„Fala imigrantów zalewa Lampedusę”, „Włoska wyspa oblężona przez przybyszów” – prawicowe media straszą kolejnym kryzysem migracyjnym na niewielkiej wysepce na Morzu Śródziemnym. Pojechaliśmy na miejsce, by sprawdzić, jak rzeczywiście wygląda tamtejsza sytuacja.
Wyspa Lampedusa to miejsce popularne wśród włoskich turystów. Położona pomiędzy Sycylią a północną Afryką kusi pięknymi plażami i spokojem. Migrantów z krajów afrykańskich, ale też m.in. Bangladeszu, przyciąga czymś innym – to najbliższy punkt na drodze do upragnionej Europy, do którego docierają z objętych kryzysem ekonomicznym i społecznym Libii i Tunezji, nierzadko ryzykując życie. Na szczycie wzgórza stoi rzeźba – Brama Europy, upamiętniająca tych, którzy zginęli podczas morskiej przeprawy. Od początku roku na Morzu Śródziemnym zginęło 411 osób, w ubiegłym – 923. Ale niewykluczone, że w rzeczywistości znacznie więcej.
„Zamknąć porty”
W lipcu burmistrz wyspy Salvatore Martello ogłosił stan wyjątkowy. Zaapelował o pomoc do włoskiego rządu, bo inaczej Lampedusa nie poradzi sobie z rosnącą z godziny na godzinę liczbą migrantów docierających tam przez morze na prowizorycznych łódkach. Informacja ta stała się wodą na młyn dla prawicowych mediów polskich i zagranicznych, które zaczęły się rozpisywać o „falach przybyszy zalewających wyspę”. Nastroje podgrzał były wicepremier i minister spraw wewnętrznych Matteo Salvini z konserwatywnej partii Liga Północna, który w ubiegłym tygodniu odwiedził Lampedusę. „Nie mogę się doczekać dnia, w którym wrócimy do władzy, żeby ponownie zamknąć porty przed tymi, którzy łamią prawo” – mówił wtedy na wiecu do tłumu swoich zwolenników.
czytaj także
Tymczasem po dopłynięciu na wyspę w oczy rzucają się przede wszystkim turyści spędzający czas w restauracjach i sklepach na głównej ulicy via Roma. Migranci z kolei są przechwytywani przez lokalną straż przybrzeżną oraz organizacje pozarządowe działające na morzu – takie jak Sea Watch – i odsyłani autobusami prosto do „hotspotu”, czyli ośrodka recepcyjnego znacznie oddalonego od centrum wyspy. Cały kryzys w rzeczywistości jest problemem nie tyle dla mieszkańców Lampedusy czy turystów, ile dla samych migrantów, którzy stłoczeni i pozbawieni możliwości swobodnego przemieszczania się czekają na decyzję o swoich dalszych losach, która jest teraz w rękach włoskich władz.
„To normalne”
Kim jest „fala”, o której tak ochoczo mówi Salvini i zwolennicy obrony „fortu Europa”?
To na przykład dwudziestoletni Tunezyjczycy, którzy – podobnie jak młodzi ludzie na całym świecie – szukają dla siebie perspektyw. Wiedzą, że bardzo trudna sytuacja w ich kraju nie daje im szansy na znalezienie pracy.
– Nie baliście się? – pytamy ich, pamiętając o pontonach i prowizorycznych łódkach, którymi migranci płyną nawet 11 godzin przez Morze Śródziemne.
– Nie. To normalne – kwitują. Mimo że niejeden z nich zna osoby, które wyprawę przypłaciły życiem. Mają nadzieję, że we Włoszech uda im się odnaleźć i zacząć od nowa.
To 18-letnia Nigeryjka, która zginęła na morzu. Była w ciąży. Grób jej oraz wielu innych migrantów znajduje się na miejskim cmentarzu na wyspie. Większość ciał jest anonimowa. Spoczywają w zbiorowych mogiłach.
To 25-letni Bengalczyk Montague, który uciekł z ogarniętego kryzysem kraju do Libii, gdzie był bity i żył w ciągłym strachu o swoje życie. – W Libii jest bardzo niebezpiecznie. Codziennie ktoś zabijał kogoś. Pochodzę z kraju, gdzie nie ma pieniędzy, musiałem wyjechać, żeby pomóc mojej rodzinie. Potrzebuję pracy – opowiada i pokazuje ukryte pod maseczką blizny na twarzy.
