Eksperci, elity, media, politycy kontra „zwykli ludzie”.
Jednym z niewielu pocieszających aspektów wygranej Donalda Trumpa w jesiennych wyborach prezydenckich jest impuls do (auto)diagnozy amerykańskiego liberalizmu, a konkretniej jego politycznej inkarnacji – Partii Demokratycznej i jej zaplecza. Mała to, rzecz jasna, ulga: pośród niewielu autentycznie nowych spostrzeżeń Amerykanie „odkrywają” diagnozy i fakty, o których lewica i prawica mówiły (różnymi głosami i z różną intensywnością) od dawna. Nic zatem dziwnego, że pierwsze głosy, które przynoszą bardziej kompleksowe analizy sytuacji, pochodzą wciąż spoza centrum – czy będzie to kojarzony z prawicą „piewca zwykłego człowieka” pisarz J.D. Vance czy sytuująca się na lewo od demokratycznego mainstreamu socjolożka Arlie Russel Hochschild.
Thomas Frank, autor książki Co z tym Kansas? (wydanej w Polsce przez Krytykę Polityczną), eseista i współzałożyciel pisma „The Baffler” jest w dość dobrej pozycji do napominania swoich liberalnych kolegów – przed tym, co sprowadziło Amerykanom na głowę Trumpa, przestrzegał ponad dziesięć lat temu, a politykę demokratów krytykuje od ponad ćwierćwiecza. „Jakiż to gatunek niewiedzy prowadził naszych demokratycznych przywódców na drodze do przegrania wyborów, o których mówili jako o najważniejszych w naszym życiu?” – pyta więc Frank w nowym cyklu dla brytyjskiego „Guardiana”, który pismo zainicjowało, bez zbędnej zwłoki, już w dzień po wyborach. Prosta, wulgarnie wręcz prosta odpowiedź, brzmiałaby zapewne: „głupota”. Dłuższa wymaga pewnej wycieczki: i na społeczne doły amerykańskiej prowincji (i w głąb jej najnowszej historii), i na szczyty amerykańskiej władzy, w czasach, gdy się ona nie przepracowywała.
Ekspertki, analitycy i media mylili się
Po pierwsze, Hillary Clinton nie była najlepszą kandydatką. To znaczy, może i była – tylko niekoniecznie dla wyborców, których miała przekonać. Kompetencje, wiedza i doświadczenie w administracji – których bynajmniej Clinton nie brakowało – nie są jedynym, ani nawet najważniejszym, z atutów w wyborach powszechnych. Kandydatce demokratów bez wątpienia udało się, za pomocą jej kompetencji i bogatego resume, przekonać jedną grupę: ekspertów. W bezprecedensowym geście ponad sto osób związanych z partią republikańską – doradcy, ekspertki, politycy, dziennikarki – podpisało serię listów, które zaczęły funkcjonować w obiegu medialnym pod zbiorczym hasłem Never Trump (Nigdy Trump), odcinających się od kandydata ich partii.
czytaj także
Listy i głośne wypowiedzi przeciwko Trumpowi miały stanowić dowód na to, że także duża część elit prawicowych widzi zagrożenie w wyborze kandydata tak nieprzygotowanego i skłonna jest porzucić partyjną lojalność i poprzeć Clinton w imię wyższego interesu – bezpieczeństwa Ameryki. W oczach nieufającej już jak niegdyś ekspertom opinii publicznej gesty te były dowodem nie na uczciwość i dojrzałość klasy eksperckiej, ale przeciwnie: pokazywały ekspertów jako zamkniętą i zainteresowaną tylko sobą klikę, która żyje w doskonałej komitywie z dziennikarzami i rządem; nie obchodzi ich zdanie społeczeństwa, ale osobliwe poczucie dobrego smaku. Oczywiście, eksperci działali na podstawie własnego rozpoznania sytuacji i raczej z dobrymi intencjami, ale byli głosem naprawdę marginesowej grupy, faktycznie dość wsobnej, która interesuje się sprawami w rodzaju roli trybunałów międzynarodowych w rozwiązaniu konfliktu na Morzu Południowochińskim albo konstrukcją ładu instytucjonalnego w kontekście konfliktu syryjskiego czy historią stosunków amerykańsko-irańskich. Jako tacy, cóż, naprawdę wypowiadali się – nawet jeśli nie dosłownie – w swoim interesie. Jednoznaczne opowiedzenie się mediów i elit po stronie Clinton było z jednej strony odpowiedzią na zagrożenie, jakie stanowił Trump, z drugiej strony dawało najlepszy dowód jego zwolennikom, powtarzającym, że Clinton to kandydatka waszyngtońskiego establishmentu. To samo dotyczy faktu, że przynajmniej kilka redakcji także zerwało z dotychczasową tradycją i poparło kandydatkę we wstępniakach i listach otwartych – znów, dowód na to, że media naprawdę popierały jedną stronę.
