Negacjoniści klimatyczni są gorsi od nazistów. Nie dość, że nie noszą mundurów ze swastykami, to na dodatek ukrywają się między nami. Zajmują ważne stanowiska w większości krajowych rządów, a także zarządów spółek czy korporacji. Kto wie, może sami czasem nimi bywamy?
Czy katastrofa klimatyczna jest jak Holokaust? Niewątpliwie można tutaj dostrzec pewne podobieństwa. Na jedno z nich – być może najważniejsze – wskazuje Jonathan Safran Foer w swojej najnowszej książce Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu. Nie potrafimy uwierzyć, że katastrofa dzieje się teraz i że to od naszego działania albo jego zaniechania zależy życie miliardów ludzi na Ziemi, nawet jeśli śledzimy doniesienia naukowe czy choćby newsy o topniejących lodowcach albo katastrofalnych pożarach i wiemy, że to efekt globalnego ocieplenia.
Nieoczekiwanym bohaterem książki Foera jest Jan Karski, który niczym Kasandra ruszył do USA wieszczyć złą nowinę o losie Żydów w okupowanej Polsce. W Waszyngtonie emisariusz państwa podziemnego spotkał się z Felixem Frankfurterem, sędzią Sądu Najwyższego, jednym z najwybitniejszych prawników w dziejach Ameryki, który sam był Żydem. Sędzia z uwagą wysłuchał szczegółowej relacji Karskiego o likwidacji getta warszawskiego i zagładzie więźniów obozów koncentracyjnych, a następnie stwierdził, że nie potrafi mu uwierzyć. Nie zakwestionował prawdziwości jego relacji, lecz przyznał: „Mój umysł, moje serce są tak stworzone, że nie potrafię tego przyjąć”.
Podobnie my zachowujemy się w obliczu katastrofy klimatycznej. Teoretycznie wiemy, że ilość gazów cieplarnianych w atmosferze i oceanach jest tak duża, że zagraża przyszłości ludzkiej cywilizacji, ale nasze umysły i serca nie są gotowe tej wiedzy przyjąć. A tym bardziej coś z nią zrobić.
Katastrofa klimatyczna jest niestety bardziej skomplikowanym problemem niż II wojna światowa. Naziści i ich alianci byli stosunkowo łatwym do pokonania wrogiem. Mieli mundury i łatwo było ich odróżnić od naszych. Nawet jeśli czasem się to nie udawało, to wystarczyło zrzucić trochę bomb, w tym kilka atomowych, i było po sprawie. Negacjoniści klimatyczni są gorsi od nazistów. Nie dość, że nie noszą mundurów ze swastykami, to na dodatek ukrywają się między nami. Zajmują ważne stanowiska w większości krajowych rządów, a także zarządów spółek czy korporacji. Kto wie, może sami czasem nimi bywamy? Kto nigdy nie pomyślał, że człowiek nie jest władny zmienić klimatu planety, niech pierwszy rzuci kamieniem. Foer twierdzi, że ci, którzy są świadomi klimatycznego zagrożenia, a pozostają bierni, są być może nawet bardziej niebezpieczni niż uparci negacjoniści. Ostatecznie tych drugich może usprawiedliwiać ich ignorancja. Ale kto przebaczy nam, wiedzącym, że świat zmierza ku zagładzie, ale nieumiejącym tej wiedzy przekuć w działanie?
czytaj także
Foer przyznaje, że sam bywa sceptykiem, a nawet hipokrytą. W szczególnie wstydliwym fragmencie książki Klimat to my opisuje, jak podczas latania po USA i promowania Zjadania zwierząt zdarzało mu się na lotniskach jeść hamburgery z mięsa krów z ferm przemysłowych. Tymczasem jego książka była tak żarliwym i przekonującym reportażem o warunkach współczesnej produkcji mięsa, że wiele osób po jej lekturze przechodziło na weganizm. Sama wiedza to niestety za mało, żeby zmienić szkodliwe nawyki, o czym dobrze wiedzą nie tylko palacze, wśród których przecież jest wielu świetnie wykształconych lekarzy, a nawet ministrów zdrowia. Co oczywiście nie znaczy, że nawyków zmienić nie można, o czym z kolei przekonują nas wszyscy byli palacze.