Koronawirus jest największym problemem
„Hotspot” przeznaczony był początkowo dla około stu osób, ale obecnie z trudem mieści ich ponad tysiąc. Widzimy przez ogrodzenie ludzi śpiących na materacach pod gołym niebem. Brakuje bieżącej wody, co jest trudne do wytrzymania, zważywszy na żar lejący się z nieba. Do tego dochodzi brak jedzenia, ponieważ niełatwo wszystkich zliczyć, gdy codziennie dopływają nowe osoby. Budynek jest jednak rozbudowywany – kolejne skrzydło ma być niebawem oddane do użytku.
Całą sytuację komplikuje pandemia. Jak wynika z naszych rozmów z migrantami i mieszkańcami wyspy, to obecnie największy problem.
– Powinni nas porozdzielać, boimy się zakażenia koronawirusem – mówi nam przez kraty oddzielające ośrodek od reszty wyspy jeden z mieszkańców „hotspotu”.
Pracownik Frontexu, organizacji powołanej do ochrony granic Unii Europejskiej, informuje nas w nieoficjalnej rozmowie, że dla chorych na COVID-19 w „hotspocie” znajduje się izolatorium. Każdemu z migrantów zaraz po dopłynięciu na ląd mierzy się temperaturę i pobiera wymaz do badań na obecność koronawirusa. Dodaje, że to właśnie wirus jest powodem zamknięcia bram ośrodka recepcyjnego. Mimo zakazu mężczyźni i kobiety od czasu do czasu opuszczają jednak ośrodek – mijamy ich po kilka osób na ulicach czy w sklepach, widzimy też, jak wracają do „hotspotu” z zakupami spożywczymi. Gdy natkną się na lokalną policję, zostają spisani i mają nakaz powrotu do centrum recepcyjnego. Niemal wszyscy noszą jednak maseczki, czego nie można powiedzieć o turystach i mieszkańcach.
– Migranci to problem. Nie chodzi o to, że odstraszają turystów, bo tych jest tyle samo co zawsze. Ale chodzi o nasze zdrowie, boimy się, że przynoszą koronawirusa – opowiada mi właściciel jednej z restauracji. Stoi razem z grupką znajomych. Żaden z nich nie ma na twarzy maseczki. Podobne opinie wyrażają także inni mieszkańcy. Nikt zdaje się jednak nie brać pod uwagę, że także turyści, przypływający tu głównie z kontynentalnych Włoch, mogą okazać się nosicielami.
czytaj także
Temat migracji jest obecny we włoskich mediach. – Gdy powiedziałam znajomym, że lecę na wakacje na Lampedusę, pukali się w czoło. „Ty nie wiesz, co tam się dzieje?” – pytali. A jednak przyjechałam tu i nie widzę tych tłumów Afrykańczyków na ulicach, o których jest ostatnio tak głośno – opowiada nam Włoszka, którą mijamy na ulicy.
Co dalej?
Z początkiem sierpnia liczba migrantów w lampeduskim „hotspocie” spadła o połowę – wszystkich rozlokowano po ośrodkach recepcyjnych na Sycylii. Co stanie się dalej? Znaczna część tak czy inaczej zostanie deportowana do swojego kraju. Według statystyk znaczna część migrantów na centralnym szlaku migracyjnym na Morzu Śródziemnym pochodzi z Tunezji (na pierwszym miejscu jest Bangladesz). Według włoskiego prawa nie jest to kraj, który zagraża bezpieczeństwu obywateli, stąd nic nie stoi na przeszkodzie, by nieuregulowanych migrantów odesłać z powrotem.
Ci, którzy pochodzą z państw objętych konfliktem lub są zagrożeni prześladowaniem, będą mogli ubiegać się o status uchodźcy. Część migrantów trafi z kolei na plantacje pomarańczy i pomidorów zarządzanych przez włoską mafię, gdzie będą pracować w niewolniczych warunkach za głodowe stawki. A niektórym być może uda się ułożyć sobie życie na nowym kontynencie.
Przed „hotspotem” poznajemy mężczyznę z Somalii, który pracuje w ośrodku jako tłumacz. Sam dopłynął do Włoch 13 lat temu. Łodzią z Libii, tak jak inni dostają się tu dziś. Opowiadał, jak bardzo trudno było mu dotrzeć do Europy i rozpocząć tu normalne życie – mimo że posiada wyższe wykształcenie. A z roku na rok jest coraz trudniej.
– Co mówisz tym, którzy teraz przypływają tutaj spróbować szczęścia tak jak ty kiedyś? – pytam.
– Żeby nie ryzykowali swojego życia, jeśli nie muszą – odpowiada i dodaje: – Na zdjęciach w internecie życie w Europie zawsze wygląda pięknie. I to jest duży problem.