Fragmentem opowiadania „Butterfly” Kai Malanowskiej z tomu „Imigracje” z ogromnym smutkiem żegnamy Kim Lee, ważną postać polskiego ruchu LGBT i przyjaciółkę Krytyki Politycznej.
Kim Lee była warszawsko-wietnamską drag queen, występowała od 18 lat. Ostatni raz w listopadzie tego roku. Przez 11 lat organizowała The Kim Lee Drag Queen Festival, który był próbą aktywizacji społeczności i wynajdowania nowych talentów. Ostatnia edycja odbyła się 3 października.
Nie sposób wymienić wszystkich dokonań i aktywności Kim Lee. Uwielbiała scenę, występowała nie tylko w klubach niemal całej Polski, ale także w teatrze i burlesce. Zawsze chętna i życzliwie nastawiona, bez względu na to, czy chodziło o pokazanie się na Paradzie Równości, publiczne czytanie konstytucji czy udział w teledysku piosenki My, Słowianie według pomysłu Jasia Kapeli. Powstało o Niej wiele reportaży prasowych. Wielokrotnie występowała w Krytyce Politycznej, zarówno w tworzonym przez nas Centrum Kultury Nowy Wspaniały Świat, jak i warszawskiej siedzibie na Foksal. Będzie nam Jej bardzo brakowało.
***
Kaja Malanowska, Butterfly
[…]
Nie jest tak źle, pomyślałam, wcale nie jest źle. Niech sobie myślą, co chcą, że przyszłam poderwać sobie laskę albo że jestem szpiegiem prawicowej bojówki, nikt mnie tu nie zna i to mi odpowiada. Zostałam. Dokończyłam piwo, zamówiłam następne. Grzecznie odrzuciłam zaproszenie do sąsiedniego stolika, czekałam na Butterfly. W końcu wyszła. Delikatna, śliczna Azjatka przebrana za Violettę Villas, dopracowana w najdrobniejszych szczegółach: w długiej atłasowej sukni, futrzanej etoli, rękawiczkach z miękkiej białej skórki. Na wskazującym palcu miała pierścionek z kolorowym kamieniem, na głowie jasną perukę i przybrany kwiatami kapelusz. Butterfly nie poszła na łatwiznę, żadnych znanych gejowskich przebojów. Załamała drobne dłonie na środku sceny i zaśpiewała Do ciebie, mamo. Jest idealna, pomyślałam, idealnie kobieca, nawet zbyt kobieca, zbyt delikatna jak na drag queen. Patrzyłam zafascynowana, jak ściąga beżową sukienkę, żeby odkryć kolejną, granatową, błyszczącą kreację, a potem jeszcze następną, tym razem śnieżnobiałą, z trenem panny młodej. Takiego popisu się nie spodziewałam.
Po występie siedziałam jeszcze przez chwilę, kończąc piwo, kiedy ktoś podszedł do stolika. Podniosłam głowę. Nade mną stał ciemny, skośnooki mężczyzna, uśmiechał się miło.
– Jesteś przyjaciółką Kingi, prawda? – zapytał.
Kiwnęłam głową.
– Jestem Butterfly, to znaczy Max. Nie mam teraz czasu, spieszę się do domu, ale jeżeli chcesz porozmawiać, to możemy się umówić w najbliższym czasie. Zadzwoniłbym do ciebie.
– Och tak, koniecznie – odpowiedziałam.
– Dobrze. – Nie przestawał się uśmiechać. – Podobał ci się występ?
– Bardzo – przyznałam szczerze.
– To się cieszę. W takim razie do zobaczenia.
– Do zobaczenia! – zawołałam za nim.
[…]
– Max, dlaczego to robisz? – Nie mogłam się powstrzymać. Powiedziałam to, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę, że musiał już odpowiadać na to pytanie setki razy setkom różnych osób. Każdy, kto go poznaje, próbuje rozwiązać zagadkę, każdy wierzy, że uda mu się uzyskać odpowiedź. Zrobiło mi się wstyd i przestraszyłam się, że coś nieodwracalnie zepsułam, wystraszyłam go. Tymczasem Max popatrzył na mnie zupełnie poważnie swoimi ciemnymi oczami. Obrócił filiżankę do kawy w drobnych, dziecinnych dłoniach i uśmiechnął się niepewnie.
– Z próźności – odezwał się w końcu. – Z próźności – powtórzył, zmiękczając śmiesznie każde słowo. – To nie takie śkomplikowane. No i dlatego teź, zie taki jestem.
Mówi prawdę, pomyślałam, wcale się mnie nie boi. Nie musi się bać, stać go na szczerość, szczerość rozdaje wszystkim, garściami. Opowie mi, czego tylko sobie zażyczę, odpowie na każde pytanie, a i tak go nie zrozumiem, nie poznam nigdy, bo on sam nie wie do końca, kim jest, wcale nie chce tego wiedzieć. Zawsze jakaś tajemnica, każde z jego licznych żyć coś ukrywa.
[…]
W piątek pojechałam do klubu. Nie widziałam dawno Maxa, nie rozmawialiśmy ze sobą od czasu spotkania w pizzerii, wymieniliśmy tylko kilka serdecznych esemesów. Byłam zmęczona, zmęczona i roztrzęsiona ostatnimi dniami, nie miałam nastroju do rozmów, więc cieszyłam się, że obejrzę go tylko z daleka, nie będę musiała otwierać ust. W klubie już mnie znają, przestali się dziwić, zaakceptowali, że przychodzę sama, siedzę z boku i od czasu do czasu pstrykam zdjęcia tanim aparatem. Dziewczyny przestały nade mną krążyć, kelner podaje bez pytania małe piwo z sokiem. Widocznie tutaj wszystko uchodzi, wolno nawet przyjść samotnie i nie mieć ochoty na nawiązywanie nowych znajomości.
Maxa oczywiście nie było, była Butterfly przebrana za Demarczyk. W długiej czarnej pelerynie śpiewała Grande valse brillante. Od razu się popłakałam, rozmazałam makijaż, którym tak pieczołowicie zakrywałam wcześniej twarz. Butterfly pomachała mi ze sceny. Przesłałam w odpowiedzi całusa. Po Demarczyk nastąpiła przerwa, więc mogłam zamówić alkohol i ulokować się wygodnie na oparciu kanapy, bo wszystkie inne miejsca były już zajęte. Przebiegłam wzrokiem po sali. Pod oknem stolik zajęty jak zwykle przez młode dziewczyny, wesołe, krótko obcięte i bez makijażu. Max za nimi nie przepada, mówi, że są wulgarne, za mało kobiece.
Rozwrzeszczani chłopcy pod sceną, weseli geje w obcisłych dżinsach, gotowi tańczyć całą noc, z mężczyzną, kobietą, wszystko jedno, byle się dobrze bawić. Ci są z kolei niebezpieczni, potrafią złapać za tyłek podczas występu, podciągnąć do góry sukienkę. Butterfly wtedy żartuje: „No i czego ty tam szukasz, masz to samo!”, ale nie lubi, kiedy się jej dotyka, denerwuje ją to. Nie ma zwyczaju spoufalać się z widownią, po przedstawieniu przebiera się szybko i wychodzi, nigdy nie zostaje, żeby porozmawiać z gośćmi.
Pod ścianą stoją nieśmiali starsi panowie w wełnianych marynarkach i białych koszulach. Najlepsi klienci, wierni, spokojni, dobrze wychowani. Tymi Max trochę gardzi, że siedzą w szafie.
– To nie geje, to homoseksualiści – tłumaczy mi.
– To właściwie dla kogo ty tam śpiewasz?
– Dla nikogo, dla siebie.
Kim Lee & Dżastina Dżary w alternatywnej wersji „My, Słowianie”
czytaj także
Po przerwie Butterfly wypadła na scenę w szokująco obcisłej czarnej mini, ciemnych okularach i bez peruki. Kora Raz-dwa-raz-dwa i Jestem kobietą, a potem konferansjer zapowiedział gościnny popis Pusi Cat. Pusi Cat jest wysoką blondynką, to znaczy zazwyczaj blondynką. Z tragicznym wyrazem na szczupłej twarzy śpiewa tragicznie smutne piosenki. Perhaps. No nie, tego już nie zniosę, pomyślałam, przedarłam się przez tłum i weszłam do garderoby. Zaraz za mną rzucił się trzymetrowy ochroniarz, ale kiedy zobaczył, że Max spokojnie reaguje na mój widok, wycofał się za drzwi.
– Muszę już iść – powiedziałam.
Max spojrzał na mnie nieprzytomnie spod półprzymkniętych brokatowo-błękitnych powiek i zatrważająco długich sztucznych rzęs. Był w samym koronkowym body i miotał się jak szalony przed lustrem, próbując się szybko przebrać do następnego wyjścia.
– Dobrze, kochanie. Dziękuję, że przyszłaś – pocałował mnie w policzek. – Widzimy się jutro na zakupach, prawda?
– Prawda – odpowiedziałam – Zadzwoń do mnie. A potem dodałam jeszcze: – Jesteś cudna! – Ale on już tego chyba nie usłyszał, bo stał odwrócony tyłem i zakładał szpilki.
Wyszłam na mróz, w ciemną warszawską noc, zadziwiająco cichą i zadziwiająco pustą po rozkrzyczanym kolorowym klubie. W ostatnim tramwaju, który zdążyłam jeszcze złapać, siedziało parę szarych, zniechęconych osób, które przyglądały mi się dziwnie. Kiedy wróciłam do domu i weszłam do łazienki, żeby zmyć resztki makijażu, zobaczyłam w lustrze, że od kącika ust przez pół policzka ciągnie mi się czerwony ślad, wyraźnie odbite kobiece usta.
*
Fragment pochodzi z książki Kai Malanowskiej Imigracje, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej w 2011 roku.