Bycie jedyną partią opowiadającą się za głębiej zintegrowaną Europą może mieć swoje zalety, problem w tym, że lewica w swoim proeuropejskim przekazie zachowuje się, jakby nie dostrzegała dokonującej się właśnie w Polsce „eurorealistycznej” korekty.
W niedzielę lewica ogłosiła swój program na wybory europejskie. Do samego programu trudno się przyczepić. To zbiór merytorycznych, słusznych, progresywnych propozycji, w dodatku – co w tej kampanii europejskiej wcale nie jest oczywistością – w większości faktycznie odnoszących się do polityki europejskiej. Jednocześnie lewica będzie miała fundamentalny problem z tym, by przy pomocy tych propozycji zmobilizować potencjalnie mogący zagłosować na nią elektorat. A ściślej mówiąc, nie jeden problem, ale trzy.
Ostatnia reduta euroentuzjazmu
Pierwszy związany jest z tym, jak przed tymi wyborami przesunęła się polska scena polityczna. Bo przesunęła się wyraźnie w bardziej eurorealistycznym, jeśli nie eurosceptycznym kierunku. Mamy nie tylko otwarcie antyeuropejską Konfederację, ale też PiS, który startuje w tym roku chyba z najbardziej eurosceptycznym przekazem w całej swojej historii.
Subiektywny przegląd spotów wyborczych. Z jakim przekazem partie idą do eurowyborów?
czytaj także
Platforma porzuciła z kolei swój euroentuzjazm. Na poziomie szczegółowym – w krytyce Zielonego Ładu, paktu migracyjnego, reformy traktatów UE – przejęła część eurorealistycznych argumentów. Na poziomie ogólnym, jeśli oferuje jakiś proeuropejski przekaz, to oparty na strachu. „Wybierzcie KO, w najgorszym wypadku inne partie koalicji demokratycznej, bo to wybór Europy. Jeśli wygra PiS, będzie tu ruski mir” – brzmi przekaz KO w tych wyborach. Trzecia Droga sama chyba nie wie, jaki ma właściwie pomysł na Europę, co najlepiej pokazuje to, że dwie tworzące tę koalicję partie po wyborach zasiądą w dwóch odmiennych frakcjach: PSL chadeckiej, Polska 2050 liberalnej – choć trudno powiedzieć, co postawa marszałka Sejmu w kwestii praw reprodukcyjnych ma w zasadzie wspólnego z jakkolwiek rozumianym liberalizmem.
Lewica na tym tle jawi się jako ostatni bastion euroentuzjazmu. To jedyna siła w tym wyborczym wyścigu, która utrzymuje jednoznacznie proeuropejski przekaz. Przekłada się to na konkretne propozycje programowe. Lewica jest otwarta na zmianę traktatów. Wśród swoich propozycji programowych ma m.in. zniesienie zasady jednomyślności w głosowaniach w Radzie Europejskiej – co PiS przedstawia jako zagrożenie dla polskiej suwerenności. Proponuje też wprowadzenie kilku rozwiązań, które jednocześnie demokratyzują unijne instytucje i pogłębiają europejską integrację. Są wśród nich m.in. zmniejszenie liczby podpisów koniecznych dla uruchomienia europejskiej inicjatywy ustawodawczej i uniemożliwienie KE jej arbitralnego blokowania, zwiększenie budżetowych uprawnień Parlamentu Europejskiego i przyznanie mu inicjatywy ustawodawczej. PE miałby też możliwość odwoływania poszczególnych komisarzy europejskich – co sprawiałoby, że Komisja Europejska zaczęłaby przypominać europejski rząd odpowiedzialny przed europejskim parlamentem.
Bycie jedyną partią opowiadającą się za głębiej zintegrowaną i bardziej demokratyczną Europą może teoretycznie mieć swoje zalety, problem w tym, że lewica w swoim proeuropejskim przekazie zachowuje się, jakby nie dostrzegała dokonującej się właśnie w Polsce „eurorealistycznej” korekty i nie potrafi wejść z nią w skuteczną polemikę. Mówi nie tyle w kontrze do coraz bardziej eurosceptycznego głównego nurtu polskiej debaty publicznej, ile obok niego. Jej europejska narracja jak dotąd nie odnosi się też do kwestii wywołujących w tej kampanii najwięcej emocji: związanych z bezpieczeństwem i tym, że – jak podkreśla zarówno KO, jak i PiS – „żyjemy w czasach przedwojennych”.
W tej sytuacji także proeuropejscy wyborcy, którym teoretycznie bliżej byłoby do przekazu lewicy, mogą poprzeć KO jako największą partię gwarantującą zakorzenienie w Europie, traktując to jako polisę chroniącą Polskę przed przesunięciem na wschód.
