Żeby określić miejsce, jakie w dzisiejszej Polsce zajmuje klasa średnia, warto prześledzić jej historię. Może się przy tym okazać, że zaburzy to znaną i lubianą opowieść o PRL-u i systemowej transformacji.
Wprowadzaniu w Polsce kapitalizmu po 1989 roku towarzyszyła obietnica, że w tym systemie wszyscy będą mogli dołączyć do klasy średniej. Akces do tej klasy oprócz dobrobytu oznaczał także uwolnienie się od siły społecznego ciążenia. Odtąd mieliśmy być jednostkami swobodnie kształtującymi swoje życie. Dziś gdy młodzi i wykształceni często nie bardzo mogą znaleźć dla siebie dobrą pracę a ci, którym się udało, nerwowo śledzą kurs franka, żeby zorientować czy nie za bardzo obciąży ich rata za „ich” mieszkanie, klasa średnia wydaje się już tylko częścią bajkowego obrazu kapitalizmu, który nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością.
czytaj także
Błędem byłoby jednak traktowanie klasy średniej wyłącznie jako wytworu ogłupiającej ideologii. Tracilibyśmy wtedy okazję do zrozumienia strukturalnych zmian w systemie klasowym, które nadały kształt polskiej transformacji. Pozbawione odwołań do klasy średniej – jej rozmiarów, specyficznej kultury i siły organizacyjnej – analizy klasowe muszą osunąć się albo w empirycystyczne badania nierówności, albo w powtarzanie, że stara walka klas między robotnikami a kapitalistami trwa w najlepsze, nawet jeśli niespecjalnie widać jej przejawy.
Adekwatne określenie miejsca, jakie w dzisiejszej Polsce zajmuje klasa średnia, wymaga prześledzenia jej historii, która zaburza dominujące schematy opowieści o PRL-u i systemowej transformacji. Musimy wyjść poza „historię polskich miesięcy” i nawracającego konfliktu społeczeństwa z opresyjną i obcą władzą. Porzucić też trzeba wizję roku 1989 jako momentu rozpoczynającego współczesność i cofnąć się do naprawdę przełomowego roku 1970.
Od posłannictwa proletariatu…
Dwadzieścia pięć pierwszych powojennych lat można podzielić na kilka etapów, ale jednocześnie dość wyraźnie rysuje się ich odrębność wobec epoki, której początek stanowią wystąpienia na wybrzeżu i zajęcie fotela pierwszego sekretarza PZPR przez Edwarda Gierka. Ich specyfika polegała na hegemonicznej roli idei egalitaryzmu. Rządząca autorytarna monopartia uzasadniała swoją dominującą pozycję za pomocą obietnicy urzeczywistnienia ideału społeczeństwa równego i sprawiedliwego. Historycznym posłannictwem proletariatu i jego awangardy było zbudowanie ładu, w którym jednostki wyzwolone zostają z ograniczeń swojej pozycji społecznej, zapewnia się im szeroki dostęp do dóbr kultury i edukacji, a zaspokojenie potrzeb następuje niezależnie od miejsca, jakie zajmuje dany obywatel w społecznej strukturze.
Zwiększona społeczna mobilność, industrializacja, wzrost poziomu życia i rozrost proletariatu w latach powojennych nie były wyłącznie propagandowymi sloganami, ale realnymi procesami do pewnego stopnia przynajmniej kreowanymi przez monopartię i przysparzającymi jej poparcia. Przekształcenia struktury społecznej nie ograniczały się, jak chcą niektórzy, do nieoczekiwanej zmiany miejsc i wejścia dawnych dołów na uprzywilejowane pozycje. Rozrost proletariatu oznaczał nie tylko zwiększenie się liczby robotników, ale przede wszystkim wzrost udziału tej kategorii wśród pracujących. Przekładało się to na tworzenie bardziej miejskiego społeczeństwa i modernizację struktury społecznej, w której coraz mniejsze znaczenie mieli chłopi. Drugim ważnym procesem była zmiana relacji między poszczególnymi segmentami struktury społecznej – część wykwalifikowanych robotników zaczęła zarabiać lepiej niż niektórzy pracownicy umysłowi. Z czasem radykalizm i tempo zmian zaczęły wyhamowywać, co nie pozostało bez wpływu na coraz częstsze sięganie przez władzę do retoryki i praktyk nacjonalistycznych w celu legitymizacji systemu.
Egalitaryzm pozostawał jednak dla zbiorowej wyobraźni najważniejszym punktem odniesienia. Dowodem tego są analizy i krytyki realnego socjalizmu formułowane przed rokiem 1970. Klasy, warstwy i władza Włodzimierza Wesołowskiego z 1966 roku to bez wątpienia najciekawsza książka opisująca kształt socjalistycznego społeczeństwa, która wyszła z kręgu socjologów bliskich Partii. Wesołowski łączył pojęcia marksowskie z narzędziami socjologii empirycznej, starając się pokazać, że model społeczny PRL-u jest najlepszym wcieleniem równościowego ideału.
Społeczeństwo socjalistyczne, jak dowodzi Wesołowski, nie jest klasowe w sensie marksowskim, ponieważ zniesiona została w nim prywatna własność środków produkcji. Wraz z ich uspołecznieniem zniknął zatem najważniejszy mechanizm kształtujący relacje między klasami w kapitalizmie – wyzysk i wynikający z niego antagonistyczny stosunek między siłami społecznymi. Nie znaczy to jednak, że socjalizm znosi wszelkiego typu różnice wynikające z położenia społecznego – ludzie wciąż różnią się od siebie ze względu na wykonywaną pracę, wykształcenie, prestiż czy dochód.
czytaj także
Specyfika socjalizmu polega tu na ograniczaniu kumulowania się tych różnic i budowania sztywnych hierarchii na ich podstawie. Niwelowanie nierówności odbywa się za pomocą rozbieżnych czynników statusu. W Polsce przedwojennej pracownik fizyczny nigdy nie zarabiał więcej niż umysłowy, a płaca robotników była średnio dwa razy mniejsza niż pracowników umysłowych. W PRL-u z opisu Wesołowskiego jedna trzecia najlepiej opłacanych robotników zarabiała więcej niż 60% pracowników umysłowych. Dochód częściowo odrywa się więc od typu pracy. Dekompozycja czynników statusu ma miejsce także w przypadku związku między prestiżem a typem pracy – na przykład hutnik czy górnik mogą liczyć w socjalizmie na wyższy prestiż niż księgowy.
Rozbieżność czynników statusu ogranicza determinujące oddziaływanie położenia społecznego na jednostki, zmniejsza także związek między pozycją rodziców a szansami życiowymi dzieci. Wynagradzanie oparte na zasadzie „każdemu według zasług” zbliża socjalizm do systemu merytokratycznego, którego wprowadzenie w kapitalizmie jest niemożliwe ze względu na panujący w nim wyzysk i antagonizm klasowy. Tylko w socjalizmie połączyć można równość z możliwie dużą swobodą jednostek względem ich położenia społecznego i z odpowiednim wynagradzaniem za pracę.
