Czy można lubić futbol, a jednocześnie sprzeciwiać się masowej histerii i zagarnianiu sportowego sukcesu przez nacjonalistów?
Wyobraźmy sobie następujący scenariusz filmu science fiction: w Europie Południowo-Wschodniej leży kraj, który po śmiałej walce na futbolowych mistrzostwach świata zdobywa srebro. 20 lat później całą jego ludność można już zmieścić się na płycie stadionu Łużniki w Moskwie, gdzie odbył się finałowy mecz turnieju w 2018 roku. Chorwaci stają się jakby eksponatem, będąc jedną z najmniej licznych nacji świata, w której kilkaset tysięcy „tubylców” potrafi naprawdę dobrze grać w piłkę nożną, a której kraj służy jako raj dla turystów, wyposażony w piękne plaże i plany filmowe dla serialu Gra o tron albo Mamma Mia. Interesującym nas punktem w tym wyobrażonym, hipotetycznym scenariuszu nie jest to, że tak wielu Chorwatów dosłownie znika w ciągu 20 następujących po wygranej lat, lecz to, że większość z tych, którzy zostali, tego stopniowego wyludniania po prostu nie nie zauważa.
czytaj także
W sierpniu 1945 r. niemieckojęzyczny powieściopisarz Elias Canetti napisał w swoim dzienniku: „Straszliwa myśl: od pewnego miejsca historia nie była już prawdziwa. Nie zdając sobie z tego sprawy, cała ludzkość nagle opuściła rzeczywistość; odtąd wszystko, co się wydarzyło, miało być nieprawdziwe, ale my mieliśmy tego nie zauważyć. Naszym zadaniem było odtąd odnalezienie tego miejsca, a dopóki to nie nastąpi, będziemy zmuszeni pozostać w naszym obecnym zniszczeniu” [przekład KB].
A co jeśli miejscem, o którym pisze Canetti, w historii najnowszej Chorwacji jest właśnie lipiec 2018 roku i finał mistrzostw świata w piłce nożnej?
Wydawało się, że po hucznym świętowaniu zdobycia przez Chorwację srebrnego medalu na mistrzostwach świata w Rosji państwo zastygło na kilka godzin. Dokładnie tak, jak zastygało za każdym razem, kiedy Chorwacja grała na tych mistrzostwach. Piłkarze przylecieli na nowo otwarte lotnisko imienia Franjo Tuđmana (pierwszego chorwackiego prezydenta, który posłużył się futbolem jako najlepszym zamiennikiem wojny), a potem aż do miejskiego rynku jechali ulicami Zagrzebia, na które wyległo ponad 500 tysięcy osób.
Oczekiwanie przerodziło się w ogromne święto, zamieniając Zagrzeb w gigantyczny stadion, w którym kolorowe race puszczane były dosłownie na każdym rogu. Nie miało znaczenia, czy Chorwacja zdobyła złoty medal czy nie – takiej wspólnej imprezy jeszcze tam nie widziano. Jeszcze teraz, kilka dni później, widzę mnóstwo chorwackich flag ozdabiających fasady domów i budynków. Tak wiele nie wywieszono ich od momentu, kiedy Chorwacja uzyskała niepodległość w 1991. Dzieciaki wciąż mają na koszulkach chorwackie futbolowe wzory w czerwono-białą szachownicę (na wzór chorwackiej flagi), a na plecach nazwiska Modrić lub Mandžukić. W radiu puszczają zaś na okrągło chorwackie pieśni patriotyczne, a wszyscy w kółko mówią o piłce i dumie narodowej.
czytaj także
Wszyscy jednak wiemy, jak to jest z dobrymi imprezami. Wszystko jest pięknie aż do następnego ranka. Po tym jak kończy się ekscytacja ubiegłego wieczoru, trzeba obudzić się w przykrych okolicznościach dnia codziennego. Im lepsza impreza, tym gorszy kac. Dzień, w którym Chorwacji przyjdzie obudzić się po całym miesiącu rozemocjonowania jej ogromnym sukcesem na mistrzostwach świata, zbliża się nieuchronnie. Co stanie się, kiedy cały naród obudzi się po miesiącu emocji i finałowej imprezie? Co stanie się, kiedy życie powoli wróci do normy? Co w Chorwacji jest teraz „normą”?