Klimat to my daje nam nie tylko wiedzę, jak bardzo katastrofalna jest obecna sytuacja, ale też, co możemy zrobić, żeby ją zmienić. Zacznijmy jednak od przypomnienia, jak chory jest nasz świat. Jeśli oglądaliście na Netfliksie film dokumentalny, w którym David Attenborough pokazuje, jak wygląda życie na naszej planecie, to wiecie, że odkąd się urodził, liczba dzikich miejsc na Ziemi zmniejszyła się o połowę. Wycięte zostały miliony hektarów lasów, przetrzebiono oceany. Liczba dziko żyjących zwierząt zmniejszyła się tak dramatycznie, że mówimy obecnie o szóstym masowym wymieraniu. Kapitalistyczna cywilizacja ma podobny wpływ na planetę jak meteoryt, który doprowadził do wyginięcia dinozaurów. Różnica jest tylko taka, że sami codziennie pracowicie budujemy ten meteoryt, który ma nas rozwalić.
czytaj także
Wszak kapitalizm potrafi nie tylko niszczyć, ale też budować, o czym tak pięknie pisał Karol Marks w Manifeście komunistycznym. Nie tylko wiercimy dziury pod kopalnie, pola naftowe i stacje benzynowe, stawiamy również fermy przemysłowe i karczujemy lasy, żeby zrobić miejsce pod uprawę paszy. O ile większość z nas nie ma bezpośredniego wpływu na politykę energetyczną i transportową kraju (choć oczywiście protesty klimatyczne i presja na polityków są potrzebne) ani nawet nie może zmienić dostawcy energii na takiego, który oferowałby prąd z odnawialnych źródeł energii, o tyle każdy i każda z nas może, a przeważnie nawet musi, codzienne decydować o tym, co je. Dlatego ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu.
Foer zwraca uwagę na mało znany raport, którego autorzy twierdzą, że emisje gazów cieplarnianych przypisywane hodowli przemysłowej są znacznie większe, niż to się przeważnie podaje. Już przygotowany przez ONZ-owską agencję FAO w 2006 roku raport Livestock’s Long Shadow (Długi cień hodowli zwierząt) wzbudził wiele kontrowersji, wskazując, że przemysł żywieniowy odpowiada za oszałamiające 18 proc. światowej emisji. Jednak autorzy opracowania Livestock and Climate Change (Zwierzęta hodowlane i zmiany klimatu), przygotowanego przez Worldwatch Institute w 2009 roku, twierdzą, że liczba ta jest mocno niedoszacowana, a hodowla przemysłowa odpowiada za co najmniej 51 proc. emisji. Ta dramatyczna różnica wynika m.in. z tego, że kalkulacje ONZ nie uwzględniają „redukcji emisji gazów cieplarnianych w wyniku fotosyntezy, która jest obniżona wskutek użytkowania 26 proc. powierzchni ziemi na całym świecie do wypasu zwierząt hodowlanych i 33 proc. gruntów ornych do uprawy pasz”.
