Unia Europejska

Chcesz dogonić unijny peleton? Najpierw nie wyleć z trasy

Może Polska powinna się zdecydować, jaką rolę chce w Europie odgrywać – architekta nowego ładu, amerykańskiego wasala czy wytrawnego europejskiego gracza?

„Zapobiec powstaniu Unii wielu prędkości” oraz „Stany Zjednoczone jako jedyna gwarancja bezpieczeństwa” to dwa klucze do polskiej polityki zagranicznej w 2018 roku – jeśli odrzeć ją z propagandowych haseł na użytek wewnętrzny czy pojęciowych manipulacji. Takich jak np. ta o Polsce jako awangardzie liberalnej demokracji (!) w Europie – bo rząd opowiada się przecież za Unią Europejską państw narodowych z ich demokratycznie wybranymi rządami, a za nienaruszalną podstawę integracji uważa liberalne cztery swobody przepływu ludzi, kapitału, towarów i usług.

Wystąpienie prof. Jacka Czaputowicza pt. Polska w świecie kryzysów (zorganizowane przez forumIdei Fundacji Batorego), z którego pochodzą te wszystkie tezy, dowodzi, że sztukę komunikacji publicznej obecny minister spraw zagranicznych posiadł w stopniu nierównie lepszym od swego poprzednika. Niestety, sens jego polityki zagranicznej nie przystaje do wyzwań epoki dokładnie tak samo, jak w czasach Witolda Waszczykowskiego. 

Żeby nawet stać w miejscu, trzeba biec do przodu

Ktoś powie, że polityka unijna i zagraniczna PiS po 2015 roku pełna jest kontynuacji także w stosunku do rządów PO. Sceptycyzmu wobec wejścia do strefy euro czy ultrazachowawczej polityki klimatycznej nie wymyślono przecież na Nowogrodzkiej, podobnie zresztą jak przekonania, że o „twardym” bezpieczeństwie Polski decyduje przede wszystkim zaangażowanie Amerykanów. Nie przypadkiem krytycy wizyty prezydenta Dudy w Waszyngtonie wskazują, że treść deklaracji o strategicznym partnerstwie w najlepszym razie powtarza tylko zapisy umowy Rice-Sikorski z sierpnia 2008 roku. Czy zatem ostatnie dwa i pół roku przyniosły w ogóle jakąś istotną nowość?

Dzisiaj możemy swobodnie podróżować po Europie. A jutro?

Po stronie polskiego rządu w ostatnich dwóch latach istotnie zmieniła się narracja w sprawach europejskich oraz polityka wewnętrzna, która oczywiście rzutuje na pozycję Polski w UE – za to warunki zewnętrzne zmieniły się radykalnie. Wybór Trumpa, zwycięstwo Salviniego we Włoszech, do tego Brexit, Macronowski zwrot we Francji, a także postępy „wędrówki ludów” oraz inne zmiany w sąsiedztwie UE sprawiają, że niemal ta sama polityka, która kilka lat temu pozwalała Polsce wlec się może w ogonie, ale jednak europejskiego peletonu, dziś grozi spektakularnym wypadnięciem z trasy.

Mówiąc w pewnym skrócie: Polska za rządów PiS chce być architektką europejskiego ładu, czyli zablokować dalszą integrację europejskiego „jądra”, o ile wręcz nie cofnąć jej do poziomu wspólnego rynku z dodatkami (jak polityka regionalna i rolna). Rytualnie podkreśla wagę wspólnej polityki zagranicznej i obronnej, ale w sytuacji konfliktu kontynentu ze Stanami Zjednoczonymi, staje po stronie tych drugich (vide wezwania do „empatii” dla Amerykanów w kwestii Iranu). A ogniwem łączącym obydwa cele polityczne ma być Trójmorze, traktowane jako energetyczno-wojskowe zaplecze amerykańskiej obecności w Europie, wymierzone w Niemcy i Rosję jednocześnie.