Po tym, jak opadną emocje – to wyjątkowe poczucie, że po raz pierwszy od dawna Chorwacja coś wygrała – większość Chorwatów wróci do pracy i tylko nieliczni szczęśliwcy będą nadal mieli wystarczająco pieniędzy, żeby pojechać na letnie wakacje. Według oficjalnych rządowych statystyk podczas mistrzostw Chorwaci wydali więcej niż w sezonie bożonarodzeniowym (ponad 2 miliardy euro). Ludzie kupowali głównie nowe telewizory, akcesoria dla kibiców, jedzenie i drinki, mięso do grillowania. Kawiarnie były pełne po brzegi, bary zatłoczone aż do wczesnych godzin porannych, a alkohol, oczywiście, lał się strumieniami. Całkiem dosłownie – jakby cały naród przez miesiąc imprezował. To było jak zbiorowa huśtawka nastrojów, zwłaszcza kiedy przypomnimy sobie mecze, które na tych mistrzostwach rozegrała Chorwacja. W ciągu dwóch pierwszych tygodni lipca do banków w Chorwacji wpłynęło dwukrotnie więcej niż zwykle wniosków o pożyczki gotówkowe, z czego większość, jak twierdzą banki, miała związek z mistrzostwami świata. Innymi słowy, poranek „po” w Chorwacji dla wielu mieszkańców oznacza bądź to, że wszystkie pieniądze poszły na mistrzostwa, bądź kolejne długi. A to wszystko w kraju, w którym obywatele już i tak są mocno zadłużeni, a 10% ludności ma zablokowane rachunki bankowe.
Jest lato, więc pobudka będzie nieco milsza lub co najmniej wydłużona w czasie aż do jesieni, kiedy ostatecznie poimprezowy kac rąbnie w ludzi jak zapomniany bumerang. To lato jest dosłownie jedynym motorem utrzymującym na chodzie poturbowaną gospodarkę Chorwacji. Aż 20% chorwackiego PKB pochodzi z turystyki – to najwyższy odsetek w Europie. Nie ma żadnego innego znaczącego rocznego dochodu, który utrzymałby ten kraj przy życiu. Jeśli wyobrazilibyśmy sobie rok bez lata bądź bez sezonu turystycznego, pojawiłoby się pytanie, czy Chorwacja finansowo przetrwa do następnego roku.
Według najnowszych statystyk w ostatnich latach ponad 300 tysięcy Chorwatów wyemigrowało z kraju, a zgodnie z szacunkami około miliona opuści kraj w ciągu następnych dziesięciu lat. W dzisiejszej Chorwacji żyje 13% mniej osób niż w 1990 r., tuż po rozpadzie socjalistycznej Jugosławii. Według szacunków ONZ dziesięć krajów o najszybciej kurczącej się populacji znajduje się w Europie Wschodniej, a Chorwacja jest jednym z nich. To utrata ludności na masową skalę, bez precedensu w czasach pokoju. I znów chodzi tu o gospodarkę.
Co robić z wyludniającymi się wioskami i samotnymi seniorami?
czytaj także
Wróćmy do uwagi Canettiego. Jeśli gościem specjalnym w autokarze fetujących piłkarzy zmierzających w kierunku centrum Zagrzebia był cieszący się złą sławą chorwacki piosenkarz Marko Perkowić, nazywany „Thompsonem” (od nazwy broni – jego utwory zostały zakazane w wielu europejskich państwach ze względu na ich faszystowską wymowę), a jego występ uświetnił kluczowy moment świętowania, to prawdziwe pytanie nie brzmi „czy sport w Chorwacji znów służy jako narzędzie nacjonalistycznej polityki?” (odpowiedź: oczywiście że tak!), lecz: „jak to możliwe, że Chorwaci jak szaleńcy zamiast się obudzić, kupują to?”. Jak to możliwe, że sportowy sukces i poczucie wspólnoty nie mogą przekuć się na walkę przeciwko politycznym elitom, które reprezentuje Thompson, które doprowadziły do ruiny państwa, rozkradając infrastrukturę i przemysł, okradając je z przyszłości?
Czy można lubić futbol i być niewiarygodnie szczęśliwym z tego, że Chorwacja doszła do finału mistrzostw świata i wygrała srebro, a jednocześnie sprzeciwiać się masowej histerii i zagarnianiu sportowego sukcesu przez nacjonalistów od prezydenta Kolindy Grabara Kitarovicia począwszy na Marko Perkoviciu „Thompsonie” skończywszy?
Jeśli chcemy udaremnić realizację „straszliwej myśli” Canettiego i nie utknąć w zaklętej historycznej pętli, to odpowiedź jest jedna – nie możemy oddać patriotyzmu i radości nacjonalistycznej prawicy. Nie tylko w Chorwacji, ale i w całej Europie.
**
Tekst ukazał się na łamach „Süddeutsche Zeitung”, przedruk za zgodą autora. Z angielskiego tłum. Katarzyna Byłów-Antkowiak.
czytaj także
Bałkany nie muszą być wcale uznane za „europejskie”. Polska niebawem też może nie być