„Foreign Policy”, jedna z redakcji, która zrobiła właśnie to, na dzień (!) przed wyborami urządziła dyskusję w eksperckim gronie, gdzie zaproszeni goście rozmawiali o tym, co będzie, jak już koszmar Trumpa się skończy. Redaktor naczelny pisma żartował, że następnego dnia – to jest: po wyborach – wszyscy obudzimy się z potężnym kacem „po Trumpie”. Trudno po tym spektaklu przekonać ludzi, że wbrew temu, co podpowiada im instynkt, elity i eksperci wcale nie są zadufani w sobie, przemądrzalni, pyszni… i omylni. Trump oczywiście też miał swoje media, wcale nie mniej skorumpowane, one jednak zamiast powtarzać, że popierają Trumpa, mówiły najczęściej, że chodzi o „rewolucję przeciwko Waszyngtonowi”, „ukaranie odklejonych elit” i tak dalej – przekonując, że ich stanowisko wcale nie jest polityczne, ale wypływa z (jakże ludzkiej) frustracji i chęci zmiany.
Marci Shore: Ogromna część Amerykanów tego faszysty po prostu chciała
czytaj także
„Nieustannie mnie dziwiło, jak tak niepopularna kandydatka [jak Clinton] mogła cieszyć się tak szerokim i jednomyślnym poparciem we wstępniakach i na stronach opinii ogólnokrajowych gazet, choć tak naprawdę to «kształt» tego poparcia uderzył w nią najmocniej. Te same argumenty powtarzano bez przerwy, dwa albo trzy razy dziennie, podczas gdy niuanse i zdania odrębne odrzucano – otwarcie gazety stawało się czymś porównywalnym z nasłuchiwaniem zimnowojennej propagandy” – pisze Frank. Czy inne podejście byłoby skuteczniejsze i możliwe w świetle okoliczności, to inne pytanie – o tym później – ale nie sposób się z Frankiem nie zgodzić, że liberalne media i eksperci włożyli wiele pracy, aby potwierdzić najgorszy stereotyp o sobie samych. Umiarkowana prawica chowa się za spódnicę Clinton, demokraci nagle widzą w amerykańskiej klasie robotniczej – swoich wyborcach – rasistowskich ciemniaków, a czołowi eksperci przypominają, że w ogóle „potrzeba mniej demokracji”.
Liczba artykułów o tym, że ludzie nie wiedzą, co dla nich dobre, przekroczyła masę krytyczną. To, że coś bywa prawdziwe, nie znaczy jeszcze, że należy zrobić z tej bolesnej prawdy pałkę i tłuc nią ludzi po głowach (szczególnie w kampanii wyborczej) – bo istnieje ryzyko, że bici nie nawrócą się w porę na słuszne poglądy. Trump przekonywał ludzi, że największym złem jest ISIS, tymczasem demokraci tkwili na stanowisku, że zło drzemie w nas samych (może nieco przerysowuję, ale tylko odrobinę) – powinniśmy odkryć w sobie i przegnać wewnętrznego rasistę, homofoba, mizogina. Intelektualnie i moralnie słuszny argument nie musi być najlepszym hasłem wyborczym.
Co z tym Marceline?
Odwrotu białej klasy robotniczej – i istotnej części klasy pracującej w ogóle – od demokratów, szczególnie widocznego w fenomenie Obamy i zerowym entuzjazmie wobec Clinton, nie da się zrzucić wyłącznie na rasizm, ksenofobię i fanatyczną religijność, jaki przypisuje się amerykańskiej prowincji. Ma on wiele wspólnego z zawodem, jaki przynosiły kolejne rządy demokratów i ich niezdolność do zauważenia postulatów szczególnie istotnych dla Ameryki postprzemysłowej. Nie chodzi nawet o to, kto miał „bardziej lewicowy” program rozumiany w konwencjonalnych kategoriach, ale raczej o to, kto lepiej odniósł się do problemów społecznych poza agendą polityczną, jaką narzucałby dotychczasowy podział na republikanów i demokratów.
Frank dobrze pokazuje te problemy na przykładzie małego miasta Marceline w Missouri. W Marceline mieszkał w dzieciństwie Walt Disney, postać, która była zarówno uosobieniem i rzecznikiem amerykańskiego snu.
Kiedy wchodzimy do Disneylandu – przypomina Frank – wita nas makieta amerykańskiego miasteczka, z jego ceglanymi budynkami i rodzinnymi biznesami poupychanymi za małymi witrynami na parterze. Inspiracją było właśnie Marceline. Małe miasto, gdzie ludzie spokojnie ciułają na realizację ich własnego amerykańskiego marzenia, stało się nostalgicznym symbolem samego tego marzenia, Ameryki jak kiedyś, gdy wszystko było może nie idealne, ale przynajmniej na swoim miejscu.
Co zatem zobaczy współczesny turysta, gdy zawita do prawdziwego Marceline, nie tego w Disneylandzie? Zobaczy, że ostatnie liczące się inwestycje publiczne mają w najlepszym wypadku 50 lat, a w najgorszym sięgają swoimi fundamentami jeszcze prezydenta Roosevelta i New Dealu. Zobaczy, że wyniósł się z nich przemysł. Że nie ma już tu ani związku zawodowego, ani lokalnej gazety. Ludzie dalej ciężko pracują, zbierają się w klubach i kościołach, martwią lokalnymi problemami – tylko nie ma już nikogo, kto mógłby o nich usłyszeć. A nawet, gdyby usłyszał, nie ma gwarancji, że chciałby ich słuchać.
Demokraci – a przede wszystkim niezależna lewica na poziomie stanowym – upominają się o legalizację migrantów, podwyżkę płacy minimalnej do 15 dolarów za godzinę i lepsze zabezpieczenia pracownicze: dla chorych, ciężarnych, samotnych rodziców. W sprawie tej toczone są słuszne i skuteczne walki. To jednak dotyczy przede wszystkich miast – Seattle, Nowego Jorku, LA, Waszyngtonu – gdzie dalej jest praca, w której można owe płace podnieść. Co z tymi miasteczkami, gdzie upadł przemysł, nie buduje się nowych szkół i szpitali, a więcej ludzi z tych miasteczek wyjeżdża, niż się w nich rodzi? Tam słuszne postulaty podwyżki płac nie znajdują wielu gorliwych słuchaczy – nie dlatego, że nikt nie chce podwyżki, ale dlatego, że ludzie przede wszystkim chcą pracy, i to niekoniecznie w McBranżach, za stawkę minimalną, gdzie dziś płaci się 10 dolarów za godzinę, a jutro może to być 11, 13, 15… W tych społecznościach wciąż żywe jest wspomnienie ojców i dziadków, którzy pracowali w hucie albo fabryce samochodów dającej stabilność i perspektywy awansu. Tych miejsc było coraz mniej od lat 70. – to bynajmniej nie wyłączna wina demokratów czy samego Obamy – a pod ręką znajdowały się wygodne argumenty (związki zawodowe was sprzedały, imigranci zabrali wam pracę, rząd rozdał wasze pieniądze leniwym biedakom), które suflowali republikanie, sami niezainteresowani przemysłową Ameryką.
W Missouri Frank rozmawiał z rolnikami, którzy dostają w kość od wielkich koncernów produkujących żywność przemysłowo albo sprowadzających ją z Meksyku. Historycznie – przypomina autor Co z tym Kansas? – rolnicy byli za wolnym handlem, bo eksport amerykańskiej żywności był im na rękę. Dziś jednak coraz częściej uważają, że wielostronne umowy o wolnym handlu – którym Trump był i jest przeciwny – promują interes wielkich korporacji, nie dając żadnych osłon rodzimym rolnikom. Nawet awokado, najmodniejszy owoc Ameryki od paru sezonów, Stany Zjednoczone importują w ponad 80% z Meksyku, a lokalni producenci z Kalifornii wściekają się, że rząd nakłada na nich nowe wymogi i każe płacić za drogie ubezpieczenia zdrowotne pracowników (nawet młodych i sprawnych), podczas gdy zagraniczni producenci po prostu zalewają rynek, śmiejąc im się w twarz. Nawet nie muszą płacić cła – w końcu mamy wolny handel. Obama obstawał przy TPP – umowie o wolnym handlu z krajami basenu Pacyfiku – do ostatniego dnia swojej kadencji. Awokado i kwestia rolników stały się zresztą symboliczne. Na jedną z konwencji wyborczych Trump zaprosił byłą gwiazdę Mody na sukces, a aktualnie producentkę awokado, która dla w połowie pustej sali opowiadała o trudach bycia kobietą, matką i przedsiębiorczynią zarazem w tych ciężkich czasach – reporterzy mieli dobry ubaw, ale mało kto był skłonny potraktować jej problemy poważnie. Jak gdyby chodziło tylko o bekę z „wieśniaków” popierających Trumpa, a nie to, czy rząd ma obowiązek chronić własne rolnictwo. Czy powinno dziwić, że hasła demokratów nie trafiały w tych miastach i miasteczkach na podatny grunt?
„Elity” kontra „zwykli ludzie”
Oczywiście, same przeoczenia i niedostatki Partii Demokratycznej nie tłumaczą wszystkiego. Nie ma przecież takich partii i takich rządów, które zrealizowałyby wszystkie postulaty i zadowoliłyby choćby komplet własnych wyborców – Obama jest zresztą i tak politykiem, który kończył ośmioletnią pracę w Białym Domu z rekordowo wysokim poziomem zaufania. Republikanie wcale też nie mają jakiejś wyjątkowo chlubnej karty z przeszłości, jeśli chodzi o „interes zwykłych ludzi”. Między innymi dlatego wybór Trumpa był możliwy – rozczarowanie republikanami było nie mniejsze niż rozczarowanie demokratami.
Wiedząc, że ani liderzy partii republikańskiej w Waszyngtonie, ani ich osiągnięcia z lat Busha (wojny plus cięcie podatków najbogatszym) wcale nie przekonują biedniejszych wyborców, partia wypromowała – z poparciem wielkich lobby biznesowych – kandydatów, którzy sprawdzali się na poziomie lokalnym i swoim stylem przypominali raczej prowincjonalnego kaznodzieję skrzyżowanego ze zgryźliwym antykomunistycznym działaczem z czasów zimnej wojny. To zakorzenienie w „tradycyjnych wartościach” i slogany moralnej krucjaty miały zbliżyć elitarną prawicę do ludu – trudno jednak powiedzieć, żeby te ruchy wyprodukowały kandydata, który mógł skutecznie zmierzyć się z Clinton. Wszystkich ich w porę zjadł Trump i nigdy nie przekonamy się, czy taka, zradykalizowana, partia republikańska z okolic roku 2015 też poszłaby po wyborcze zwycięstwo.
Dlaczego Trumpowi udało się w prawyborach z nimi wygrać i czym faktycznie wyróżniał się na tle wewnątrzpartyjnej konkurencji, to pytania nie o samego Trumpa – który może raz być chrześcijaninem i przeciwnikiem aborcji, a raz lubieżnym playboyem i zwolennikiem małżeństw jednopłciowych – ale o szarą eminencję kampanii wyborczej i dzisiejszą prawą rękę prezydenta, Stephena Bannona. Bannon jest katolikiem, wierzy w „cywilizację judeochrześcijańską” i proponuje odnowę moralną kapitalizmu „opartego na wartościach”. Nie o etykiety jednak chodzi. Bannon najgoręcej na świecie nienawidzi elit, rozpasanego Hollywood i Waszyngtonu, które są tylko dwiema różnymi odsłonami tego samego zła – rozpadu wspólnoty i rodziny.
Bannon, w odróżnieniu od polityków amerykańskiej prawicy, którzy próbują budować swoją wiarygodność dzięki tyradom przeciwko aborcji (i za powszechnym dostępem do broni), wsącza w amerykańską debatę od lat przekaz szerszy i trwalszy niż jedynie partykularna interpretacja piątego przykazania. Bannon od początku dekady produkuje filmy, tworzy kampanie medialne i gdzie to tylko możliwe upowszechnia opowieść o odwiecznej i nieprzekraczalnej sprzeczności między „elitami” i „zwykłymi ludźmi” – z tych drugich czyniąc przedmiot i podmiot swoich kolejnych filmowych wypowiedzi. Zwykli ludzie opowiadają, że zawiódł ich Obama; zwykli ludzie skarżą się na wyśmiewające ich media; zwykli ludzie, którzy mają dość polityki; no i zwykli ludzie jako bastion przyzwoitości i „elity” jako przyzwoitości antyteza. Sam Bannon – były pracownik banku Goldman Sachs, milioner i producent filmowy – nie liczy się jako „elita”, elita bowiem charakteryzuje się zakażeniem wolnościowym i indywidualistycznym wirusem lat 60., dlaczego do tak pojętej elity nie kwalifikuje się zmieniający żony i publicznie chwalący się zdradami Trump, tego od Bannona się raczej nie dowiemy.
Frank obejrzał jeden z filmów Bannona, Generation Zero, o korzeniach krachu na rynku nieruchomości z roku 2008 i odkrył tam tę właśnie opowieść o genezie upadku – winne jest rozluźnienie lat 60., kultura indywidualizmu i zaszczepiona ludziom „nieodpowiedzialność”. Z Generation Zero nie wypływa żadne oskarżenie kapitalizmu czy deregulacji sektora finansowego, lecz jednoznaczne potępienie swawolnych elit i genetycznego wręcz samolubstwa bogatych. Cóż, nikt nie polemizuje chyba z tym, że – w wielu sensach tego słowa – elity finansowe są faktycznie nieco zbyt rozluźnione. Problem w tym, że Bannon proponuje swoim widzom, z których część być może faktycznie bardzo ucierpiała na kryzysie, żeby sprawę postrzegać w kategoriach moralnych – gdyby Ameryką rządzili ludzie bez hipisowskiego ukąszenia, wszystko byłoby inaczej, podpowiada.
Tezy tej nie da się zweryfikować – choć nawet na pierwszy rzut oka wydaje się ona dość naciągana – ale doskonale wpisuje się w długofalową strategię budowy nowej ideologii dla prawicy: zamiast pochwały wolnego rynku, American dream i Boga, serwuje pochwałę przyzwoitości i zwyczajności. Faktem jest – i widać to być może nawet lepiej na przykładzie innych jego filmów – że Bannon konsekwentnie stawia w centrum zwykłego (zazwyczaj białego) człowieka, daje mu się wygadać i nagłaśnia jego problemy. Choć w filmach pojawiają się, naturalnie, jacyś eksperci, to głównie w roli tych, którzy najgłośniej pomstują… na ekspertów, elity, media, polityków. Dyskusję o tym, czy jest to uczciwe postawienie sprawy, można rozstrzygnąć już samemu – faktem jest jednak, że wzmacnianie czarno-białej wizji świata, podziału na zwykłych ludzi i elity, nieustanne podsycanie rozczarowania i prezentowanie go jako postawy moralnie uzasadnionej, zrozumiałej i szlachetnej, okazało się politycznie opłacalne. Demokraci analogiczne wysiłki podjęli na froncie prezentowania perspektyw LGBT, imigrantów, czarnoskórych obywateli – Bannon zarzucił sieć szerzej i paradoksalnie zaprezentował perspektywę bardziej inkluzywną.
