Są dwa słowa, które w autobiografii Michała Witkowskiego nie padają – Solidarność i demokracja. I słusznie, bo to mity, wszystkim chodziło o to, żeby żyć jak w Erefenie i żeby był kapitalizm.
Michał Witkowski, Autobiografia, t. 1, Wiara 1975–1990, Znak 2023
Obracają się już od miliardów lat strefy niebieskie, puste swe i jałowe życie ciągnąc w nieskończoność w mroźnej ciemności, nie wiadomo, z czyjego rozkazu.
Sporo się jeszcze w tym kosmicznym pierdolniku dzieje, ale w pewnym momencie „w zardzewiałych trybach Losu i Przeznaczenia coś zgrzytnęło. Przesunęło się, sypnęło iskrami, zaśmierdziało spalenizną, przeskoczyły sprężyny i oto nastała ta noc styczniowa”.
Rok 1975. Narodził się Michałek. Pępek wszechświata. Kto z nas tak się nie czuje? Chyba że ktoś jest buddą, ale to nie jest ten przypadek. Jak autor przyznaje w posłowiu, lekko i przyjemnie mu się to pisało, bo pisał o tym, co go najbardziej interesuje, czyli o sobie. Zawsze wydawało mi się, że najlepsze kawałki jego prozy to mniej lub bardziej zakamuflowane „o sobie”. Tangiem jednak mnie zaskoczył – okazało się, że potrafi zrobić risercz i połączyć wszystkie elementy w całkiem zgrabną fabułę. Ale narzekał, że strasznie się zmęczył. A teraz to już sama przyjemność. Chociaż autobiografia ta powstaje przecież już od lat i można ją sobie w odcinkach zaabonować u autora. Podobnie jak Dziennik kubański i Fioletowe światło, książki pisane bez ograniczeń cenzuralnych i kontroli rynku. I ja to szanuję.
czytaj także
Pierwsza część oficjalnej autobiografii (swoją drogą, chętnie porównałabym z tą udostępnianą subskrybentom) to dzieciństwo, do momentu pójścia do liceum, pierwszego seksu i kontaktu ze środowiskiem pedalskim. (Witkowski nie nazywa go gejowskim, więc i ja się tego trzymam).
To okres, kiedy kształtuje się tożsamość, odkrywamy swoje ja, a jednocześnie determinują nas czynniki – rodzinne, społeczne, historyczne, polityczne, które zostały nam dane, a nie wybrane przez nas. Trudno pisać o dzieciństwie, pomijając rodzinę. Dostaniemy więc dwa pyszne portrety babć: jedna dentystka, druga artystka. I sympatycznych rodziców psychologów. A w znanej mu genealogii – „żadnego chłopstwa ani miejskiego proletariatu”.
Ale przede wszystkim był PRL, w jego schyłkowej fazie. To dawni pisarze rodzili się elegancko na Kresach albo w sztetlach, albo w tyglu kultur. „My, pokolenie roczników siedemdziesiątych, urodziliśmy się w blokach, kąpano nas w enerdowskich plastikowych wanienkach, siedzieliśmy na enerdowskich plastikowych nocnikach, to jest nasza tradycja, to jest nasza pamięć i tożsamość”.
To historia pisana przedmiotami, miejscami, zapachami, smakami. PRL jest brudny, śmierdzący, pozbawiony gustu – jednak dla nostalgików wszystko, co zapamiętaliście z lat 80., zostanie przypomniane – wszystkie Teleranki i gumy donaldówy. Ten lepszy, wymarzony świat znajdował się na Zachodzie, a konkretnie w Erefenie. „Istotą zachodu było to, że wszystko było prawdziwsze, soczystsze, podczas gdy u nas nieco podrobione. Bardziej wodniste mleko, mniejsze, poobijane truskawki, dzieci jakieś pokrzywione, blade, w nietwarzowych okularach. Świeciła nam słabsza podróbka słońca i piliśmy podrobioną wodę z mniejszą ilością HO”.