Skomplikowane? To spróbuję jeszcze zwięźlej: stając się wasalem USA, chcemy przeorganizować całą Europę w duchu „brytyjskim” (ironią losu, bez Wielkiej Brytanii). To pierwsze teoretycznie może się udać, ale będzie szkodliwe (bo asymetria stosunków i jednostronna zależność to recepta na wyzysk). To drugie się nie uda (bo jeśli tylko europejskie „jądro” zechce, to i tak nam odjedzie), ale po drodze dołożymy cegiełkę do faszyzacji kontynentu. Dodajmy, że na strategiczne wybory USA też nie mamy wpływu, a nasi południowi sąsiedzi nie zaryzykują swojej więzi z Niemcami w imię egzotycznego sojuszu z USA i z Polską jako pasem transmisyjnym potęgi amerykańskiej na region.

Wszystko naraz, czyli europejska kwadratura koła

Tylko czy Polska ma w ogóle jakąś alternatywę? Skoro Francja wyraźnie gra na zbudowanie „twardego jądra” bez wschodniego balastu, Niemcy sami nie wiedzą, czego chcą, poza tym, żeby było, jak było, a Południe kombinuje, jak ten cały układ – faktycznie dla nich niesprawiedliwy – wysadzić w powietrze?

Żaden polski rząd – ani PiS-owski, na który nagle spłynęłaby łaska oświeconego nawrócenia, ani jakiś inny, jeśli zdoła dojść do władzy – nie wróci ot tak do „głównego nurtu UE”. Ani w tym nurcie nigdy naprawdę nie byliśmy, ani on sam już w gruncie rzeczy nie istnieje. Niemal wszystkie kraje Unii Europejskiej doświadczają dziś wielkiej rekonstrukcji własnych scen politycznych i definiują na nowo swoje cele w zjednoczonej Europie. Kierunek tych zmian nie jest bynajmniej przesądzony: zależy od nastrojów opinii publicznej, lobbingu wielkich interesów, podatności na wpływy zewnętrzne, wreszcie od tzw. wydarzeń. Polacy – od rządu po opozycyjne think-tanki – mają na to wszystko wpływ niewielki, co nie znaczy, że żaden. Najbliższe lata pokażą, czy poza groźbą weta blokującego zmiany i projektami obliczonymi na wewnętrzny efekt propagandowy potrafimy grać subtelnie i osiągać cele. Polska w najbliższych latach ma w Unii Europejskiej do rozwiązania prawdziwą kwadraturę koła.

Europa w stanie „zimnego pokoju”

czytaj także

Po pierwsze, musi za pomocą unijnych narzędzi realizować konkretne interesy własne: dywersyfikację źródeł energii (bez zastępowania jednego quasi-monopolu innym) oraz zróżnicowanie samego miksu energetycznego (w kierunku stopniowej rezygnacji z węgla), rozwój infrastruktury według samodzielnie definiowanych potrzeb rozwojowych (linie transportowe na osi pionowej, włączenie do sieci komunikacyjnych średnich miast), wreszcie wzmocnienie bezpieczeństwa „twardego” na wschodniej flance UE i NATO (m.in. obecność wojsk niemieckich i skandynawskich w krajach bałtyckich i na naszym terytorium).

Po drugie, w kolejnych latach musimy przeciwdziałać wypchnięciu naszego kraju na peryferie Europy – wykluczane stopniowo z mechanizmów solidarności i kompensujące sobie status pariasów mobilizacją szowinistycznych tożsamości. Zamiast walczyć o utrzymanie status quo (lub powrót do rozwiązań z przeszłości) powinniśmy pracować nad tym, by nieuniknione przecież różnicowanie i zacieśnianie integracji odbywało się wg paradygmatu funkcjonalnego. To znaczy: koalicje chętnych państw pogłębiałyby dotychczasową współpracę np. w sferze obronności, budowy regionalnej infrastruktury czy innowacji społecznych; obowiązkowe zaś dla wszystkich byłyby te sfery, które ściśle wynikają z już prowadzonych polityk, jak np. polityka azylowo-migracyjna czy energetyczna będące logicznym dopełnieniem wspólnego rynku. Tylko wówczas współistniejących „wiele prędkości” ma szansę nie zamienić się we wrogie „dwie cywilizacje”.

Musimy przeciwdziałać wypchnięciu naszego kraju na peryferie Europy.

