Nieoczekiwany sukces południowokoreańskiego „Parasite”, który podczas tegorocznej gali rozdania Oscarów zdobył statuetki w najważniejszych kategoriach, ma niemal historyczne znaczenie. Nie tylko udowadnia, że Amerykanie, wbrew złośliwym stereotypom, potrafią i chcą oglądać filmy z napisami, ale także staje się symbolem końca dominacji anglojęzycznej popkultury, a przynajmniej coraz bardziej nużącej hegemonii hollywoodzkiego kina.
Wszystko wskazywało na to, że na 92. ceremonii wręczenia Oscarów można będzie poczuć się tak, jak gdyby stare dobre lata 90. nigdy się nie skończyły. O tytuł najlepszego aktora walczyli największe bożyszcza tamtej dekady – Brad Pitt i Leonardo DiCaprio, wśród nominowanych fabuł znalazły się dzieła Martina Scorsese i Quentina Tarantino, muzycznych wrażeń dostarczał na scenie Elton John, a animowanym faworytem było Toy Story (czwarta część).
czytaj także
Wypisz, wymaluj najntisy, które w połączeniu ze skostniałą formułą samej imprezy, niską różnorodnością płciową i rasową kandydatów w głównych kategoriach oraz powszechnym przeświadczeniem o tym, że werdykt członków Akademii Filmowej nie będzie zbytnio odstawał od decyzji ich kolegów z Wielkiej Brytanii (BAFTA) czy przyznającego Złote Globy Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej, nie obiecywały niczego przełomowego.
Na niczym spełzły również nadzieje na mocne przemówienia laureatów i gospodarzy imprezy, którzy w swoich wystąpieniach ograniczali się do bezpiecznych i średnio udanych żartów, stroniąc zarówno od kąśliwych uwag na temat konserwatyzmu jurorów Akademii, jak również komentarzy dotyczących prezydentury Donalda Trumpa.
czytaj także
O amerykańskim przywódcy, który w tym roku najprawdopodobniej ponownie wystartuje w wyborach, nie zdecydował się wspomnieć nawet jego zagorzały przeciwnik, Spike Lee. Choć na poprzedniej ceremonii oscarowej filmowiec gorąco nawoływał do oddawania głosów „przeciwko nienawiści”, której ucieleśnieniem ma być polityka obecnego lokatora Białego Domu, tym razem jedynie grzecznie wręczył nagrodę dla najlepszego reżysera i bez słowa zniknął ze sceny.
O aluzję do amerykańskiej polityki pokusił się jedynie uhonorowany statuetką za najlepszą drugoplanową kreację w Pewnego razu w Hollywood wspomniany już Brad Pitt. Aktor nawiązał do impeachmentu, mówiąc, że być może o tym swój kolejny film nakręci Quentin Tarantino.
W tym miejscu warto dodać, że reżyser – pomimo zdobycia licznych nominacji – z Dolby Theatre wrócił niemal z niczym: jego produkcja oprócz nagrody aktorskiej zdobyła tylko wyróżnienie za scenografię.
czytaj także
Wielkim oscarowym przegranym okazał się również Irlandczyk, który walczył o laury aż wdziesięciu kategoriach. Trzyipółgodzinny, maczystowski pean na cześć gangsterskich porachunków w reżyserii Martina Scorsese nie zdobył ani jednego Oscara. Nieco lepiej poradziło sobie kino wojenne Sama Mendesa, którego twórcy na scenę wyszli trzykrotnie, odbierając nagrody w kategoriach technicznych: za udźwiękowienie, zdjęcia (autorstwa Rogera Deakinsa) i – co zaskakujące – efekty specjalne, kategorię zdominowaną w ostatnich latach przez filmy science fiction. To jednak niewiele, biorąc pod uwagę, że 1917 Sama Mendesa był typowany na zwycięzcę wielu innych, w tym najważniejszych konkurencji.
czytaj także
Znikoma liczba wyróżnień dla tej reżyserskiej trójki to wbrew pozorom dobra wiadomość i być może zwiastun nowej jakości na Oscarach. Fabuły Tarantino, Mendesa i Scorsese należy bowiem uznać za synonim dawnego porządku w kinie i społeczeństwie. To filmy, które niechętnie sięgają po nowe sposoby narracji, podejmują opatrzoną w amerykańskich kinach tematykę, gloryfikują klasyczne (i nierzadko toksyczne) ideały męskości, infantylizują lub całkowicie gumkują kobiece bohaterki i stanowią oznakę głębokiej tęsknoty ich twórców za przeszłością.