Ostatecznie, „zwykli ludzie” to najszersza baza wyborcza z możliwych. Bannon – a za nim Trump – powtarza im: jesteście dobrzy, jesteście wartościowi, jesteście ważni.
Czy mogli być mądrzy?
Czy dało się zatem inaczej? Czy demokraci mogli przez ostatnie lata zrobić więcej dla pracujących, zainwestować w prawdziwie oddolne ruchy i wymyślić sobie jeszcze do tego sprawną ideologię? Być może. Niektórzy twierdzą – Frank poniekąd tak uważa – że nie zrobili właściwie nic, więc nietrudno byłoby im zrobić coś więcej. Jednak trudna prawda jest też taka, że nie zawsze da się jednocześnie rządzić krajem i przeprowadzać gruntowną reformę własnej partii, de facto budować ją od podstaw, prowadzić ambitną kampanię propagandową i jeszcze do tego „grać o wszystko”. Na pewno administracja Obamy wiele z przeszkód zobaczyła dopiero, gdy się z nimi czołowo zderzyła – a i tak nie wszystkie. Czy naprawdę sprawę Black Lives Matter, protesty ws. rurociągu Dakota, ruch walki o podniesienie płacy minimalnej mogły Partię Demokratyczną wzmocnić – teoretycznie tak, ale w praktyce nie można zapominać, że były to także protesty PRZECIWKO Obamie.
czytaj także
Inna sprawa, że część legendy Obamy bierze się z jego aktywności poza granicami Ameryki – porozumienie z Iranem czy otwarcie się na Kubę, które prezydent uważa za swoje sukcesy, mogą w ogóle nie obchodzić wyborcy z Środkowego Zachodu. Tak, ekscytują się nimi ekspertci od polityki międzynarodowej, ale o nich i ich wpływie na wybory już mówiliśmy. Obama chwalił się też poprawą po kryzysie ekonomicznym, ale – skąd my to znamy? – dla wielu brzmiało to jak propaganda sukcesu i budowa własnego mitu. Czas na zmiany przychodzi, gdy można zrobić rachunek sumienia i coś dzięki temu wygrać. Słowem, gdy jest się w opozycji. Dopiero teraz demokraci mogą – wręcz muszą – odpowiedzieć na listę problemów, które zeszłoroczne wybory ujawniły.
Ameryka dochodzi właśnie do swojego momentu spod znaku „byliśmy głupi”, który w Polsce nadszedł po zwycięskich dla Prawa i Sprawiedliwości wyborach 2015 roku. U nas zwrot ten zwiastowała seria wywiadów dziennikarza „Gazety Wyborczej”, Grzegorza Sroczyńskiego, z przedstawicielami elit politycznych, poniewczasie wyznających swoje błędy i „odkrywających” dla czytelników prawdę o tym (co znów, dla lewicy i prawicy było dość jasne), że historia się wbrew wszystkiemu nie skończyła, a liberalny kapitalizm i demokracja produkują także swoich przeciwników. W Ameryce na auto da fé elit Partii Demokratycznej pewnie przyjdzie jeszcze chwilę poczekać. Tymczasem głośno wzywają do tego liderzy i liderki opinii. Warto ich posłuchać. Ja na miejscu szefów partii demokratycznej uczyniłbym takiego Franka lekturą obowiązkową.