O ile wiele obszarów współpracy w UE, zwłaszcza tych związanych z gospodarką, domaga się większego „upolitycznienia” (polityka banku centralnego, dystrybucja kosztów zwrotu energetycznego, itp.), o tyle kwestie aksjologiczne i ustrojowe należy poddać większej jurydyzacji: ocena przestrzegania praworządności czy praw człowieka w danym kraju członkowskim powinna być wyłączną kompetencją Trybunału Sprawiedliwości UE. Wiążące decyzje w tym obszarze nie powinny być domeną państw członkowskich ani Parlamentu Europejskiego (vide głosowanie nad procedurą art. 7), lecz europejskiej władzy sądowniczej. Ewentualne łamanie prawa to bowiem kwestia… …prawa właśnie, a nie przetargów politycznych, interesów gospodarczych czy gry ideologicznej na użytek własnych wyborców. Oddali się wówczas groźba, że decyzje w sprawie praworządności staną się dźwignią nacisku w innych sprawach bądź wprost – wykluczenia ze wspólnoty w imię interesów niechętnych nam państw.

W celu przeciwdziałania dyktatowi mocarstw i tworzeniu się ekskluzywnego „jądra” integracji Polska powinna też sprzyjać dopuszczeniu do procesów decyzyjnych nowych aktorów, np. regionów i miast. To wprawdzie wbrew PiS-owskiej ideologii narodowego „suwerennizmu”, ale takie rozproszenie władzy w UE osłabia „koncert mocarstw”, wzmacnia społeczeństwa „średnie” (mamy przecież kilka metropolii i silny samorząd) i generalnie przybliża decydentów do obywateli.

Po trzecie wreszcie, Polska musi budować własny potencjał i sieci powiązań na wypadek, gdyby z powodów od nas niezależnych unijny projekt integracji się rozleciał. Radość z takiej perspektywy byłaby głupotą, sprzyjanie jej w jakikolwiek sposób – haniebną zdradą cywilizacyjnych i egzystencjalnych interesów polskiego społeczeństwa. Należy jednak, prowadząc politykę w UE, budować więzi – prawne, infrastrukturalne, gospodarcze – z myślą o tym, by mogły one przetrwać nawet jej ewentualny rozpad.

Na południu gaz i drogi, na północy wojsko

To wszystko perspektywa na lata. Co jednak konkretnie, na dziś i jutro, mogłoby wynikać z tych niezwykle ambitnych (ktoś powie: życzeniowych) „trzeba”? Widzę przynajmniej trzy propozycje, które również obecny – a nie tylko hipotetyczny, słuszny i proeuropejski – rząd RP mógłby wziąć sobie do serca, a przynajmniej uznać za godne rozważenia i zbieżne z długofalowym interesem Polski.

Pierwszy z brzegu pomysł: wyraźnie wesprzeć ideę Południowego Korytarza Gazowego jako alternatywy dla Gazociągu Północnego. W Polsce niewielkim echem odbiła się wizyta kanclerz Merkel w krajach Kaukazu Południowego związana z planami dostaw gazu ziemnego z Azerbejdżanu przez Turcję do Europy. Moment jest tymczasem szczególny: szefowa niemieckiego rządu rozmawiała na ten temat tuż po wyraźnie niekonkluzywnym spotkaniu w Mersebergu z Władimirem Putinem, ale też w kontekście trudnych stosunków z prezydentem Erdoganem, od którego polityki zależy przecież wielkość napływu uchodźców do UE. Projekt Nord Stream II się w związku z tym chwieje – bo konkurencyjna rura i konkurencyjny wobec Rosji dostawca przy okazji pomógłby Niemcom w stosunkach z Turcją. Czy nie jest to dobra okazja do „dostawienia odważnika” i zawarcia jakiegoś układu z niemieckim rządem? Można by urealnić przy tej okazji inicjatywę Baltic Pipe (gaz do Polski z Norwegii) w zamian np. za akceptację wspólnej polityki azylowej i migracyjnej.

Verhofstadt: Populistyczna piąta kolumna w Europie

Drugi temat „na dziś” to nieszczęsne Trójmorze. Zamiast prezentować – głównie na użytek wyborców – inicjatywę jako projekt budowy amerykańskiego tankowca i lotniskowca dla Europy Środkowej z polską załogą, warto potraktować go jako pragmatyczny sposób na dopełnienie europejskich sieci transportowych o oś północ-południe. Wschód Polski potrzebuje lepszej sieci transportowej (Via Carpatia), a łącznik krajów bałtyckich z Europą Środkową i Bałkanami łatwo przedłużyć do Skandynawii. To z kolei byłaby wielka szansa na nowe inwestycje: transfer technologii i dobrych praktyk tym razem z północy na południe. Taki projekt mógłby zyskać wsparcie bloku nordyckiego, a jednocześnie – przy zachowaniu rezerwy wobec wpływów amerykańskich – nie antagonizować Niemiec, ergo uzyskać kluczowe przecież finansowanie inwestycji z funduszy unijnych. Zapewne najtrudniejsza w tym układzie będzie kwestia gazowa (konflikt z niemieckim i austriackim sektorem energetycznym), ale za sprawą inicjatywy Baltic Pipe Polska mogłaby pozyskać silnych sojuszników projektu w ramach Unii.

Wreszcie, po trzecie i również na odcinku skandynawskim – obronność. Wbrew wygłoszonym przez ministra Czaputowicza stwierdzeniom o wspólnocie doświadczeń Środkowej Europy Węgry, Słowacja, Czechy czy Bułgaria tak się nadają do wspólnej polityki obronnej z Polską, jak Salwador na sojusznika praw kobiet. O zaletach i wadach obydwu („środkowoeuropejskiego” i „skandynawskiego”) kierunków w sferze obronności pisał już u nas obszernie Piotr Wójcik, ja zaznaczę tylko, że obok wspólnej (czyt. antyrosyjskiej) wyobraźni geopolitycznej, położenia nadbałtyckiego, świetnego przemysłu zbrojeniowego (z którym Polska od lat współpracuje), Skandynawia jako partner do zacieśnionej współpracy obronnej ma jeszcze dwie zalety. Raz, że obejmuje kraje integrujące się poprzez struktury także poza NATO i UE, generując więzi i kulturę współdziałania w dużej mierze niezależną od ich istnienia. To szczególnie istotne w kontekście dużej wciąż inercji obronnej UE, a także chwiejności Paktu Północnoatlantyckiego po 2016 roku (vide niesławna wypowiedź prezydenta Trumpa o Czarnogórze). Dwa, że konsekwentne budowanie wschodniej flanki obronnej Zachodu siłami nieamerykańskimi może być, z jednej strony, mniej prowokacyjne dla Rosji, z drugiej ułatwić włączenie do tego przedsięwzięcia Niemiec, które w towarzystwie armii szwedzkiej, fińskiej i norweskiej nie musiałyby już brać na siebie ciężaru głównego zaangażowania militarnego, na co wciąż dziś przecież nie są gotowe.

Sutowski: Najpierw Europa, potem euro

Jeszcze jedna uwaga natury ogólnej: kiedy zachód naszego kontynentu i USA stoją w konflikcie w sprawie, która dotyczy nas tylko pośrednio (Iran), korzystajmy z okazji, by siedzieć cicho i się nie opowiadać tak długo, jak to będzie możliwe. A tam, gdzie konflikt nas dotyka żywo i bezpośrednio (sankcje wobec budowniczych Nord Stream II), też nie wyrywajmy się przed szereg. To dobrze, że USA naciskają Niemcy w sprawie bałtyckiej rury, ale nie musimy zaraz ogłaszać całemu światu, że to za sprawą naszego donosu pan dyrektor Trump wzywa wychowawczynię II D Merkel na dywanik.

Zaspokajać potrzeby bieżące (bezpieczeństwo, rozwój), integrować ściślej UE (i okolice, vide Norwegia) w sposób, który zwiększa jej spójność, a nie generuje siły odśrodkowe, wreszcie budować sieć współpracy i potencjał na najczarniejszą godzinę – wszystkie te elementy tu znajdziemy, nawet jeśli w różnych proporcjach. Trzy zaproponowane kierunki działań politycznych na lata najbliższe nie są receptą ani na zbawienie Polski, ani na uratowanie UE przed dezintegracją. Nie odpowiadają również na „kwestię chińską”, coraz bardziej rozwojową w kontekście niedawnych wypowiedzi amerykańskiego wiceprezydenta. To jednak konkretne propozycje na użytek europejskiego podwórka, które nawet eurosceptyczny rząd PiS mógłby wziąć pod uwagę: nie tracąc twarzy i oddalając nas nieco od geopolitycznej przepaści.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij