Janusz Rudnicki jest jedynym wskazanym z nazwiska facetem w naszej edycji #metoo. Polski Weinstein. Amerykankom udało się pokonać jedną z najgrubszych ryb przemysłu filmowego. W Polsce na coś takiego nie ma jak na razie szans.
„Gdyby pani podała nazwisko pisarza to środowisko już by to omówiło i samo poradziło sobie z problemem”.
Alicja Długołęcka
Większość osób zaangażowanych w facebookową dyskusję wokół Janusza Rudnickiego nie czytała całości wywiadu Anny Śmigulec z Alicją Długołęcką w „Wysokich Obcasach”, który tę debatę rozpoczął. Dyskutujący znają jedynie cytowania i komentarze, w tym mój, najbardziej ponoć dla ludzi wstrząsający. Broniąc pisarza, który obraził dziennikarkę chamskim słowem w kawiarni, miałam zdradzić kobiecą solidarność i zdyskredytować swój feminizm. Rudnicki zaś miał być pasowany na polskiego Harveya Weinsteina.
czytaj także
Ponieważ jest już po niewątpliwie koniecznych, nawet dwukrotnych przeprosinach Rudnickiego i oficjalnym ich przyjęciu przez panią Annę Śmigulec – streszczę historię najbardziej skrótowo. Nie będę też szczegółowo zapewniać, że wulgarnych żartów Janusza Rudnickiego nie uznaję za zachowanie właściwe. Tym bardziej dotyczy to „nazywania kobiet kurwami” – do czego rzecz sprowadziły medialne nagłówki. Przypomnę tylko, że Rudnicki ma zwyczaj w sytuacjach towarzyskich atakować ludzi – bez względu na wiek, płeć i status społeczny – wyjątkowo ryzykownymi tekstami. Uważa się za „spontanicznego stand upera”. Dla jednych jest to zabawne, dla innych szokujące i obraźliwe, więc w ogóle nie powinno mieć miejsca poza ścisłym gronem osób, które autora Męki kartoflanej znają, lubią i traktują – jak Magda Żakowska, która wypowiedziała się na facebooku – jak jadącego po bandzie rozśmieszacza. Choć nie powinny, wyskoki jednak wciąż mają miejsce. I co z tym zrobić? Sczyścić – zadecydowała w wysokoobcasowej rozmowie Alicja Długołęcka. Przeciwko temu zaprotestowali nieliczni, kobiet głównie – w tym ja. Szybko przykryła nas lawina krytyki, oburzenia, potępienia i hejtu.
Pora więc na wyłożenie swoich racji. Nie zdradziłam feministycznych ideałów. Po prostu mam inną wizję feminizmu.
Sądzę, że dziś, w gronie faktycznie równych sobie ludzi z tego samego środowiska, kolegów i koleżanek po piórze, nie pozostających w żadnej zależności ekonomicznej, zawodowej, w żadnym uwikłaniu rodzinnym czy jakimkolwiek innym, kiedy dochodzi do obraźliwych dla kobiet żartów – musimy reagować. Słownie czy ręcznie, grzecznie czy ostro – naprawdę warto spróbować. Większość ludzi zna właściwe normy i bez zastanowienia wesprze taką kobiecą interwencję. Po kozacku („licz się ze słowami, dziadu, bo pożałujesz”), po sztywniacku („proszę tak do mnie nie mówić, to narusza moje granice”), w stylu kawiarnianym („kogo pan ma na myśli mówiąc «kurwy»?”) czy po rudnickiemu („uważaj, chuju, bo ci przypierdolę”) – naprawdę trzeba i można reagować.
Źle się dzieje, kiedy nie reagując na chamskie czy wręcz szokujące słowa, szukamy sobie takich oto usprawiedliwień, że mówiący, w tym wypadku pisarz, był naszym autorytetem – a takie wytłumaczenie podsuwa Annie Śmigulec Alicja Długołęcka. Uważam, że takie stawianie sprawy osłabia kobiety. Wręcz wspiera kobiecy konformizm. Jest to usprawiedliwienie zgoła nietrafione. Rudnicki jako autor i postać publiczna odgrywa rolę antyautorytetu; błazna, imprezowego włóczęgi, brata łaty i ordynusa. Uznając go za autorytet i „podziwiając od dawna” każda czytelniczka musi wiedzieć, że teksty Rudnickiego roją się od brzydkich słów. Powiecie: podziwiała pisarza a zszokowała się człowiekiem. Ależ jedno od drugiego niczym się nie różni. Dysonans poznawczy nie występuje. Mając taki antyautorytet za autorytet kobieta powinna być mistrzynią riposty a la Rudnicki.
Nasze prababcie walczyły o to, abyśmy mogły same chodzić do kawiarni i siedzieć przy stolikach z mężczyznami. Przeciwnicy równości twierdzili, że w kawiarniach bywają jedynie kobiety upadłe, a te niewinne i czyste nie powinny mieć wstępu do miejsc, gdzie przebywają wulgarni mężczyźni. Dziś grono młodych kobiet z literackiego światka lubi się spotykać w oldskulowych spelunkach na Nowym Świecie. Bywa w nich także Janusz Rudnicki. Odgrywa on rolę reliktu dawnej epoki i animuje upadające kawiarniane życie. Maniery ma zgoła odmienne niż Adam Zagajewski, to fakt. Bliższe Michałowi Witkowskiemu – Michaśce, tyle, że Rudnicki nie jest gejem, przegina jak heteryk. Mnie to nudzi, ale rozumiem, że dziewczyny mają z nim do omawiania swoje sprawy i chyba ćwiczą na nim asertywność, bo jako babcia przebrana za wilka jest wyjątkowo łatwy do opanowania. Nie dla każdego, nie dla każdej, naprawdę to rozumiem, przeprosić należało i nie robić tego więcej. A dalej już nie rozumiem.