Pewne trudności rodzi dla Wesołowskiego pytanie o relacje miedzy taką charakterystyką systemu a uzasadnieniem rządów monopartii odwołującej się do klasowych interesów robotników. Stwierdza, że w socjalizmie klasą panującą są robotnicy, ponieważ jego utrzymywanie leży w interesie klasy robotniczej, a robotnicza partia chroni ten ustrój i odwołuje się do ideologii klasy robotniczej. Jest to przy tym system, który w najpełniejszy sposób realizuje interes ogólnospołeczny. Dodaje jednak, że klasa robotnicza przestanie z czasem być klasą panującą. Stanie się to wraz z przejściem do komunizmu, kiedy znikną wszelkie przejawy władzy klasowej, a każdy wynagradzany będzie wreszcie „według potrzeb”.
Dogmatycznie stwierdzany przez Wesołowskiego związek między interesem klasy robotniczej a partią był oczywiście kontestowany. Podważyli go między innymi Kuroń i Modzelewski w swoim głośnym Liście otwartym do Partii z 1964 roku. Punktem wyjścia ich krytyki, będącej swoistym ukoronowaniem dyskursów rewizjonistycznych napędzanych duchem wydarzeń z października 56 roku, było odrzucenie założenia o przezwyciężeniu podziału klasowego w socjalizmie wraz ze zniesieniem własności prywatnej. Teorie oparte na tym założeniu – czyli na przykład podejście Wesołowskiego – Kuroń i Modzelewski określają jako formalizm, co w języku marksistów jest najgorszą obelgą.
Realnie istniejący socjalizm nie zniósł klas, stary podział na kapitalistów i proletariat odtworzył się jako różnica między dysponentami środków produkcji a robotnikami. Utrzymywanie, że mechanizm wyzysku został zniesiony, to próba zakrycia procesów eksploatacji, jakim podlega klasa robotnicza pod rządami partyjnej biurokracji. O ile w kapitalizmie celem wyzysku jest prywatne przywłaszczenie różnicy między płacą robotników i wypracowaną przez nich wartością, to w socjalizmie, gdzie władzę sprawuje monopartia, celem jest poszerzanie produkcji i utrzymywanie aparatu represji oraz finansowanie kultury stanowiącej uzasadnienie panujących stosunków klasowych. Kuroń i Modzelewski zwracają uwagę, że 70% robotników otrzymuje wynagrodzenie umożliwiające wyłącznie zaspokojenie podstawowych potrzeb. Płaca nie stała się zatem w socjalizmie sposobem dystrybucji bogactwa, ale pozostaje tym samym, co w kapitalizmie – składnikiem kosztów produkcji. Robotnicy zarabiają kwoty wystarczające tylko na minimum egzystencji, resztę oddając państwu działającemu przeciwko ich interesowi.
W realnie istniejącym socjalizmie nie zanikł antagonizm między klasami. Robotnicy nie akceptują ani wyzysku, ani monopolu władzy partyjnej biurokracji. O utrzymującym się antagonizmie świadczą wybuchy robotniczych protestów, których celem jest zarówno demokratyzacja polityczna jak i odmienne ukształtowanie relacji między konsumpcją a inwestycjami w gospodarce narodowej. W 1956 roku robotnicy wywalczyli dla siebie wyższe płace i możliwość samoorganizowania się w radach robotniczych. W kolejnych latach biurokracja zdołała ponownie zmniejszyć udział funduszu płac w gospodarce i sprowadzić rady do instytucji fasadowych. Narastające sprzeczności w systemie wyrażające się na przykład w spadającej produktywności przy wzrastających nakładach inwestycyjnych muszą doprowadzić jednak do kolejnych robotniczych wybuchów.
Ich celem powinno być ustanowienie systemu demokracji robotniczej, która lepiej odpowiadać będzie rozwojowi sił wytwórczych krępowanych przez biurokrację. System opierać się będzie o zdecentralizowaną sieć rad robotniczych w fabrykach i rywalizację robotniczych partii politycznych. Dopiero taki system, w którym zlikwiduje się aparat represji i armię, biurokrację ograniczy do minimum, a różnicę między pracą fizyczną a umysłową zredukuje przez wprowadzenie ciągłego kształcenia robotników, będzie mógł wprowadzić w życie ideał równości.
…do aktywnego społeczeństwa
Po roku 1970 sytuacja zmienia się radykalnie. Punktem odniesienia, do którego odwoływać się będą zarówno sympatycy, jak i krytycy systemu, staje się w miejsce egalitaryzmu aktywne społeczeństwo. Zmiany następują szybko na kilku poziomach: oficjalnego języka, kultury popularnej, publicystyki i nauki.
W oficjalnych dokumentach partyjnych epoki Gierka mówi się o wyższym etapie budownictwa socjalistycznego. Oznacza to uznanie, że dla modernizacji konieczne jest uwzględnienie aktywności społeczeństwa i odejście od planów jako praktyki formowania celów przez wyposażoną w pełnię wiedzy elitę. Planowanie nie znika oczywiście jako zasadnicza metoda kształtowania rozwoju, ale trzeba je uzupełnić za pomocą lepszego obiegu informacji i otwarcia się na oddolną inicjatywę. Socjalizm może się rozwijać tylko wtedy, gdy będzie bardziej innowacyjny, gotowy na współpracę międzynarodową i otwarty na problemy współczesności.
Kultura popularna epoki Gierka świetnie wpisywała się w tak zakreślony program. Studio 2 tworzyło nowe formaty telewizyjne, pokazywało zagraniczne produkcje i promowało nowe style życia (zajmowanie się problemami zdrowotnymi, urządzaniem mieszkania, hobby). Bohaterem sztandarowego serialu epoki gierkowskiej Czterdziestolatka był inżynier pracujący przy wielkich infrastrukturalnych projektach inwestycyjnych, ale treść serialu daleka była od formuły produkcyjniaka, w którym pracownicy walczą o realizację racjonalnego planu nakreślonego przez kierownictwo partyjne. Karwowski to już przedstawiciel socjalistycznej klasy średniej, który przeżywa osobowościowe rozterki, przechodzi kryzys małżeński, ma problemy z organizacją czasu wolnego, stresuje się łysieniem, rzuca palenie itd. Specyfiką Czterdziestolatka było ujęcie problemów społecznych jako kwestii, z którymi jednostka musi poradzić sobie jako jednostka – wypracowując odpowiedni sposób podejścia do życia, manipulując emocjami, ucząc się lub po prostu trafnie wybierając spośród dostępnych możliwości. Karwowskiemu pomaga w tym zarówno przyjaciel lekarz, który uosabia mądrość życiową jak i kobieta pracująca pełniąca rolę protoekspertki służącej radą w różnych szczegółowych kwestiach. W serialu zamiast jednej prawdziwej – na przykład naukowej – perspektywy obowiązującej wszystkich mamy do czynienia wielością źródeł wiedzy, wśród których porusza się jednostka starająca się zorganizować sobie życie.
W scenie otwierającej Czterdziestolatka dobrze zaznacza się nowa tendencja w sposobie traktowania robotników w ramach oficjalnej kultury. Po tym jak Karwowski zajeżdża na budowę swoim małym fiatem, podbiega do niego technik Maliniak i mówi, że mają problem. Spychacz wjechał w barak i się zakleszczył. Karwowski bierze długą belkę, używa jej jako dźwigni, wraz z robotnikami podnosi barak i spychacz może odjechać. Odchodząc inżynier komentuje, że przy robocie trzeba myśleć. W obrazach z budowy robotnicy przedstawiani są stereotypowo i w niczym nie przypominają dumnych wytwórców, którzy łączą ze sobą trud produkcji i moralną siłę, co predestynuje ich do bycia motorem dziejów. Robotnicy w Czterdziestolatku to ludzie nierozgarnięci, nieutrzymujący porządku z własnej inicjatywy, robiący zbiegowiska i szukający sensacji. Zdecydowanie wymagają kierowania, bez tego praca nie posuwałaby się naprzód.
Zmiana stosunku do robotników wiązała się z coraz wyraźniejszym nurtem krytyki egalitaryzmu. W oficjalnej prasie i wydawnictwach argumentowano na rzecz głębszego zróżnicowania płac i odejścia od polityki równości. Dowodzono, że polityka ta przeciwdziała wzrostowi i modernizacji. Nacisk na równość osłabia bowiem indywidualne dążenie do sukcesu. Zrównywanie ludzi sprawia, że stają się apatyczni i nie przejawiają inicjatywy. W ten sposób zabija się naturalne ludzkie zróżnicowanie i promuje smutną ascezę. Dyskurs ten, choć oczywiście trudno nazwać go dominującym, był dosadny i obecny na przykład na łamach tygodnika „Polityka” nawet jeszcze przed rokiem 1970 [zob. Andrzej K. Wróblewski, Zupa z kotła, „Polityka” 6 (623), 8 lutego 1969]. Po 1989 roku nie mieliśmy zatem do czynienia z importem czy wymyślaniem nowego języka legitymizującego nierówności, ale wykorzystaniem i wzmocnieniem narracji obecnych w oficjalnej kulturze PRL-u.
Z prawdziwą zmianą paradygmatu mamy za to do czynienia w przypadku nauk społecznych. Dotychczasowe badania biorące za punkt odniesienia problem równości albo eksplorujące różnicę między socjalizmem i kapitalizmem ustępują z początkiem lat 70. miejsca studiom, które mają zdać sprawę z funkcjonowania aktywnego społeczeństwa. Dynamicznie rozwijają się analizy z zakresu zarządzania, które koncentrują się na działaniu wielkich organizacji z punktu widzenia przepływu informacji, podziału zadań, ryzyka w podejmowaniu decyzji czy innowacyjności. Chociaż odrębności między socjalizmem i kapitalizmem wciąż brane są pod uwagę, to perspektywa zarządzania zaciera te różnice, pokazując zbliżone problemy funkcjonowania organizacji w obu systemach. W badaniach struktury społecznej pojawiają się analizy dokonywane z perspektywy zróżnicowania stylów życia. Akcentują one różnorodność nieredukowalną do zmiennych takich jak dochód czy wykształcenie, umożliwiających przedstawienie społeczeństwa na wzór drabiny. Różnorodność w tych badaniach wywodzi się z wyborów, jakich dokonują jednostki, gdy zaspokojone są już ich podstawowe potrzeby. Oznacza to dalekie odejście od propozycji marksistowskich na rzecz ujęcia podkreślającego sprawczą rolę jednostek w kształtowaniu świata społecznego.
Zarówno w psychologii, jak i socjologii tego okresu ważnym pojęciem staje się osobowość. Dotychczasowe teorie biorące za pewnik zasadniczy wpływ środowiska na jednostkę ustępują tym, które chcą badać złożone zależności między tymi wymiarami, uznając przy tym dużą dozę jednostkowej autonomii. Rosnącą popularność zyskują też takie podejścia teoretyczne jak interakcjonizm symboliczny i fenomenologia, opierające się na wizji społeczeństwa jako rzeczywistości konstruowanej przez ludzi w codziennych spotkaniach twarzą w twarz. Teorie te szczególnie atrakcyjne były dla młodych naukowców związanych często z rodzącą się w latach 70. w Polsce kontrkulturą. Słabości krytycznych perspektyw naukowych w Polsce po roku 1989 nie można tłumaczyć zatem wyłącznie konformizmem lub neofickim przyjmowaniem nowego języka. Odejście od teorii koncentrujących się na systemowych nierównościach, asymetrii i dominacji nastąpiło bowiem o wiele wcześniej i co pewnie warto dodać – nie tylko w Europie Środkowej, ale także na Zachodzie.
Krytyka totalitaryzmu i zwrot w stronę społeczeństwa obywatelskiego, czyli nowy język opozycji z lat 70. przedstawiane są często jako oryginalne zjawisko, związane z odnowieniem starych tradycji i porzuceniem złudzeń odnośnie socjalizmu (por. Dariusz Gawin, Wielki zwrot. Ewolucja lewicy i odrodzenie idei społeczeństwa obywatelskiego 1956–1976, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013). Rozwój języka antypolityki następuje jednak przede wszystkim w ramach szerszej zmiany kulturowej związanej z ustanowieniem nowej hegemonii. Kołakowski, Michnik i Kuroń wykorzystują w krytyczny sposób topos aktywnego społeczeństwa. Między społeczeństwem i władzą przebiega wyrazista granica oddzielająca spontaniczność od opresji, autentyczność od cynizmu i tradycję od wykorzenienia. Opór wobec systemu, który zachłannie dąży do uzyskania kontroli nad całokształtem życia społecznego, możliwy jest dzięki jednostkowym postawom polegającym na życiu w godności i autentyczności. Powraca tutaj motyw ujmowania problemów zbiorowych jako kwestii, których rozwiązanie leży w indywidualnych wyborach. Polityczny projekt antypolityki to wizja samoorganizujących się jednostek odrzucających totalitarny system na gruncie moralności.
Nowa konfiguracja klasowa
Równolegle do zmian na poziomie kultury zachodziły przekształcenia strukturalne. W polityce państwa następowała ewolucja polegająca zarówno na rozszerzeniu średnich i wyższych stopni kształcenia, jak i tworzeniu miejsc pracy dla klasy średniej.
Między rokiem 1970 a 1980 liczba uczących się w zawodówkach zmalała z 868,5 tys. do 750 tys. W tym samym czasie wzrosła liczba uczących się w liceach ogólnokształcących i zawodowych z 876,7 do 946,3 tys. Towarzyszy temu wzrost liczby nauczycieli w szkołach średnich o prawie 20 tysięcy przy jednoczesnej stagnacji liczby nauczycieli w szkołach zawodowych. W dekadzie lat 70. o połowę zwiększyła się też liczba uczniów szkół policealnych i o 50% wzrosła liczba studiujących (dane za Rocznik statystyczny GUS 1987). Te przemiany miały związek z planowym rozszerzaniem edukacji na wyższych poziomach w celu zapewnienia kadr dla rosnących organizacji gospodarczych i rozwijających się usług publicznych.
Świetnie widać to w statystykach zatrudnienia w poszczególnych działach gospodarki. W sferze poza produkcją materialną między 1970 a 1980 rokiem przybyło w Polsce pół miliona miejsc pracy. Kolejnych pięć lat przyniosło niemal podobny wzrost. Oznaczało to, że przez 15 lat liczba zatrudnionych poza produkcją materialną wzrosła niemal o 50%. W tym samym czasie wzrost zatrudnienia w przemyśle wyniósł zaledwie 17%. Rozszerzanie zatrudnienia poza sektorem produkcji oznaczało często burzliwy rozwój poszczególnych działów gospodarki. Tak było na przykład z turystyką i wypoczynkiem, gdzie zatrudnienie się podwoiło. Znacząco zmieniła się także liczba pracujących w systemie ochrony zdrowia. Prawie 50% wzrost zatrudnienia w tym sektorze wiązał się częściowo z rozbudową zakresu świadczeń zdrowotnych, a po części wynikał z konieczności obsługi rolników, którzy w latach 70. zostali włączeni w system ubezpieczeń zdrowotnych. Podobne zmiany, choć na mniejszą skalę, zachodziły w oświacie, nauce czy gospodarce nieruchomościami. Wbrew zdroworozsądkowym opiniom stosunkowo stabilna była liczba zatrudnionych w aparacie administracyjnym. W latach 70. mieliśmy nawet do czynienia z niewielkim spadkiem zatrudnienia w tym obszarze.
Osoby zajmujące nowopowstające etaty można nazwać klasą średnią w takim mniej więcej sensie, jaki nadawał temu pojęciu Pierre Bourdieu. Poziom wynagrodzeń i własność nie są dla niego jedynymi kryteriami wyodrębniania klas, bo liczy się także kapitał kulturowy potwierdzany przez wykształcenie, wykorzystywany w pracy o raczej umysłowym charakterze i wyrażający się w określonym stylu życia i aspiracjach. Przyglądając się genezie klasy średniej w Polsce uznać trzeba, że u jej źródeł znajduje się przede wszystkim państwo i dostarczane przez niego usługi, a nie na przykład sfera rzemiosła czy małej produkcji. Dla porównania na początku lat 80. rzemieślników i drobnych producentów było około 400 tysięcy, co stanowi zaledwie 15% osób zatrudnionych poza produkcją materialną, czyli w oświacie, ochronie zdrowia czy administracji.
Wbrew rozpowszechnionemu poglądowi o PRL-u jako okresie równego dzielenia biedy już w latach 70. nierówności dochodowe zaczęły rosnąć i pod koniec lat 80. były już wyższe niż w tym samym czasie w krajach skandynawskich.
Warto jednak odnotować, że w epoce Gierka nastąpił przełom, jeśli idzie o sposób traktowania przez państwo tzw. prywatnej inicjatywy. W 1974 roku przyjęto nową ustawę o organizacji handlu i innego typu działalności w gospodarce nieuspołecznionej, której zapisy były odejściem od doktryny uspołecznionych środków produkcji. Wcześniej drobna działalność usługowa i produkcyjna była akceptowana tylko w przypadku, gdy prowadził ją sam właściciel lub korzystał z pomocy członków swojej rodziny. Był to rodzaj tolerancji dla drobnomieszczańskiej formy własności i gospodarowania, na którą system mógł sobie pozwolić choćby ze względu na to, że marksizm uznawał drobnomieszczaństwo za klasę niezdolną do stworzenia samodzielnej formacji społeczno-ekonomicznej. W nowej ustawie pojawiał się jednak zapis, że właściciel może zatrudniać pracowników, którzy nie są z nim spokrewnieni. Oznaczało to złamanie podstawowej zasady gospodarki uspołecznionej o wykluczeniu możliwości prywatnego zawłaszczania owoców pracy pracowników najemnych. Ustawowa akceptacja wyzysku była wpisaniem w system prawny hybrydalności systemu i rezygnacją z ambicji objęcia uspołecznieniem całości stosunków gospodarczych. Przyzwolenie na rozwój prywatnej inicjatywy znajdowało wyraz w jej stale rosnącym znaczeniu w systemie gospodarczym realnego socjalizmu. Rozwijała się także ekonomia nieformalna związana na przykład z turystyką handlową, która dla wielu ludzi była nie tylko sposobem na uzupełnienie domowego budżetu, ale podstawowym źródłem utrzymania i to na wcale niezłym poziomie. Trudno jednak mówić o głębokiej rewolucji ustroju gospodarczego, bo ta rozpoczęła się na dobre dopiero wtedy, gdy PZPR zdecydował się w 1988 roku rozpocząć pełne urynkowienie. Do 1987 roku udział przedsiębiorstw prywatnych (bez rolnictwa) w gospodarce narodowej wynosił 4,7% a zatrudnienie w tym obszarze sięgnęło 6%.
Rozrostowi klasy średniej, począwszy od epoki Gierka, towarzyszyły zmiany dotyczące relacji międzyklasowych. Wbrew rozpowszechnionemu poglądowi o PRL-u jako okresie równego dzielenia biedy już w latach 70. nierówności dochodowe zaczęły rosnąć i pod koniec lat 80. były już wyższe niż w tym samym czasie w krajach skandynawskich. Do nierówności dochodowych dodać należy pogłębiające się różnice we własności. W dekadzie Gierka rozpowszechniło się budownictwo drugich domów wakacyjnych, na co mogli sobie pozwolić w większym stopniu lepiej zarabiający przedstawiciele klasy średniej. Nierówności pogłębiały się także w dostępie do mieszkań, wypoczynku czy niektórych usług medycznych dostępnych odpłatnie w prywatnych gabinetach.
Układ postrewolucyjny
Nowy układ polityczno-kulturowy epoki gierkowskiej interpretować można jako rekonfigurację stosunków klasowych w socjalizmie „postrewolucyjnym”, kiedy wypalała się dynamika radykalnych zmian związanych z uprzemysłowieniem i awansem społecznym, a elita partyjna stanęła przed problemem, jak podtrzymać sojusz z klasą robotniczą. W końcówce lat 60. partia podejmuje próbę rozwiązania tej kwestii przez użycie środków nacjonalistycznych i antyestablishmentowych – stąd powiązanie wątków antyniemieckich, antysemickich i antyinteligenckich. Niesławne punkty za pochodzenie przy rekrutacji na uczelnie, na co zwrócił mi uwagę dr Przemysław Sadura, wprowadzono właśnie w tym momencie (maj 1968!) i miało to być wyrazem dbałości władzy o swoje chłopskie i robotnicze zaplecze przeciw inteligencji coraz szczelniej oddzielonej od klas ludowych za pomocą kapitału kulturowego. Rok 1970 i konflikty na wybrzeżu obnażyły małą efektywność tej strategii i otworzyły drogę do władzy tej części partyjnej elity, która postawiła na inną konfigurację klasową – sojusz z klasą średnią, w której elita partyjna dostrzegła siłę modernizującą i wprowadzającą równowagę do systemu. Odejście od języka egalitaryzmu osłabiało z kolei symboliczną pozycję klasy robotniczej, pokazując ją jako jedną z wielu grup w układzie socjalistycznego społeczeństwa, a nie awangardę i motor zmiany.
Zwrócenie się partii do klasy średniej sprawiło, że środowiskom opozycyjnym stanowiącym kontrelitę społeczeństwa realnego socjalizmu rekrutującą się przede wszystkim spośród elit intelektualnych udało się zbliżyć do robotników. Znalazło to wyraz w powstaniu Komitetu Obrony Robotników i późniejszej współpracy elit z robotnikami w Solidarności. Było to zbliżenie słabych – słabnącej ekonomicznie i symbolicznie klasy robotniczej oraz kontrelity mogącej przeciwstawić władzy wyłącznie kapitał symboliczny. Powstał dzięki temu dość unikatowy sojusz, który jak słusznie zauważył David Ost, był oparty na jednoczesnym artykułowaniu krzywdy ekonomicznej i postulatów demokratycznych (por. Klęska Solidarności, Muza, Warszawa 2007, s. 98–99).