Nie wiem, jak można było przegapić, że te wszystkie wykarczowane lasy przestaną pochłaniać dwutlenek węgla, ale łatwo mi zrozumieć, że nie takie rzeczy można przeoczyć, gdy ma się wielką ochotę na steka. Menu roślinne wciąż nie jest bardzo popularne wśród decydentów na wysokim szczeblu i pojawiało się chyba dopiero na ostatnim szczycie klimatycznym, tymczasem omawiane raporty są sprzed ponad dziesięciu lat, gdy ONZ jako rozwiązanie problemu głodu promowało jedzenie owadów. Zaprawdę wielka musi być wśród decydentów nienawiść do soczewicy i boczniaków, skoro wolą nas już karmić larwami mącznika młynarka.
czytaj także
Fakty są jednak nieubłagane. Choć niewątpliwie musimy odejść od spalania paliw kopalnych, to na dodatek musimy też zmienić naszą dietę, a może nawet powinniśmy od tego zacząć. Wszak taniej i prościej zmienić menu z mięsnego na roślinne niż piec węglowy na pompę ciepła. Oczywiście jeśli powiecie to jakiemuś zapalonemu mięsożercy, to zapewne się z wami nie zgodzi. Jednak każdy z nas może zmienić dietę, a tylko niewielu potrafi zbudować samowystarczalny energetycznie dom. Nawet jeśli nie jesteście gotowi od razu na żywieniową rewolucję, to może i tak warto się przekonać, czy po miesiącu bez mięsa lub serka rzeczywiście będziecie tak bardzo do nich tęsknić.
Oczywiście zmiana diety musiałaby być powszechna, by wpłynęła na klimat, ale na szczęście przyszłość jest po naszej stronie. W trakcie pandemii spadło spożycie mięsa, a sprzedaż tofu w Biedronce wzrosła o 100 proc. Producenci mięsa tak bardzo czują, że pali im się grunt pod nogami, że lobbyści chcą w Parlamencie Europejskim przegłosować nowelizację, która zakazywałaby nazywania wegeburgerów burgerami.
czytaj także
Co na to Sokołów? Czy zrezygnuje z sojowych parówek i będzie je nazywał paluszkami? A Tarczyński wegańskie kabanosy przemianuje na bezmięsne pałeczki? Pomijając fakt, że „prawdziwy” kabanos powinien być z kabana (czyli świni), nie sposób nie zauważyć, że rezolucja uderzy nie tylko w firmy wegańskie, ale również w konkurencję z branży, która zamiast płakać, że świat się zmienia, zaczyna produkować roślinne alternatywy. Trudno się dziwić przedsiębiorcom, którzy podobnie jak ja znają zapewne raporty, z których wynika, że za 10–15 lat produkcja zwierząt na mięso będzie podobnie upadającą branżą jak dziś hodowla zwierząt na futra. A niegdyś manufaktury furmanek.
Oczywiście można robić interwencyjne skupy mięsa, a nawet centralny magazyn mięsa, którego nikt nie chce kupić, ale warto pamiętać, że już dziś wyrzucamy do śmieci 45 proc. kupowanych wędlin. Może więc nie byłoby zbyt wielką stratą zrezygnować z hodowli i mordowania tylu zwierząt, skoro produkowany w efekcie towar blisko w połowie trafia na śmietnik?
Już czas na obowiązkowy weganizm, mniejsze mieszkania i zakaz latania
czytaj także
Znaczące ograniczenie produkcji odzwierzęcej jest nie tylko konieczne, ale i możliwe. Technologia już jest. Nawet jeśli nie wszyscy zostaniemy weganami i wegankami, to prawdopodobnie terminologia ta przestanie być potrzebna, bo prawie wszyscy będziemy jeść roślinnie. Alternatywy dla mięsa będą nie tylko tańsze i zdrowsze, ale również wymagane przez instytucje publiczne, czy nawet prywatne firmy. Nie da się dłużej bronić wizerunku bycia przyjaznym dla klimatu i serwowania posiłków z szyneczką czy nawet pastą rybną. Gdyby na wszystkich pastwiskach i polach, na których uprawia się paszę, posadzić lasy albo przynajmniej plantacje marihuany (największy przyrost masy zielonej), byłoby to nie tylko ulgą dla klimatu i miliardów zwierząt hodowlanych, ale też dla nas wszystkich. Na co jeszcze czekamy?
**
Piszemy o kryzysie klimatycznym: