Opowieść lewicy o Polsce to opowieść inteligencka. Czyli zdystansowana. Lewica to inteligenckie, artystyczne, wielkomiejskie środowiska, a oddolność i prowincję reprezentuje w Polsce prawica. Ja jednak nadal żywię nadzieję, że nie zamkniemy się już na zawsze w tej pierdolonej banieczce. Felieton Ziemowita Szczerka dla Krytyki Politycznej.
Jechaliśmy ostatnio samochodem przez Polskę. Środkową. Tę niby najbrzydszą, najbardziej nudną i przaśną. Była jesień i było ślicznie. Drzewa już nie miały prawie liści i rozcapierzały się nagimi gałęziami na sinym niebie. Rozczochrane rude trawy kładły się na płaskim, generalnie, krajobrazie. Choć nie tak do końca płaskim, bo jeśli się przyjrzeć, to tu czy tam widać było jakieś wzniesienie, pagórek porośnięty lasem, grzbiet jakiś. Z głośników leciał akurat Chopin i dopiero patrząc na tę jesienną, płaskawą, ale nie do końca, Polskę można było w pełni zrozumieć, o co w tym Chopinie chodzi. Co więcej, krajobraz nabrał wtedy wytworności. Wytrawności. Tak, ten wielokrotnie, również przeze mnie, opisywany jako zaszyldziony, zakoloroziony, zazabudoziony krajobraz – nabrał smaku.
Nie znaczy to, oczywiście, że zabudoza i zasrajność krajobrazowa zniknęła. No, może szyldoza jakoś się powoli ogarnia, bo te stają się coraz bardziej wysmakowane, tworzone przez dizajnerów, którzy wiedzą, co robią, i za jakiś czas te wszystkie wyważania kół, piece gazowe, skupy aut i wymiany opon polegające na tym, że wujek nakleił na pleksę literki, które wyciął wnuś, będą kolekcjonowały tylko takie cymbały jak ja – nie wiedząc już, co im się podoba, a co nie.
W każdym razie – od jakiegoś czasu staram się patrzeć wskroś. Wjeżdżam do, powiedzmy, takiej Pilicy i niby na pierwszy rzut oka widzę, wiadomo: spiętrzone dachy, płachty, plechy, kolory spod pachy, tu cegła, tam panel, tu pęka, tam marmur, ale z plastiku. Ogólnie – taniec miliona jędrzejów z maciejami, pań kryś z paniami bożenkami, sebiksów i karyn. Smoleńsk piętnastego poziomu do rytmu piosenki z polskiego kabaretu i sucharu Karola Strasburgera. Tyle razy już o tym było.
Ale to jednak na pierwszy rzut oka, bo na drugi widać miasto, które kiedyś sensownie zaprojektowano, coś, co ma ręce i nogi, coś, co dawniej musiało wyglądać właśnie tak, jak wyglądała mi ta Polska przy Chopinie – w sposób całkiem niewulgarny.
No – oczywiście – ja wiem, że dawniej to wyglądało tak, że po dziurawym bruku w błocie chlupały obdarte dzieci i raz na jakiś czas przeszła jejmość w futrze o wartości dwóch koni, ale zaniedbanie to jedno, a wulgarność – drugie. I choć pewnie na swoje czasy taka Pilica na przykład to nie było nic specjalnego, ani pod względem architektonicznym, ani urbanistycznym, ani żadnym innym, ale jednak – i to przeziera przez ten cały kolorowy rzyg – można tam nadal znaleźć coś w rodzaju stylu.
W niektórych miastach i miasteczkach powoli jest to już wydobywane przez renowatorów. Za jakiś czas będzie można tę Polskę naprawdę nieźle i z klasą urządzić. Przyrządzić wytrawny koktajl z polskości. Puścić, co tam, Chopina i się zachwycać. Wyobrażam sobie, że tak kiedyś będzie. Że będzie ładnie. Tak po prostu ładnie. Że będę patrzeć na te polskie rozczochrane trawiszcza, na te melancholijne polskie pola, tak w końcu ujęte, że nie wydają się brudne i rozlazłe, tylko stylowe. Pasujące do nisko zabudowanych miasteczek, które wyjdą spod chaosu i zaczną szukać własnego stylu. Da się to zrobić.