Co innego w Erefenie! Ojciec Michałka, dyrektor Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, zaczął wyjeżdżać tam w roku 80. Hm… Niektórym wtedy dawano paszporty tylko w jedną stronę. Ale on jeździł na wymianę naukową, chociaż na początku była to po prostu praca fizyczna. Przywoził stamtąd, coraz lepszymi samochodami, te wszystkie cudowne rzeczy w tych wspaniałych opakowaniach: czekolady, soczki, piwa, kiełbasy, proszki do prania, szampony, zegarki, telefony… Co nie przeszkadzało wysyłać Michałka do kolejki w kościele po dary – ten słynny pomarańczowy ser.
czytaj także
Są dwa słowa, które w tej książce nie padają – Solidarność i demokracja. I słusznie, bo to mity, wszystkim chodziło o to, żeby żyć jak Erefenie, i żeby był kapitalizm.
Zatem Michaś jest na razie fanem kapitalizmu. (W Fynf und cwancyś, moim zdaniem jego najlepszej powieści, kapitalizm nie wygląda tak różowo, szczególnie jak się jest ze Wschodu). Oraz chłopcem, który mentalnie był dziewczynką, bardzo długo miał ukrywaną w już w nastolęctwie lalkę, którą perfumował i ubierał. Ale przede wszystkim zawsze liczyło się dla niego to, żeby stać po właściwej stronie – to znaczy zawsze na scenie, nigdy na widowni. Wszystko jedno, czy miał recytował bajki Krasickiego, czy wiersze o komunistycznym Janku Krasickim. Być gwiazdą! Może najbardziej odpowiadałaby mu, jak pisze, rola konferansjera lub wodzireja, ale wtedy myślał o sobie jako przyszłym aktorze czy może nawet piosenkarzu. Próżność to jego o mechanizm napędowy, więc nie miał oporów, żeby zagrać w Barwach szczęścia w pisowskiej telewizji. Nigdy natomiast nie chciał być pisarzem, chociaż właśnie to pozwoliło mu w końcu znaleźć się na scenie, a przynajmniej na ściankach.
Tytuł tego tomu, Wiara, odnosi się do okresu, gdy wierzył w magię oraz boga albo raczej w Kościół katolicki, który urzekał go swoimi rytuałami – całym tym spektaklem muzyka-światło-kadzidła. Ale prawdziwą jego religią była popkultura z jej bohaterkami – Zdzisławą Sośnicką (dlatego na bierzmowaniu przyjął imię Zdzisław) czy złą Alexis z Dynastii. Potem musiał już to ukrywać, przyjmując bardziej snobistyczne gusty otoczenia. Pisze przy tym o sobie, że był tępakiem, który mimo licznych korepetycji nigdy nie był w stanie opanować tabliczki mnożenia, bo jak twierdzi, jego umysł nie potrafi myśleć abstrakcyjnie.
czytaj także
Jednak realizując ambicje swego ojca i korzystając z jego układów z dyrekcją liceum, dostał się do najlepszej szkoły, do autorskiej klasy z programem teatralnym. Pozostawiamy go na początku pierwszej klasy, kiedy jest przekonany, że nie da sobie rady. Ogólnie jest to historia pozbywania się ze swojej tożsamości, tego, co cudze, co robiło się, bo oczekiwania rodziców albo bo koledzy tak robili, typu: rybki akwariowe, narty. Nie jest to jednak dobrze już przećwiczona w literaturze biografia młodego geja stopniowo odkrywającego swoją tożsamość.
Czy nie spotkał się z homofobią? Owszem, na koloniach, z których rodzice po kilku dniach go zabrali, ale cóż, tam spotkał się z plebsem. Nie ma też historii o outingu. Jest wykluwanie się cioty. A wszystko opowiedziane dramatycznie i z humorem, z przesadą i teatralnie. Bo Witkowski jest prawdziwą pedalską drama queen – no i dobrze. A książkę czyta się bardzo fajnie! Ciekawe, czy gdyby urodził się trzydzieści lat później, byłby dziś queerem, z którym trzeba się obchodzić jak z jajkiem.
Na dziś – co za odmiana po wszystkich szalonych stylizacjach – jest eleganckim panem we fraku, ale bez skarpetek. Jak przystało na pisarza, który zapracował na własną autobiografię.
Janusz Rudnicki, Człowiek na rondzie, Biuro Literackie 2023
Stoję pod Centralnym, mgła, nie widać wieżyczki Pałacu, nie widać na nim godziny.
Dawno temu w całej stolicy jeden był tylko zegar. Ten właśnie
Czwórpostaciowy, na każdą stronę jeden. I gdy przyszła mgła, nikt nie wiedział, która godzina. Mężczyźni z pracy nie mogli wyjść, a kobiety za mąż.
A jednak! To właśnie w takiej mgle ojciec Janusza wsiadł do windy, poznał windziarkę, zakochali się i na trzydziestym piętrze wzięli ślub w niebie, a kiedy wrócili na ziemię, panna młoda była już w ciąży. I urodził się w Kędzierzynie-Koźlu oraz w oknie życia, które zawsze okazuje się dla nas za małe. No i w PRL.
„Dawno, dawno temu, gdzieś za górami lasami był sobie PRL. A w nim, gdzieś u jego stóp, żyli sobie mama i dwóch jej synów, Boguś i ja, trochę młodszy. Taty nie było, tata był na froncie, jakichś tam robót egzystencjalnych, mama latała między jednym końcem a drugim i nie umiała ich związać. Jedyną atrakcją były leje po bombach, gdyby nie one, nie byłoby się gdzie bawić.
Jedliśmy chleb z musztardą, na deser kostki maggi, głodni byliśmy tak, że kiedyś chcieliśmy zjeść listonosza razem z jego torbą, mięso było od święta”.
Ale przecież znacie tego autora, chociażby z tekstów i felietonów z „Gazety Wyborczej”. Nie będzie żadnej autobiografii, co najwyżej wyśmianie wszelkiego patosu, martyrologicznych uniesień i paktu z czytelnikiem, który miałby w to wszystko uwierzyć. Jak zawsze Rudnicki zaczyna od szczegółu, który może nawet wygląda realistycznie, a potem fabuła bryka w rejony coraz bardziej fantastycznych konfabulacji.
czytaj także
Dużo tu zabawnych zdań i nieoczekiwanych pomysłów. Jeśli chodzi o rodzaj literacki, autor proponuje nazwę „mała epika”. Ostatnio wszystko jest epickie, bo młodzi znają trochę angielski i niekoniecznie teorię literatury. Więc jest to proza epicka właśnie, w tym slangowym sensie, albo może łże-autobiografia. Chociaż trzeba przyznać, że jego popisowym, epickim numerem jest napisanie powieści złożonej z dziesięciu słów. „No i wtedy mama połknęła klucze, żeby tata nie odszedł”.
A jednak jest to książka bardzo osobista – jest rodzinny Kędzierzyn, emigracja i Hamburg (ach, gdzież są Listy z Hamburga, chyba w starych numerach „Twórczości”?), nieco wstydliwe kombatanctwo poświadczone zdjęciem legitymacji osoby represjonowanej z powodów politycznych. (Też mam taką i też się nieco wstydzę się używać).
No i te kilka znanych miejsc w Warszawie, gdzie autor wciąż się kręci. Uliczne manifestacje oraz radość z powodu apostazji, żebyśmy wiedzieli, po której stronie bije jego serce. I choć uczucia chowa pod często – nomen omen – wisielczym humorem, to nie potrafi ich ukryć. Niby gdyby miał się wzruszyć, zaraz bierze nogi za pas i emocji nie ma na eksport. Oj tam, oj tam.
Tak naprawdę to smutna książka, o starzeniu, odchodzeniu bliskich i schyłku życia, z wielokrotnie powtarzającym się motywem samobójstwa. Tak, okno naszego życia jest zawsze za małe, i chciałoby się, odchodząc z tego świata, podobnie jak Rudnicki, wziąć wszystko na wynos.