Wprawdzie trudno z całą pewnością powiedzieć, czy tym werdyktem Akademia wzięła sobie do serca zarzuty m.in. o rasizm, mizoginię i nadmierne przywiązanie do tradycji oraz hollywoodzkich tytanów kina, ale wiadomo, że odrobiła lekcję ze sztuki filmowej i po wielu latach nagradzania słabych artystycznie i nijakich filmów postawiła na coś innego niż wojenne czy mafijne opowieści o dużych, biegających z bronią chłopcach.
Tym samym czarnym koniem oscarowych wyścigów okazał się Parasite, który wywalczył sobie miano najlepszego filmu międzynarodowego, pokonując ku rozczarowaniu Polaków Boże ciało Jana Komasy, i filmu roku, a swojemu twórcy – Bongowi Joon-ho – zapewnił dwie kolejne statuetki, dla najlepszego reżysera i autora scenariusza oryginalnego.
Ten moment przejdzie do oscarowej historii, bo południowokoreański Parasite – wybitna artystycznie i formalnie opowieść o nierównościach społecznych i prawdziwej, mrocznej stronie kapitalizmu – to pierwszy nieanglojęzyczny obraz, który zdobył główną nagrodę Akademii, i jedenasty, który dostał w tej kategorii nominację.
czytaj także
„Wspieram kierunek, w którym zmierza Akademia” – powiedział ze sceny Joon-ho, dodając, że będzie „pił do rana”. Ma za co, a my z nim, bo kierunek, o którym wspomniał, jest bez dwóch zdań rewolucyjny. Zwycięstwo Koreańczyków nie tylko sprawiło, że usypiająca i do bólu przewidywalna gala zamieniła się w festiwal niespodzianek. To również znak, że Amerykanie wbrew złośliwym stereotypom potrafią i chcą oglądać filmy z napisami, bo Parasite oprócz zachwytów krytyki zbiera także tłumy w kinach w USA.
Decyzje jurorów są odzwierciedleniem zmieniającego się gustu widowni i pojawiających się w kinematografii za oceanem nowych tendencji. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że sukces tego filmu stał nadzieją-symbolem końca dominacji anglojęzycznej popkultury, a przynajmniej – coraz bardziej nużącej hegemonii hollywoodzkiego kina. Całe szczęście, że wreszcie udało się to dostrzec osobom przyznającym Oscary.
Trzeba jednak przyznać, że w Dolby Theatre było w tym roku bardzo międzynarodowo, bo triumfowali nie tylko Koreańczycy, ale także Nowozelandczyk Taika Waititi z nagrodą za najlepszy scenariusz adaptowany w Jojo Rabbit oraz autorka muzyki do Jokera, Islandka Hildur Guðnadóttir, która w dodatku jako czwarta kobieta w historii Oscarów zdobyła statuetkę za najlepszy soundtrack.
czytaj także
Waititi swoją nagrodę zadedykował wszystkim kreatywnym dzieciom z całego świata, z kolei Guðnadóttir zwróciła się do kobiet i dziewczynek, które kochają muzykę. „Podnieście głos, usłyszcie go w sobie” – mówiła wzruszona kompozytorka ze sceny. Co ciekawe, odebrała ona nagrodę z rąk trzech aktorek, które zapisały się w kinie rolami silnych żeńskich postaci i superbohaterek. Mowa o Sigourney Weaver, filmowej Ellen Ripley z serii o Obcym, Brie Larson, czyli Kapitan Marvel, oraz Gal Gadot znanej jako Wonder Woman.
Gwiazdy nie omieszkały podczas ogłaszania nagród wspomnieć o dysproporcji kobiet i mężczyzn w głównych kategoriach oscarowych. Stwierdziły ironicznie, że skoro Akademia ich nie chce, to założą swój własny „podziemny klub”, w którym mężczyźni „będą mile widziani, pod warunkiem że nie włożą na siebie koszul”. Przypomniały także, że po raz pierwszy w dziejach Oscarów orkiestrą odpowiedzialną za oprawę ceremonii dyryguje kobieta – Eimear Noone. Z kolei Natalie Portman, na znak solidarności z koleżankami z branży, włożyła suknię ozdobioną nazwiskami reżyserek, których dokonania pominięto w tegorocznym sezonie nagród.
Istotnym w kontekście reprezentacji, ale także mocnym muzycznie momentem był występ otwierający galę. Mowa o performensie dwójki czarnoskórych queerowych, walczących o prawa kobiet i społeczności LGBT artystów – Janelle Monáe oraz Billy’ego Portera. Tuż po nich na scenie zjawili się Steve Martin i Chris Rock, którzy, podobnie, jak wspomniane wcześniej aktorki, zauważyli, że wśród tegorocznych nominacji ewidentnie „brakuje wagin”.
czytaj także
Akademii od komików dostało się również za brak nominacji dla czarnoskórych aktorów. Jedyną otrzymała Cynthia Erivo, która – notabene – zagrała w filmie o Harriet Tubman, afroamerykańskiej abolicjonistce. Niestety obraz nie zdobył ani jednej oscarowej statuetki. Jednak perspektywa czarnoskórych Amerykanów została dostrzeżona wśród krótkometrażowych animacji. Tu statuetka powędrowała do twórców Hair Love – pełnej symbolicznych odniesień historii czarnego ojca próbującego okiełznać „niesforne” loki swojej córki.
Tegoroczne Oscary to także filmowa dyskusja o społecznych dysproporcjach w kwestii zamożności i grzechach kapitalistycznego systemu. Te tematy poruszyły nie tylko nagrodzone fabuły – Parasite i Joker – ale także dokumenty. Prawdopodobnie po raz pierwszy ze sceny Dolby Theatre padło słowo „klasa robotnicza”. O jej problemach i upadku American dream opowiada wyróżniony Oscarem film Amerykańska fabryka, wyprodukowany przez Netflixa.
Dodajmy, że to jeden z dwóch sukcesów odnotowanych przez streamingowego giganta podczas tegorocznej gali. Statuetkę zdobyła też Laura Dern, za drugoplanową rolę w Historii małżeńskiej. To właśnie w tym filmie aktorka wygłasza swój przełomowy i słynny już monolog o „judeochrześcijańskim czymś”, co zaszczepiło wielu pokoleniom toksyczne wyobrażenie o rodzinie złożonej z „nieobecnego ojca” i „matki-wiecznej dziewicy”.
czytaj także
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o przemówieniu Joaquina Phoenixa – wyróżnionego zgodnie z przewidywaniami za najlepszy aktorski występ wśród mężczyzn. Gwiazdor, który wcielił się w Jokera, a poza kinem zasłynął m.in. jako aktywista na rzecz klimatu i praw zwierząt, na scenie Dolby Theatre zwrócił uwagę na mnóstwo palących kwestii społecznych.
czytaj także
„Jestem wdzięczny. Wcale nie czuję się, żebym stał wyżej niż pozostali nominowani. Wszystkich nas łączy miłość do kina. Dużo myślę o problemach, którym wszyscy stawiamy czoło. Ta forma ekspresji dała mi niezwykłe życie. Nie wiem, kim byłbym bez niej. Ale najważniejsze, że daje mi to możliwość oddania głosu tym, którzy go nie mają. Widzę to, co nas łączy. Czy mówimy o nierówności między płciami, o prawach społeczności LGBT czy o problemach zwierząt, jesteśmy jednym”, powiedział, dodając, że żadna grupa – klasa społeczna, rasa czy płeć – nie powinna wywyższać się nad innymi i nimi pogardzać.
Jednocześnie Phoenix zaapelował o większe zainteresowanie losem planety. „Jesteśmy egoistami, przekonanymi, że stanowimy centrum wszechświata. Rabujemy więc naturę, wykorzystując jej zasoby naturalne. Czujemy, że możemy w sztuczny sposób zapłodnić krowę, a kiedy rodzi, zabieramy jej dziecko, mimo że trudno nie zauważyć jej krzyku i cierpienia. Potem zabieramy jej mleko i wlewamy sobie do kawy i płatków. Myślę, że boimy się zmiany w swoim życiu, ponieważ uważamy, że będziemy musieli coś oddać albo poświęcić” – podsumował aktor.
czytaj także
Cóż, z takiego założenia latami wychodziła też amerykańska Akademia Filmowa, kurczowo trzymając się tradycji. Ale tej oscarowej nocy coś chyba pękło. W Hollywood wyjątkowo spadł ulewny deszcz. A wraz z nim powiał wiatr zmian.