czytaj także
Rozmowa Anny Śmigulec z Alicją Długołęcką jest tak skonstruowana, że to dopiero na końcu, pod presją rozmówczyni, dziennikarka ujawnia nazwisko pisarza, tak, jakby wciąż nie wiedziała, co sama ma o tym wszystkim myśleć. Nie podoba mi się to. Uważam, że skoro pod wpływem akcji #metoo przemyślała na nowo incydent z Rudnickim, powinna była – zyskawszy teraz pełnię podmiotowości – powrócić do rozmowy z nim właśnie. Opublikować – choćby w wysokoobcasowej „Męskiej końcówce” nowy wywiad, drugi po tym grzecznym, który ukazał się wkrótce po wypadkach w kawiarni. Dziś mogłaby zacząć od pytania, czy pisarz przypomina sobie tamto zajście. W takiej rozmowie, jak równa z równym, mogłaby autorka z właściwym sobie talentem pokazać czytelniczkom „Wysokich Obcasów”, jak się załatwia takie sprawy – bez strachu przed mężczyznami i bez idealizowania ich. Mogłaby nawet rozklapciać Rudnickiego na miazgę. Pierwsza bym jej przyklasnęła. Mogłaby sama wystąpić z tym na #metoo. Tymczasem wyszło tak, jakby to mama wyciągnęła od dziewczynki nazwisko kolegi, który ją brzydko przezywał. Albo gorzej jeszcze. Długołęcka: „Znów wrócę: gdyby pani podała nazwisko tego pisarza, to środowisko już by to omówiło i samo poradziło sobie z problemem”. Nic więcej nie trzeba, tylko nazwisko. Po prostu wydaj go, ludzie będą wiedzieli, co z nim zrobić. Przepraszam Alicję Długołęcką, którą zawsze podziwiałam, ale jest w tym coś paskudnego. I pod koniec: „Więc kobiety, które mogą , czyli te świadome, dojrzałe i niezależne, powinny pokazywać wzorce i ujawniać zachowania, które wiązały się z jawnym przekroczeniem granic. Bo jeśli nie my, to kto? Więc może ujawni pani nazwisko pisarza, żeby inne kobiety poczuły, że można?”.
Na razie jakoś inne kobiety nie poczuły, że można. Rudnicki jest jedynym wskazanym z nazwiska facetem w szeroko rozumianej polskiej edycji #metoo. Ten, co powiedział: „kurwy już są”. Polski Weinstein.
Otóż drogie siostry, ja tak nie chcę. Sorry. To jakiś nie mój feminizm.
Po przeczytaniu tego wywiadu i rzuceniu okiem na facebooka stwierdziłam, że tym razem wolę siedzieć wśród internetowych pomyj z moją koleżanką Żakowską aniżeli wraz z moralnie słuszną większością dojeżdżać Rudnickiego. Organicznie brzydzi mnie organizowanie nagonek, wymuszanie zeznań i piętnowanie dla zachęty i przykładu. „Środowisko” – cokolwiek to znaczy – stanęło wszakże na wysokości zadania. Codziennie ktoś dzwoni do Magdy Żakowskiej, żeby jej powiedzieć „ty kurwo”. Bo napisała na facebooku, jakie brzydkie teksty Rudnickiego ją śmieszą.
W akcji #metoo i dyskusji wokół chodzi nam o stworzenie i wpojenie feministycznego standardu zachowań społecznych. Chcemy pełni wolności i bezpieczeństwa dla kobiet. Jesteśmy za słabe, aby się samodzielnie bronić w patriarchacie, ale połączone siecią mediów elektronicznych i wzajemną solidarnością zyskujemy świadomość i siłę do rzeczywistego ujawnienia i ukarania sprawców seksistowskiego nękania, molestowania, przemocy i gwałtów.
czytaj także
Amerykankom udało się pokonać w ten sposób nie tylko Harveya Weinsteina, jedną z najgrubszych ryb przemysłu filmowego. W Polsce na coś takiego nie ma jak na razie szans. Nie jesteśmy organizacyjnie, finansowo i kulturowo na to gotowe. Szefowie, profesorowie, reżyserzy i producenci filmowi, naczelni redaktorzy i kierownicy działów znanych gazet, o których wiemy, że molestują kobiety, wykorzystując pozycję władzy – mogą spać spokojnie. Wiemy za to, że od zawsze ludzka kultura stosowała mechanizm kozła ofiarnego; aby wpoić normę trzeba było kogoś dla przykładu ukarać i nigdy nie był to rzeczywisty winowajca czy winowajczyni. Przeciwnie – karano osoby przypadkowe, często słabe sztuki ludzkiego stada, dla postrachu i wzoru. Taka czarna pedagogika społeczna. Nie sądzę, że feministki dobrze robią, idąc w tym kierunku. Uczmy się praktyki asertywnych zachowań, odwagi, pilnowania granic, budowania własnej pozycji w świecie, a nie organizowania archaicznych rytuałów znanych z współczesności jako tzw. pokazówki. Koleżanki, spójrzmy prawdzie w oczy. Nasze #metoo to góra, która urodziła mysz. Źle dla wyjątkowo poważnej sprawy.