Sojusz ten być może nie przerodziłby się w silny ruch społeczny, gdyby nie katastrofa ekonomiczna przełomu lat 70. i 80. Jej źródła były złożone i obejmowały nieudane inwestycje, ograniczoną innowacyjność gospodarki socjalistycznej, system sztywnych cen pozwalający utrzymać spokój społeczny robotników, ale obciążający gospodarkę dużymi kosztami importu żywności, odroczony przez system rubla transferowego efekt kryzysu paliwowego czy wreszcie wzrost kosztów obsługi długów spowodowany podwyżką stóp procentowych w USA. W reakcji na krach ujawniły się napięcia klasowe narastające w systemie socjalistycznym od początku lat 70. Solidarność łączyła wiele środowisk, ale nie można zapominać o tym, że jej głównymi ośrodkami były wielkie zakłady produkcyjne, a trzon protestu stanowili robotnicy [1]. Upominali się oni o wyższe płace, lepsze warunki pracy i zarządzanie, które w wyższym stopniu uwzględniłoby ich partycypację. Dążyli do odzyskania ekonomicznej i symbolicznej pozycji, którą systematycznie tracili w epoce Gierka.
Stan wojenny sprawił, że socjaldemokratyczne lub odwołujące do samorządności próby wyjścia z konfliktu zostały unieważnione. 13 grudnia przeorał i pozbawił inicjatywy nie tylko Solidarność, ale także PZPR, która zachowała władzę za cenę podporządkowania się wojskowym. Przemoc i dyktatorskie rządy odegrały ważną rolę w oczyszczaniu pola pod nowe inicjatywy ideologiczne, które zyskiwały popularność w dekadzie lat 80. Andrzej Walicki, opisując swoją wizytę w Warszawie w 1987 roku, zauważył, że na inteligenckich salonach królują liberałowie, a idee wolnorynkowe traktowane są jak objawienie [2]. W tym samym czasie podobne procesy zachodzą w kręgach władzy. Na przykład wokół Jaruzelskiego działa tzw. grupa trzech – Ciosek, Urban, Pożoga – promująca urynkowienie jako sposób na wyjście z kryzysu. Kręgi władzy coraz chętniej spoglądały na pomysły liberalne jako narzędzie przywrócenia rządności i wprowadzenia ustroju gospodarczego, w którym roszczenia robotników zostaną ograniczone przez wprowadzenie realnych cen i bezrobocia. Nie bez znaczenia było też interpretowanie powstania niezależnych związków zawodowych w kategoriach niewdzięczności robotników wobec partii, co z kolei zwalniało ją z lojalności wobec nich.
Elity partyjne wybrały urynkowienie jako metodę przywracania stabilności gospodarczej i politycznej rządności, zanim jeszcze w lutym 1989 roku usiadły do rozmów z opozycją. Ukoronowaniem tej decyzji było wprowadzenie ustaw o działalności gospodarczej w grudniu 1988 roku. Przewidywane społeczne koszty reform ekonomicznych związane z mniejszym dostępem do dóbr i zamykaniem zakładów pracy skłaniały partię do poszukiwania dodatkowych źródeł legitymizacji. W nowym kontekście międzynarodowym związanym z pieriestrojką podzielenie się władzą (ale oczywiście nie jej oddanie) wydawało się rozwiązaniem, które reformom zapewniłoby konieczną polityczną osłonę. Choć dla starych elit opozycyjnych przystąpienie do rozmów wiązało się z ryzykiem polegającym przede wszystkim na użyczeniu partii legitymizacji bez uzyskania realnej władzy, to jednocześnie było szansą na potwierdzenie przywództwa, które w krótkiej perspektywie mogło zostać zanegowane. Po stronie opozycji narastały bowiem w latach 80. konflikty i podziały, a przywództwo starych elit coraz częściej poddawane było w wątpliwość. Powstawały organizacje takie jak np. Solidarność Walcząca, które domagały się bardziej radykalnych działań wobec władzy. Odwoływały się one do młodych robotników, zyskując często znaczne poparcie. Ruchy ekologiczne i pacyfistyczne głosiły dystans zarówno do władzy, jak i do starej opozycji. W sferze kultury w kontrze do pierwszego oficjalnego i drugiego opozycyjnego pojawił się trzeci obieg. Zarazem jednak część środowisk opozycyjnych rozpoczęła współpracę z władzą, akceptując liberalizujące posunięcia ekipy Jaruzelskiego. Najbardziej spektakularne było tutaj przyjęcie oferty pisma „Res Publica” na wejście do oficjalnego obiegu wydawniczego. Problem utraty rządności sprawiał, że elitom partyjnym i opozycyjnym łatwiej było znaleźć wspólny język.
Zmiana sojuszy
Postępowanie elit solidarnościowych po przejęciu władzy określano często w kategoriach zdrady społecznego zaplecza. Tymczasem kontynuowały one w zasadzie rozpoczętą przez władzę jeszcze w latach 70. strategię poszukiwania stabilności systemowej przez orientowanie się na klasę średnią, która utożsamiona została z modernizacją.
Robiły to jednak w nowych warunkach związanych z urynkowieniem. W Polsce oznaczało to dołączenie do tendencji obecnych na kapitalistycznym Zachodzie od lat 70. polegających na coraz większej roli eksternalizacji kosztów w produkcji bogactwa, czyli przesuwaniu kosztów działalności ekonomicznej na gospodarstwa domowe, kraje peryferyjne i środowisko. Konsekwencją tych procesów dla klasy robotniczej w krajach centrum była likwidacja znacznej liczby miejsc pracy w przemyśle, spadek dochodów w stosunku do pracowników z innych klas oraz bezrobocie łączące się często ze społeczną degradacją. Dla nowych elit rządzących odejście od fordyzmu zwłaszcza w zakresie polityki pełnego zatrudnienia i zbiorowego przetargu płacowego było warunkiem powodzenia reform. Nie tylko w tym sensie, że tak ważne postacie rządu Mazowieckiego jak np. Waldemar Kuczyński mówiły o tym od dłuższego czasu (zob. Witold Kuczyński, Po wielkim skoku, PWN, Warszawa 1979). Dawna opozycja zdawała sobie sprawę z politycznej siły protestów robotniczych, bo sama z nich korzystała, żeby osłabić rządzącą wcześniej PZPR.
Stosunek liberałów do klasy robotniczej nie wynikał z nieznajomości kapitalistycznych realiów, jak w sumie przychylnie wobec elit interpretuje to David Ost (zob. Rozrachunek z pojęciem klasy, w: Marek Czyżewski, Sergiusz Kowalski, Tomasz Tabako (red.), Retoryka i polityka. Dwudziestolecie polskiej transformacji, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2010, s. 260–261.). Realia kapitalizmu także na Zachodzie zmieniły się zasadniczo wobec sytuacji powojennego kompromisu klasowego i elity były tego świadome lub wyczuwały to intuicyjnie. Stąd ich nagły odwrót od mówienia o godności pracy i samorządności w stronę wychwalania efektywności gospodarczej i prywatnej inicjatywy. Znamienny był tu przykład Tischnera, który od głoszenia etyki solidarności przeszedł do krytyki przeszkadzającego społeczeństwu w wielkiej przemianie homo sovieticusa skłonnego „podpalić katedrę tylko po to, by usmażyć sobie jajecznicę” (Józef Tischner, Etyka solidarności oraz Homo sovieticus, Znak, Kraków 2005, s. 129). Dyskurs budowania klasy średniej był obietnicą osiągnięcia powszechnego dobrobytu, jeśli tylko utrzymana zostanie zasada jednostkowego uczestnictwa w systemie. Kolektywne działania pracowników od razu definiowane były jako archaiczne i niebezpieczne dla powodzenia transformacji ekonomicznej od socjalizmu do kapitalizmu. Nie było to jednak tworzenie języka od podstaw, bo krytyka egalitaryzmu i kolektywizmu jako balastów modernizacji była ugruntowywana od lat 70.