Załatwimy wam to w Brukseli!
Tu pojawia się drugi, nie tylko europejski problem lewicy: brak sprawczości. Po niecałym pół roku w rządzie Donalda Tuska lewica nie ma wśród swojego elektoratu – zwłaszcza jego najbardziej aktywnej w mediach społecznościowych części – opinii partii szczególnie sprawczej. Nie zawsze zasłużenie, bo jak na swoją liczbę szabel w Sejmie i ogólne warunki działania lewica wcale nie ugrała tak mało. Niemniej takie jest wrażenie jej najgłośniejszych sympatyków. Jak to przekłada się na wybory europejskie?
W przededniu eurowyborów Polacy oczekują sprawczości i antyrosyjskości
czytaj także
Lewica przedstawiła w niedzielę wiele propozycji, jak przy pomocy polityk europejskich rozwiązać w Polsce istotne dla jej elektoratu problemy. Zaproponowała więc utworzenie Europejskiego Paktu Pracowniczego, na który składałyby się m.in. koniec bezpłatnych staży, walka z luką płacową między płciami, jawność wynagrodzeń, wreszcie 35-godzinny tydzień pracy. Chciałaby też utworzyć Europejski Fundusz Mieszkaniowy, który przeznaczyłby 100 miliardów euro na budowę tanich mieszkań na wynajem – Polsce miałoby z tego przypaść aż 10 miliardów euro. W niedzielę padła też obietnica wpisania aborcji do 12. tygodnia ciąży do Europejskiej karty praw podstawowych – co załatwiłoby problem jej dostępności w Polsce niezależnie od dylematów sumienia Hołowni, Kosiniaka-Kamysza czy Dudy.
To wszystko bardzo dobre postulaty. Ważne dla wyborców lewicy. Głosowali oni jesienią 2023 na tę formację m.in. po to, żeby zadbała, by wprowadziła je w życie koalicja rządowa. Na razie lewica nie ma tu jednak spektakularnych sukcesów. Wyborcy mogą więc dość sceptycznie podejść do obietnic, że lewica załatwi im teraz w Europie to, czego nie załatwiła w kraju. Tym bardziej że polska lewica wyśle do PE trzech do pięciu posłów, Partia Europejskich Socjalistów nie wygra tych wyborów europejskich, a cały europarlament przesunie się na prawo i głos lewicy będzie w nim słabszy niż w tym, który kończy właśnie kadencję.
Przebił się głównie PIESEL
Sądząc po reakcjach w mediach tradycyjnych i społecznościowych, ze wszystkich europejskich postulatów programowych lewicy najbardziej przebił się PIESEL – czyli pomysł nadania numeru PESEL każdemu psu, tak by „skończyć z bezdomnością” wśród tych zwierząt.
Pomysł sam w sobie nie jest może kontrowersyjny, naraził jednak lewicę na kpiny. Portal X zalały memy robione i rozpowszechniane przez lewicowy komentariat wyśmiewające pomysł, przedstawiające go jako wyraz elementarnego braku powagi lewicy, która nie jest w stanie załatwić niczego ważnego, wyskakuje więc z PIESEL-em.
Ta opinia nie jest do końca sprawiedliwa, lewicowy komentariat niekoniecznie oddaje nastroje wyborców lewicy – według ostatniego sondażu CBOS zdecydowana większość jej wyborców (69 proc.) popiera działania rządu Tuska. Niemniej nie da się ukryć, że lewica ma poważny problem z komunikacją swojego europejskiego komunikatu i PIESEL jest tego doskonałym symbolem.
80 proc. Polek i Polaków gotowych zagłosować w eurowyborach? Wow!
czytaj także
Nie ma niestety żadnej dobrej recepty na to, jak lewica w ciągu kilku tygodni, jakie zostały do wyborów, miałaby poradzić sobie z tymi trzema wyzwaniami: z rosnącym eurosceptycyzmem głównego nurtu, sprawczością i komunikacją. Choć z pewnością warto zadbać o lepszą komunikację, spróbować przynajmniej podjąć polemikę z eurosceptycznym dryfem polskiej polityki i odnieść się wyraźniej do kwestii bezpieczeństwa, zakorzeniając w niej swój europejski przekaz.
Lewicy pozostaje jednak głównie jakoś przeczekać te wybory, liczyć na to, że wynik – inaczej niż w wyborach lokalnych – nie będzie kompromitująco słaby i zacząć długą pracę nad odbudową własnej pozycji przed wyborami prezydenckimi – gdzie nie można powtórzyć katastrofy z 2020 roku – a przede wszystkim parlamentarnymi w 2027 roku.