Ale na razie jest, jak jest i ta potencjalność, ten wyrafinowany koktajl z polskości tylko gdzieś tam przeziera. Trzeba go dostrzegać. Czasem, jak na przykład w Piotrkowie Trybunalskim czy Płocku, wyraźniej. Czasem, jak w Przedborzu czy Koniecpolu – mniej. Na razie głównie jednak jest nie wytrawny koktajl, a polski jabol.
Ja wiem, że warszawka, która nie wyjeżdża z Warszawy albo kręci się między Warszawą a „jednym z tych pięknych miast”, jak śpiewa pogardzany przez wyrafinowaną lewicę jeden z „dziadersów”, nie ma w ogóle pojęcia, co ja tu piszę i o chuj mi chodzi. Przecież w Warszawie jest ładnie, a do Krakowa czy Gdańska jeździ pendolino, które wysadza nas pod galerią handlową. Złą i kapitalistyczną, ale w której jest pyszna kawa i dzięki której nie widać tego zajebanego jabola wokoło.
„Tępa chłopomania” kontra „tępa warszafka” – czy naprawdę musimy to sobie robić?
czytaj także
No ale okej. Warszawka to mniejszostka, a wszyscy, którzy wyjeżdżają poza Warszawę, wiedzą doskonale, że niełatwo przedrzeć się przez tę jabolozę i dostrzec w Polsce coś wyrafinowanego. Wyjąwszy ziemie poniemieckie, bo tam wyrafinowane co chwila boleśnie przypomina o jakości cywilizacji III czy tam IV RP. Trudno już tutaj o rachubę. Ale w dawnej Kongresówce? Mój boże. Żeby co kilka łyków jabola napić się tu jednak porządnego drinka, potrzeba dobrej woli. Potrzeba wielkiej chęci polubienia czegoś, czego się generalnie nie lubi. Bo – na razie – jest brzydkie. Brzydkie i bardzo często, cóż poradzić, prostackie i głupie.
No więc tak: Polska jest brzydka. Polski się nie lubi.
Polska to nie to samo, co piękna „słodka Francja”, którą zwyczajnie lubią wszyscy – od lewaka po prawaka – bo jest słodka i piękna. To nie jest „good old England”, o której i antyfaszystowskie punkowe zespoły śpiewają hymny, co trudno sobie wyobrazić na polskiej scenie. To nie Grecja, gdzie lewicowcy mogą hejtować państwo, ale krainę będą kochali.
Polskę trudniej lubić. To nie jest prosta rzeczywistość do lubienia. Nie w dobie Netflixa, który może nas przenieść w bardziej znośny rejestr, czy w dobie tanich lotów, dzięki którym, przemknąwszy na chwilę oczy na ślad węglowy, można wyskoczyć choć na chwilę w miejsca, które lubi się łatwo. Polski nie lubi się łatwo. Polskę lubi się jak, powiedzmy, połamaną muzykę, przez której szorstkość trzeba się przegryźć, ale taką, przez którą – a przynajmniej ja tak uważam – warto się przegryzać.
Mnie osobiście się jakoś udało, dzięki temu mam super bonus: uwielbiam, na przykład, polską jesień i zimę. Kiedyś mnie przerażały, a teraz mam dwie wiosny w roku: jedną tę prawdziwą, a drugą, pełną prawdziwego zachwytu, gdy przychodzi listopad czy grudzień, gdy jest mroczno, powietrze pachnie ulgą i nastrojem jak z horroru. I wcale sobie nie wmawiam. Naprawdę to uwielbiam.
Kręcę się po Polsce, jak i po reszcie Europy Środkowej, z przyjemnością. Czasem po prostu potrzebuję: wychodzę z domu i jadę. Wybieram się. Kręcę się. Po zadupiach środkowej, brzydkiej Polski – i jestem zachwycony. Od dawnego pogranicza z Litwą po Galicję. Od Tykocina po Miechów. Po pograniczu dawnych Prus, gdzie w Golubiu-Dobrzyniu styka się Dobrzyń – pocarskorosyjskie rozwłóczone majdaniarskie miasteczko, które równie dobrze mogłoby istnieć gdzieś na wschodniej Białorusi – z Golubiem, który wygląda jak porządny, stojący, sterczący, ukamieniczony niemiecki mieszczański stereotyp, który, z kolei, równie dobrze mógłby leżeć, powiedzmy, pod Moguncją. Albo pogranicze Kongresówki z Wielkopolską, gdzie na przykład leży Kalisz, który jest niesamowitą rosyjską, a potem polską kopią niemieckiego miasta i nawet ma, kurwa, ufer. I to wszytko co w środku: te Kielce, te Radomie, ten cały COP, Wyszkowy, Wyszogrody. Nie chciałbym żyć w żadnych zasranych tropikach, pod tyranią żółtej kurwy grzejącej z nieba lawą, czy w porno banalnego piękna Śródziemnomorza. No, ale to osobista sprawa. To tylko ja, a ja, jak wiadomo, jestem zjebem. I dla lewicy, i dla prawicy, i dla centrum. Na zdrowie!
Polska jest brzydka. Polski się nie lubi.
Po chuj lubić Polskę? Polska jest, jak to już wielokrotnie i z naciskiem zostało podkreślone, brzydka, jest w niej albo za gorąco, albo (częściej) za zimno, ludzie to banda toksycznych skurwysynów, z którymi się wytrzymać nie da, nie mówiąc o próbach porozumienia. Skowycząca non stop prawica to jedno, palpitujące centrum – drugie, ale to samo można zaobserwować i na polskiej lewicy, która nie szczędzi innym ostrej krytyki, ale gdy do niej samej mowić językiem nawet o połowę mniej ciętym, to i tak zajmuje się głównie zwijaniem się w kłębek i skamlaniem. Więc jak tu lubić Polskę? Miejsce, gdzie zamiast prób porozumienia, społecznego konsensusu i dialogu każdy tu każdego próbuje zdominować, czy to lewica, czy prawica, a pod koniec wszyscy się sobie rzucają do gardeł. Klub kawalerów ostrogi. Przecież to jest wulgarne i prostackie. Jabol.
Jak tę Polskę lubić? Więc tak, na wszystko, od lewa do prawa, od góry do dołu, rzygiem. Na januszy, na karyny, na szyldozę, na stosunki folwarczne, na konserwę, na kler. Często, oczywiście, zasadnie. Nic, tylko się powiesić. Można też wyjechać, ale za granicą też się raczej zawsze będzie tym pierdolonym Polakiem. Bo nie ma przestrzeni zero.
„A najgorsi są ci polskolubni prawicowcy” – można usłyszeć od lewicy. Oni to w ogóle dystansu do siebie nie mają. Po pierwsze – kto jest na tyle głupi, żeby lubić Polskę? Tylko takie same zjeby jak ta cała Polska.
A żeby już się tak bardzo jarać Polską, jak oni? To już trzeba być megazjebem.
Jak tylko ktoś im Polskę obrazi, to od razu się ciepią, rzucają, piany dostają na pysk. A my – luzaczek, my – dystansik, my – brak kompleksu. Krytykujemy Polskę, nie obrażamy się, gdy kto inny ją krytykuje.
Prawicowcy na to odpowiadają najczęściej, że to lewacy są zakompleksieni: nic, tylko zapatrzenie w Zachód, tolerancja, geje, wszystko żeby tylko było jak na Zachodzie – a tymczasem wobec swojego, własnego – pogarda! A oni, prawicowcy znaczy – mają gdzieś ten polski kompleks Zachodu i lubią swoje. Własne. Przaśne czy nie.