Urynkowienie silnie uderzyło w klasę robotniczą i to na kilku poziomach. Pracowników przemysłu najsilniej dotknęła fala bezrobocia, która wiązała się z posocjalistyczną deindustrializacją. W 1993 bezrobotni robotnicy niewykwalifikowani i wykwalifikowani stanowili niemal 70% wszystkich ludzi pozostających bez pracy (por. Polski Generalny Sondaż Statystyczny 1993). Ci robotnicy, którym udało się zachować pracę, boleśnie odczuli rozwieranie się nożyc nierówności dochodowych. W 1986 roku wynagrodzenie robotników w przemyśle stanowiło 92% wynagrodzenia nierobotniczego. W 1998 roku było to 63% a w 2007 już tylko 52%. Klasa robotnicza stała się klasą schyłkową. W 1988 robotnicy wykwalifikowani stanowili 34% zatrudnionych, w 2005 natomiast już tylko 28%. Może się to wydawać niewielki spadek, ale gdy pamięta się o zmniejszającej się liczbie zatrudnionych, to oznacza on zniknięcie dwóch i pół miliona robotniczych miejsc pracy. Do tego obrazu należy dodać spadające wskaźniki uzwiązkowienia i zmniejszenie się siły przetargowej robotników.
czytaj także
Za transformację gospodarki zapłacili w ogromnej mierze właśnie robotnicy, którzy zmuszeni zostali do wzięcia na siebie kosztów utraty pracy, zatroszczenia się o znalezienie nowego zajęcia, znoszenia małych zarobków, rosnącego wyzysku w miejscu pracy czy większej niepewności zatrudnienia. „Zrestrukturyzowana” klasa robotnicza stała się też zasobem, z jakiego Polska korzysta w ramach globalnych procesów przesuwania kosztów, stając się lokalizacją dla montowni i fabryk przenoszonych z kapitalistycznego centrum. Przez długi czas to właśnie niskie koszty pracy były chlubą dziennikarzy ekonomicznych i liberalnych polityków oraz przynętą, jakiej używali wobec inwestorów.
Prawie 40% przedsiębiorców miało ojców robotników, a tylko 15% inteligentów.
Odwoływanie się do klasy średniej ze strony rządzących miało swój wymiar ideologiczny, ale nie można tej kwestii redukować wyłącznie do sfery reprezentacji czy wyobrażeń. Początek lat 90. to rzeczywiście rozwój drobnego handlu i klasy średniej rozumianej jako drobnomieszczaństwo lub mali kapitaliści, a nie tylko uformowanie się finansowej i przemysłowej elity. Rekrutacja do tak rozumianej klasy średniej odbywała się zresztą w sporej mierze spośród osób o pochodzeniu robotniczym (Henryk Domański, Struktura społeczna, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2005, s. 300. Prawie 40% przedsiębiorców miało ojców robotników, a tylko 15% inteligentów), a dochody przedsiębiorców do połowy lat 90. w stosunku do pracowników najemnych były bardzo korzystne. Sytuacja zmieniła się dopiero w drugiej połowie dekady, kiedy w Polsce pojawiło się więcej obcego kapitału i zaostrzyła się kapitalistyczna konkurencja. Przynajmniej zatem przez kilka lat obietnica prywatnej inicjatywy nie była tylko pustym gadaniem.
Często jednak uchodzi naszej uwadze, że polska klasa średnia nie rozwijała się tylko wskutek rozwoju prywatnej przedsiębiorczości. Ważniejszym czynnikiem jej wzrostu przez dwie dekady transformacji było państwo utrzymujące zatrudnienie w usługach publicznych i rozwijające administrację. Gdy spojrzymy z perspektywy kilku dekad, rozrost klasy średniej związany z sektorem publicznym stanowił jeden z głównych procesów kształtujących strukturę klasową w Polsce. W czasie transformacji utrzymywano lub zwiększano liczbę etatów w ochronie zdrowia, edukacji czy w urzędach. Powstawały tam miejsca pracy, które były lepiej opłacane i bardziej stabilne niż te, które oferował handel i większość małych firm. W 2005 udział klasy średniej wśród zatrudnionych osiągnął jedną czwartą i nie stałoby się tak, gdyby w edukacji nie pracowało niemal 8% ogółu zatrudnionych, a w administracji publicznej niemal 7%. Gdy zaczynała się transformacja, było to odpowiednio zaledwie 5% i 1,5% [3].
Pozycja klasy średniej nie jest oczywiście wyłącznie wynikiem decyzji elit rządzących. Składa się na nią zarówno ograniczona możliwość transferowania średnioklasowych miejsc pracy za granicę (inaczej niż w przypadku produkcji materialnej), jak i siła organizacyjna pracowników sektora usług publicznych. Patrząc na liczbę strajków i ich efektywność, stwierdzić trzeba, że klasa średnia zastąpiła klasę robotniczą w roli głównej klasy protestującej. Po fali głównie robotniczych protestów z przełomu 1992 i 1993 roku kolejna duża fala strajków zdarzyła się w Polsce dopiero w 2008 roku, kiedy na 12 760 strajków 12 609 zdarzyło się w sektorze edukacji. Rządzący muszą liczyć się ze związkami zawodowymi sektora publicznego także dlatego, że są one zdolne do uniwersalizacji swoich postulatów i pokazania, że działają w interesie ogólnym. Wspomnieć tu można choćby o „Białym miasteczku” z 2007 roku. Trwający niemal miesiąc protest pielęgniarek zyskał szerokie poparcie i poważnie naruszył socjalny wizerunek Jarosława Kaczyńskiego, przyczyniając się do utraty zaufania Polaków wobec rządu, którym kierował.
Rozmiary klasy średniej sprawiają, że stała się ona w systemie siłą społeczną przeważającą szale. Ostatnie lata stabilności politycznej można wytłumaczyć nienajgorszą sytuacją gospodarczą Polski po wejściu do UE, napływem środków strukturalnych, podwyżką realnych dochodów i lepszą sytuacją na rynku pracy, jednak oprócz tych procesów nie należy lekceważyć znalezienia przez Platformę Obywatelską formuły połączenia interesów wielkiego kapitału z perspektywą klasy średniej. Stwierdzenie Donalda Tuska z początków jego premierowania, że oto skończył się czas bolesnych reform w imię przyszłego dobrobytu, odczytywać można między innymi jako obietnicę złożoną właśnie klasie średniej sektora publicznego – jej sposób życia nie zostanie zagrożony przez komercjalizację, radykalne cięcia wydatków publicznych czy likwidację branżowych reguł organizacji pracy jak np. karta nauczyciela. Jednocześnie rząd Tuska nie ograniczył możliwości wykorzystywania elastycznego prawa pracy przez przedsiębiorców i nie zwiększył obciążeń podatkowych przedsiębiorstw. Dodać do tego można rozmaite programy w stylu „Mieszkanie dla młodych” sprofilowane właśnie na połączenie interesów banków, deweloperów i młodych ludzi z klasy średniej, którzy mają zdolność kredytową.
