest naprawdę przytłaczający. I podziwiam ją za jej walkę. – Bo to jest prawdziwa walka, walka o moje życie – mówi, uśmiechając się.
*
Fragment pochodzi z książki Katarzyny Kazimierowskiej Wielkie zmęczenie. Osobista historia cukrzycy typu 1, która ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej.
**
Katarzyna Kazimierowska (ur. 1979) – dziennikarka. Redaktorka prowadząca i sekretarzyni redakcji „Pisma”. Redaktorka prowadząca wydań specjalnych. Autorka książki Wielkie zmęczenie. Osobista historia cukrzycy typu 1, zbioru wywiadów Życie. Strategie Przetrwania oraz cyklu Strategie przetrwania.