Obie strony mają, zapewne, swoje racje. Prawicowcy są, wiadomo, w tym swoim lubieniu swojskiego napięci jak ten koleś z memów, co mu żyły wychodzą na czoło. Nie będziesz mi tu Polski obrażał! Wszędzie doszukują się antypolskiego spisku i podstawiają twarze pod każdą lecącą plwocinę, niezależnie od tego, czy ktoś faktycznie pluje, czy tylko niewinnie sobie spluwa bądź odcharkuje. Ale to nie jest prawda, że zupełnie nie mają do siebie dystansu. O nie.
Mają bekę z Polski tak samo jak inni. Wystarczy pogadać z ludźmi, nawet podczas tego całego nieszczęsnego Marszu Niepodległości, gdzie specyficzna miłość do Polski rozkwita w całej swojej toksycznej krasie. Ale mają. Podczas gdy lewica najpewniej zakazałaby emisji takiego, powiedzmy, Świata według Kiepskich, bo pokazuje „pogardliwie niższe klasy społeczne” – ci cali prawicowcy raczej nie myślą w tych kategoriach. Jedni gardzą, inni nie, jeszcze inni po prostu są tą „niższą klasą społeczną”, ale generalnie nikt nie ma z tym problemu. Z Ferdkiem, Boczkiem, Cycem czy jak im tam wszystkim jest. Jak również z obsesją walki klas, która części lewicy zastępuje zacietrzewiony nacjonalizm. Prawicowcy śmieją się z polskich przywar jak wszyscy, choć raczej między sobą. Ale w swojej strukturze pozostają polscy. Mają polski kręgosłup albo – tak też można powiedzieć – polską szablę wbitą głęboko w dupę.
Lewica jednak, mam wrażenie, już w samej swojej strukturze jest beką z Polski. Co jej prawica ma za złe. A jak polska prawica umie mieć za złe, to wszyscy wiemy. Ostatnio w „Do Rzeczy” pojawił się tekst o tym, jak to współcześni „postmoderniści” są odpowiednikiem „półpolaków” z pism Dmowskiego. Czyli takich, którzy mówią po polsku, mają obywatelstwo polskie, ale do żadnych polskich obowiązków się nie poczuwają. Czyli Żydów. A wiadomo, co endecy postulowali zrobić z Żydami. I tak się toczy to koło.
To znaczy – nikt nikomu nie każe być Polakiem. To, owszem, może męczyć. Mnie na przykład męczy bardzo często. Czasem nudzi. Nuży. Zdaję sobie, oczywiście, sprawę z absurdalności konstrukcji polskości jako takiej czy przypadku, który uczynił mnie Polakiem. Ale jakkolwiek wyobrażona czy sztuczna jest koncepcja narodowości i narodowego państwa, które kształtuje coś, co można nazwać narodem – ta koncepcja zaistniała faktycznie. I naprawdę nie bardzo jest się gdzie z niej wycofać.
Można wyjechać. Choć lepiej, przyznacie, tam, gdzie jest się „ekspatem”, a nie tam, gdzie jest się „imigrantem” – ale już samo szukanie miejsc, gdzie się będzie „ekspatem”, dokonywać się będzie z punktu widzenia tej nieszczęsnej polskości, od której się nie ucieknie. No i zawsze i wszędzie trzeba będzie z tego polskiego punktu widzenia dilować z innymi narodowo-państwowymi konstrukcjami, wśród których się osiądzie. Przestrzeni wolnej od tego nie ma. Są oczywiście miejsca na świecie, w których będzie to dilowanie przyjemniejsze, są miejsca, w których będzie mniej przyjemne. Ale zawsze będzie.
Można, oczywiście, próbować żyć poza kategoriami narodowości, ignorować je, ale to by znaczyło życie poza społeczeństwem. Jakimkolwiek. Co oczywiście kusi. Kto wie, może sam kiedyś się na taki eksperyment zdecyduję. Będę przemierzał świat jako apatryda. Albo i nie przemierzał: wykopię sobie norkę poza światem i będę w niej siedział, i miał święty spokój. Ale nawet wtedy będę posługiwał się zestawem skojarzeń, językiem, snami – kultury, w której się socjalizowałem.
Słowem – niepogodzenie się ze swoją, cóż poradzić, narodowością, jakkolwiek sztuczna i irytująca ona jest, przypomina obecnie niepogodzenie się z, powiedzmy, kształtem swojego nosa, kolorem oczu, wysokością, konstrukcją kości, krzywym kolanem, szpotawą stopą. Można się na siebie bez końca wkurwiać, można siebie samego nienawidzić, ale każdy psycholog powie w końcu, że nie ma to sensu. Albo zaakceptuj siebie, człowieku, albo się męcz. Twój wybór. Tylko po cholerę się męczyć. Już lepiej się, szczerze mówiąc, odjebać.
Dlatego to na prawicy, nawet wśród tych zidiociałych pod wieloma względami turbolechickich oszołomów, widać, paradoksalnie, bardziej pragmatyczne podejście do tożsamości. Bo, oczywiście, jest w tej ich deklarowanej miłości do Polski jakaś rozpacz, jakiś durny, podbijany przez prawicę resentyment, idiotyczne teorie spiskowe, prostacki konserwatyzm i w ogóle zestaw ludzkich małości podniesionych do rangi cnót. Ale jednak jest ta oddolna miłość i czułość.
Gdy widzę na przykład, jak w turbolechickich teledyskach nagie stopy tancerzy i tancerek dotykają tej zimowej rudej trawy, tej samej, która rośnie już zaraz za Warszawą, już nad Wisłą – to ja wiem, że to jest o mnie. Czuję, że to jest jednak jakoś o mnie, nawet jeśli to piramidalna bzdura i debilizm na debilizmie. I nawet jeśli przeszkadza mi, że tam się pojawia jakiś antysemicki, kretyński, spiskowy obraz świata, to widzę w tym jakąś czułość. I nawet gdy obijają się na tych teledyskach tymi mieczami niby prasłowiańskimi, gdy przebierają się w te historyczne stroje, gdy nieporadnym językiem starają się stylizować na jakąś quasi-prasłowiańszczyznę – to mnie to wzrusza. Nic nie poradzę.
Ustawiają się w tych zagajnikach brzozowo-błotnych, które, generalnie, są omijane przez placespotterów obrabiających estetyczne teledyski jako brzydkie i brudne, i wymachują jak idioci mieczami. Ale wtedy wiem, że to mniej więcej tak musiało wyglądać: szyszak, jakieś giezło, poszczerbiony miecz, chłop o pysku w miarę podobnym do tego ziomka, który tam właśnie z siebie robi matoła, i właśnie to błoto, właśnie ta trawa, to niebo. Rzeczywistość jest prosta. I mnie się to podoba. I naprawdę wzrusza.
Gdy oglądam te raperskie teledyski, na których ziomki pierdolą coś o prawie ulicy i szacunku dla jej zasad – to mnie to jakoś wzrusza, bo to są moje ulice i ja też na nich jestem. Lewica ich nie lubi jakoś specjalnie, ale jej samej brakuje narracji. Innej niż ta ziomalska. Tak, ja wiem, Syny i tak dalej, wszystko tak fajnie ironiczne i zdystansowane. Ale niewiele jest polskich lewicujących głosów, które by w tak entuzjastyczny sposób propsowały własny krajobraz. Naturalny to jeszcze, ale kulturowy? Społeczny? No, chyba że Warszawę. Cool jest lubić Warszawę. Albo po prostu swoje miasta. Miejskie fanbojowstwo jest jeszcze okej. Ale żeby od razu Polskę?
Na wsi auto to często konieczność, ale w mieście powinno być zbędne [rozmowa]
czytaj także
Opowieść lewicy o Polsce to opowieść inteligencka. Czyli zdystansowana. To jasne. Pogodziliśmy się z tym, że lewica to inteligenckie, artystyczne, wielkomiejskie środowiska, a oddolność reprezentuje prawica. Ale ja jednak żywię nadzieję, że nie do końca zamkniemy się w tej pierdolonej banieczce i nauczymy się jakoś dociągać do tego, czego nie lubimy. Nauczymy się w tym „prostactwie i chamstwie”, jak to się w niektórych kręgach ujmuje, dostrzegać choćby nuty czegoś pozytywnego. Czegoś, na czym to wszystko, zasrane przez Kościół i prawicę tym prostackiem rzygiem, jest oparte. Wsłuchiwać się w opowieść, którą snuje ta ziemia, i zastanowić, czemu ta opowieść jest właśnie taka. Bez uprzedzeń podejść do polskości.
Trochę w ten brak uprzedzeń nie wierzę, bo polskość w wielkiej mierze konstruowała szlachta, a szlachty lewica nienawidzi tak, jak się nienawidzi wirusa eboli: bezwarunkowo i jednowymiarowo. To głupie, co zrobić: szlachta, oczywiście, ma za uszami niesamowitą ilość gówna, ale nie można wyłącznie do gówna ograniczyć jej wkładu w tworzenie kultury tego kraju. A upraszczająca wszystko, zerojedynkująca lewica ma na ten temat opowieść tak prostą, że można w zasadzie nazwać ją prostacką. Tak prostacką, że aż się chce rzygać.
Lewica w ogóle ma na wszystko ostatnio bardzo proste odpowiedzi. Szlachta be, bo męczyła chłopów, ale chłopi tak naprawdę też be, no bo kurwa mać: my, lewica, udajemy, że ich lubimy i bronimy, że jesteśmy tacy jak oni, że ich rozumiemy, ale wszystko, co ten chłop – czy postchłop – z siebie wytrąca – od powiedzonek, jedzenia, stylu życia, sposobu ogarniania rzeczywistości, krajobrazu, mądrości życiowej – ooo, to już inna sprawa. Gdyby ktokolwiek z ludowym mindsetem pojawił się na lewicowych forach i próbował rozmawiać z tymi ludźmi własnym językiem, z miejsca zostałby zaszydzony.
Dlatego cieszy mnie, na przykład, że są takie zespoły jak R.U.T.A czy Lelek, które też w tym wszystkim, w tej ludowej podbudowie dłubią, ale nie mają nic wspólnego z tym toksycznym, prawicowym światem. Cieszę się, że jest Andrzej Stasiuk na przykład, który Polskę opisuje z taką czułością, jakby chciał ją przelecieć. Że jest Michał Książek, który po prostu idzie, patrzy i to wystarcza. Że jest Wilq, który co prawda nie kocha specjalnie wyfiokowanych i przedogmatyzowanych lewicowców (zresztą, kto ich, kurwa, kocha poza nimi samymi), ale nienawidzi też nacków i innego typu fanatycznego barachła.
Wilq to prawdziwa apoteoza polskości jeszcze sprzed jej zwytrawnienia. Wilq jest, owszem, superbohaterem, z dachów miasta wypatruje zła, żeby temu złu najebać. Ale Opole to nie Gotham, więc ta dachy to też nie jest jakiś Empire Shit Building, tylko to są dachy bloków. A że nie będzie Wilq jak jakiś debilny Batman czatował na zło w natężonej wiecznie pozie, to wynosi sobie na górę stołeczek rybacki, zamawia se pickę z pizzerii Verona założonej w baraku na osiedlu, w której dawniej, za komuny, była kwiaciarnia i warzywniak, i tak sobie czatuje. Czasem se drzemnie, czasem sobie poczyta kolorowy magazyn.
Dobrze, że jest Sławomir Shuty, który ma taki słuch, że tę Polskę po prostu wyrywa z butów i stawia w jakimś wysokim rejestrze własnej wiecznej fazy. Dobrze, że jest Anka Cieplak, która tak pisze o tych polskich blokowiskach i dilach, że człowiek ma ochotę stanąć jej pod balkonem i wrzeszczeć: „Ankaaaa wyjdzieeesz?”.