Istnienie w Polsce sojuszu między kapitalistami a klasą średnią można zaobserwować także na poziomie mikropraktyk. Dwa lata temu wraz z Przemkiem Sadurą i współpracownikami badaliśmy klasowy wymiar stosunku do teatru. Byliśmy dość zaskoczeni, gdy w wypowiedziach ludzi z klasy wyższej – dużych przedsiębiorców i menadżerów wielkich firm – raz po raz pojawiała się obrona gustu teatralnego „zwykłego widza”. Chodzi on do teatru na lekkie sztuki, żeby się odstresować, a nie zastanawiać nad problemami ludzkości lub męczyć przy formalnych eksperymentach. Ten „zwykły widz” to nie osoba z klasy ludowej, bo one w ogóle do teatru nie chodzą, odpowiadał natomiast dokładnie gustom i praktykom klasy średniej odwiedzającej teatry rozrywkowe. Nie działa tu zatem mechanizm odróżniania się (dystynkcji) zdefiniowany przez Bourdieu jako odpychanie się tych rejonów struktury społecznej, które ze sobą sąsiadują. Stosunki międzyklasowe trzeba odnosić do specyficznych konfiguracji związanych z dynamiką kapitalizmu. Unika się wtedy zarówno traktowania relacji miedzy klasami w sposób mechaniczny (klasa średnia zawsze imituje, a klasa wyższa odwraca się od niej z niesmakiem, znajdując ciepłe słowo co najwyżej dla barbarzyńskiego stylu klasy ludowej), jak i złudzenia demokratyzacji. Sojusz klasy wyższej i średniej funkcjonuje wobec klasy niższej, której interesy, sposób życia, postulaty i formy działania są w ramach istniejącej hegemonii delegitymizowane.
czytaj także
Dobrego przykładu dostarczają tutaj praktyki związane z rynkiem pracy. Za dominujący dyskurs można uznać bliski dyspozycjom klasy średniej język inwestowania w kwalifikacje i zdobywania pracy przez rekrutację za pomocą CV. Łączy się tutaj indywidualna konkurencja, myślenie o karierze w kategoriach zdobywania kolejnych punktów i wiara w przejrzyste procedury. Oczywiście klasa wyższa zdobywa pracę na zupełnie innych zasadach. Działają tu mechanizmy doboru oparte o uznanie specyficznych umiejętności czy zdolności niepodlegających kwantyfikacji. Przedstawiciele klasy wyższej nie szukają pracy, to praca ich znajduje. Ich uprzywilejowanie realizuje się pomimo dominującego języka, którego elity nie kwestionują. Z jednej strony utrzymują w ten sposób przekonanie klasy średniej o możliwości awansu wedle przejrzystych reguł. Z drugiej strony dominacja języka uznającego wartość wyłącznie indywidualnych strategii na rynku pracy delegitymizuje wszelkie kolektywistyczne praktyki, do których mogliby się odwoływać przedstawiciele klasy ludowej w swoich relacjach z pracodawcami.
Popularny czy klasyczny, czyli o przyszłości klasy średniej
Więź między klasą wyższą i średnią podtrzymywana jest dzięki wykorzystaniu i wzmacnianiu jednej z kluczowych dyspozycji klasy średniej, jaką jest aspirowanie. W karierze zawodowej, wychowaniu czy konsumpcji klasa średnia przejawia skłonność do podwyższania swojej pozycji przez kumulowanie kolejnych stopni, punktów i dóbr. Nie jest to po prostu dążenie do zaspokojenia określonych potrzeb czy uzupełnienia deficytów. Chodzi o wspinanie się, doganianie tych, którzy są wyżej, i dystansowanie innych. Indywidualizm realizuje się tu jako konkurencja o wyższe zarobki, lepszy dyplom czy zmianę mieszkania na lokum w lepszej okolicy. Kulturowym śladem tych aspiracji są sformułowania takie jak „pięćdziesięciometrowy apartament”, „kompaktowa limuzyna” czy uporczywe nazywanie zwyczajnych rzeczy „klasycznymi”. Są to próby pogodzenia wysokich oczekiwań klasy średniej z jej szczupłymi zasobami.
Pytanie o przyszłość klasy średniej dotyczy oczywiście przede wszystkim perspektyw utrzymywania się istniejącego dziś sojuszu i związanej z nim hegemonii. Możliwość rekonfiguracji stosunków klasowych wiąże ze sobą kwestie strukturalne i związane z akumulacją kapitału oraz zagadnienia stylu życia i szans na stworzenie nowej hegemonii, w której odnalazłaby się klasa średnia. Upraszczając złożone sprawy, stajemy przed dwoma pytaniami: czy kapitalizm, tak jak dziś on wygląda, da się pogodzić z istnieniem stabilnej klasy średniej i czy klasa średnia może wejść w sojusz z klasą ludową, odwracając dzisiejsze stosunki sił i związane z nimi tendencje.
Strukturalne osłabienie klasy robotniczej w krajach centrum, globalizacja i finansjeryzacja gospodarek od lat 70. dały procesom gromadzenia bogactwa potężny impuls. Kapitalizm potrzebuje jednak ciągłej ekspansji, która podtrzymałaby akumulację. Trwający od siedmiu lat kryzys stał się powodem, ale też uzasadnieniem żądań dotyczących ograniczenia rozmiarów administracji państwowej, zakresu usług publicznych lub/i postulatów ich komercjalizacji. Duża część miejsc pracy klasy średniej w krajach kapitalistycznego centrum została zagrożona albo likwidacją, albo przekształceniem w miejsca pracy gorzej opłacane i związane z większą niepewnością. Istnieje presja na przekształcanie instytucji publicznych w „instytucje dwóch pokładów”, w którym górny korzysta z przywilejów porównywalnych do warunków, jakimi cieszą się zarządzający w biznesie, a dolny musi wziąć na siebie koszty oszczędności, zwiększenia obciążeń pracą i „racjonalizacji”. Dla właścicieli kapitału korzyści wynikające z przekształcania usług publicznych są przynajmniej dwojakiego rodzaju – wiąże się z nimi z jednej strony perspektywa zmniejszonych obciążeń podatkowych wynikająca z ograniczania wydatków publicznych, a z drugiej strony szansa na stworzenie nowych obszarów dla ekspansji w związku z procesami komercjalizacji.
Koniunktura, w ramach której klasa średnia mogła liczyć na ciekawszą, mniej obciążającą fizycznie, pewniejszą i lepiej płatną pracę, zdaje się dzisiaj dobiegać końca.
Koniunktura, w ramach której klasa średnia mogła liczyć na ciekawszą, mniej obciążającą fizycznie, pewniejszą i lepiej płatną pracę, zdaje się dzisiaj dobiegać końca. Choć w Polsce sytuacja jest jeszcze względnie stabilna, także tu można zauważyć tendencje podmywające solidność pozycji klasy średniej. Postępująca komercjalizacja szpitali czy przekształcanie szkół w placówki niepubliczne, gdzie nie obowiązują zapisy karty nauczyciela, to świadectwa tego, że presja na klasę średnią, jej płace i warunki pracy będzie rosła. Kwestią otwartą pozostaje, czy klasa średnia sektora publicznego, walcząc o swoje interesy, będzie zdolna do wejścia w sojusze, które pozwolą jej obronić swoją pozycję.
Dla klasy ludowej, która w Polsce ma najbardziej przychylny stosunek do państwa (por. Przemysław Sadura, Państwo, rynek i klasy średnie w Polsce, w: Jacek Raciborski (red.) Praktyki obywatelskie Polaków, IFiS PAN, Warszawa 2010), utrzymanie niewykluczających usług publicznych jest witalnym interesem, bo ma ona najmniejsze środki, żeby zaspokoić potrzeby edukacyjne lub zdrowotne kupując je na rynku. Egalitaryzm klasy ludowej skłania ją też do popierania rozwiązań inkluzyjnych i powszechnych. Z punktu widzenia klasy średniej interesy i skłonności klasy ludowej dają szansę na pozyskania ważnego stronnika w walce o zachowanie przyzwoitych miejsc pracy.
Trudno jednak zakładać, że kształtu i standardu usług publicznych da się bronić bez stworzenia trwałego, nowego bloku klasowego, który stanowił będzie przeciwwagę dla właścicieli kapitału i beneficjentów systemu społeczeństwa dwóch pokładów. Interesy związane z dostępem do usług publicznych i warunkami zatrudnienia mogą stać się podstawą takiego sojuszu, ale nie dostarczą całościowych ram, w których sytuowane są zbiorowe działania, wyobrażenia i marzenia. Tymczasem bez stworzenia takich kulturowych ram jest być może szansa na pojedyncze zwycięstwa, ale w dłuższej perspektywie „obrona resztek” skazana będzie na stopniowe tracenie terenu i ostateczną klęskę.
Trudno dokładnie planować kształt takiej nowej kulturowej hegemonii, ale można zastanawiać się nad jej prawdopodobnym zarysem. Ważnym elementem może być odwołanie do wysokich standardów i bezpieczeństwa jako punktów odniesienia w kształtowaniu świata społecznego i jego instytucji. W ten sposób połączyć można odruchy klasy ludowej i średniej. Dla klasy ludowej wysokie standardy i bezpieczeństwo mogą być przedłużeniem nastawienia egalitarnego i imperatywu opieki. Klasa średnia choć jest nastawiona na aspirowanie i konkurencję, to silną dyspozycją jej przedstawicieli jest także orientacja na porządek. Może się ona konkretyzować jako dążenie do ustanawiania wysokich standardów, przejrzystych reguł i dobrej jakości instytucji publicznych. Jak pokazują badania, klasa średnia skłonna jest popierać rozwiązania publiczne wtedy, gdy nie mają one selektywnego charakteru i nie są kierowane do najbiedniejszych, ale powszechnie dostarczają usług o dobrej jakości. Kwestia standardów i bezpieczeństwa wykracza daleko poza zachowanie usług publicznych, otwierając pola konfliktu jeśli chodzi o formę stosunków pracy, relacje pracownik-pracodawca, zagadnienia ekonomii opieki, system zabezpieczenia emerytalnego czy politykę mieszkaniową.
Istotnym składnikiem tych nowych ram może być również kwestia kooperacji. Klasa średnia z jednej strony chętnie angażuje się w rywalizację, ale z drugiej ponosi jej coraz większe koszty związane z przeciążeniem czasowym, fizycznym i emocjonalnym. Budowanie relacji społecznych na kooperacji rozumianej jako program dla rodziny, edukacji, opieki i życia zawodowego oferuje klasie średniej odciążenie od przymusu ciągłego sprawdzania się, daje też szanse na ustanowienie nowych form uczestnictwa dla klasy ludowej, która ma mniejszą skłonność do konkurencji, a dobrze odnajduje się w praktycznym współdziałaniu. Kooperacji nie można przy tym traktować jako odświętnego ideału i luksusu, bo w coraz większym stopniu staje się ona w Polsce wymogiem wobec wypalania się konkurencji jako paliwa dla wzrostu.
Z perspektywy konstruowania takiej nowej koalicji klasowej trudno pominąć kwestię indywidualizmu, który stanowi jeden z najważniejszych utopijnych ładunków dzisiejszego systemu. Samorealizacja rozumiana jako swoboda dążenia w wybranym przez siebie kierunku, ale także odkrywanie siebie jest dla wielu ludzi autentyczną wartością. Celem nie powinno być egzorcyzmowanie indywidualizmu jako szkodliwego wytworu ideologii kapitalistycznej, ale reartykulacja całego kompleksu związanych z nim marzeń i praktyk. Można to zrobić, oddzielając swobodę dokonywania wyborów od odkrywania siebie. Ta swoboda bardzo często służy dziś jako uzasadnienie procesów komercjalizacji kolejnych obszarów życia społecznego. Wybór jest złotym cielcem, w imię którego delegitymizuje się innego typu stosunki społeczne oparte na zależności, lojalności, autorytecie i trosce, a także zbudowane na nich instytucje. Indywidualizm nie kłóci się z relacjami niepochodzącymi z wyboru, gdy zdefiniowany jest jako odkrywanie swoich możliwości w sytuacjach braku pełnej swobody. Jesteśmy w stanie odkryć, na co nas stać i kim jesteśmy, wchodząc w zależność od innych i budując z nimi wspólny świat. Ten typ indywidualizmu ma szanse stać się mniej wykluczający i mniej podatny na przechwycenie przez procesy urynkowienia.
Gdula: Elity w nosie mają lekarzy i nauczycieli, bo sobie ich kupują
czytaj także
Sformułowana powyżej alternatywa wobec istniejącej konfiguracji klasowej i spajających ją hegemonicznie „uniwersaliów” nie jest niestety jedynym kierunkiem, w którym podążyć mogą zmiany. Biorąc pod uwagę dyspozycje klasy średniej, nie można lekceważyć potencjału eliminacyjnego, jaki drzemie w skłonności do porządku. Czarnym scenariuszem jest autorytaryzacja kapitalizmu, która może stać się odpowiedzią na rosnące napięcia społeczne w sytuacji kryzysu. Namacalnych przykładów realności takiego obrotu spraw dostarcza rosnąca popularność partii ksenofobicznych w Wielkiej Brytanii, Francji czy Danii. Brak oczywistego kierunku, w jakim podążyć może klasa średnia, jest jednak dodatkowym argumentem, aby umieścić ją w centrum rozważań o klasowych uwarunkowaniach polityki. Jej rozmiary, siła organizacyjna i dyspozycje wyznaczają dziś okoliczności, w jakich tworzymy swoją historię.
Tekst pochodzi z Krytyki Politycznej nr 42: Klasa średnia. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?, lato 2015, s. 42–56. Pominięto część przypisów.
PRZYPISY
[1] Alain Tourain świetnie pokazał, że specyfika solidarnościowego protestu polegała na „dowiązywaniu” postulatów takich jak demokratyzacja czy niepodległość do kwestii związanych z konfliktem przemysłowym. Alain Tourain, Solidarność. Analiza ruchu społecznego 1980–1981, Europejskie Centrum Solidarności, Gdańsk 2010.
[2] Andrzej Walicki, Liberalizm w Polsce, w: tenże, Polskie zmagania z wolnością, Universitas, Kraków 2000, s. 37.
[3] Jeśli ktoś ma wątpliwości co do znaczenia klasy średniej w związku z tym, że nie dominuje ona liczebnie, przypomnieć mu trzeba, że w drugiej połowie XIX wieku, gdy ruch robotniczy święcił swoje tryumfy, także w krajach rozwiniętych większość populacji wciąż stanowili chłopi. Waga poszczególnych klas zależy nie tylko od rozmiaru, ale miejsca w procesach akumulacji, schyłku bądź wzrostu i siły organizacyjnej.