Albo Konrad Janczura, który tak opisał podkarpacką wieś w Przemytnikach, jakby się tam po prostu było. Albo Weronika Gogola, która z czułością opisuje swoje rodzinne karpackie strony, a przecież to jest zagłębie prawicy.
Tymczasem lewica jest jakoś, wydaje mi się, obok tego wszystkiego. A jeśli nawet w tym jest, to nie na serio. Systemowo bekowo.
Główny nurt Polski toczy się poza zasięgiem oddziaływania jakiejkolwiek lewicy. Bo lewica raczej, jeśli już, to tę Polskę bardziej analizuje, niż współtworzy o niej narrację. Poza przywołanymi przeze mnie wyjątkami w stylu Anki Cieplak lewica rzadko opowiada o Polsce językiem dla niej zrozumiałym, takim, jaki mógłby tę Polskę zafrapować. Weźmy na przykład taką muzykę: na Przystanku Woodstock milion ludzi, stary rock, dzieciaki z prowincji, milion potencjalnych wyborców, ale lewopicusie z Warszawy czy innych tzw. wielkich ośrodków – beka z Woodstocku. Siara, wiocha! Kuce! Dej mie tu ironiczne gabery albo weź mie do Berghain, tam se postoje dzień w kolejce, żeby mie wpuścił do środka bardzo lewicowo prawilny bramkarz po bardzo lewicowo prawilnym fejskontrolu i bardzo lewicowo prawilnym ocenieniu dreskodu.
Mimo że Owsiak utrzymuje festiwal na mocnym kursie lewoobyczajowym, to w rezultacie wszystkich tych ludzi – ze względu na spicusienie i skrzysienie wielkomiejskiej lewicy – zagospodarowuje Kukiz albo nawet Przystanek Jezus.
Bo serio ktoś sobie wyobraża, że dzieciaki na wsi w ramach buntu zakładają kapele, które zauważą i docenią wypieszczone uszka młodej lewicy? Oni założą kapele rockowe: punkowe, metalowe itd., ale to dla wielkomisiów-lewisiów wiocha, zresztą rock już dawno nie jest na lewicy uważany za muzykę buntu, bo to siara, dziadersi i kuconada. Muzyką dzisiejszego buntu stał się rap, a dzieciaki, które rapują, wpadają w kontekst prawicowy automatycznie. Dwadzieścia lat temu zakładałyby kapele rockowe i wpadałyby automatycznie w kontekst lewicowy, a przynajmniej mocno antynacjonalistyczy i antyfaszystowski, z nerwem nieufności wobec kleru i religii, prodemokratyczny, w obyczajową swobodę i tolerancję.
Zdaje mi się, że wiem, jaki muzyczny nurt zaproponowałaby dziś wielkomiejska lewica młodej, zbuntowanej prowincji polskiej: załóżcie ziomeczki meta meta post post minimalistyczne elektrocoś. Albo pastisz-rap, w którym o problemach swoich można tylko ironicznie.
**
Jasne, koniec końców wszyscy żyjemy w Polsce, wszyscy na nią reagujemy, wchodzimy z nią w dyskusję – jedni tak, drudzy inaczej. Ale ja czuję, że bieg dziejów współczesnej Polski wymknął się spod kontroli opcji światopoglądowej, do której mi nadal najbliżej. Choć, szczerze mówiąc, coraz mniej.
Bo Polska to nie tylko ksiądz, gromnica, wójt łapówkarz i gliniarz skurwysyn, co się lubi poznęcać nad zatrzymanymi, wuj, który łapie za dupę chrześnicę i mówi „aleś podrosła”, czy kibol, który podpierdala kieszonkowe dzieciom idącym do szkoły. Tylko kto tę opowieść o innej Polsce będzie snuł, jeśli my ograniczamy się wyłącznie do jej nielubienia? Kto będzie pisał i wymyślał za nas nowe polskie historie?
I o tym wszystkim myślę, gdy jadę, powiedzmy, z Opoczna do Piotrkowa Trybunalskiego.