O tym, jak wygląda życie uchodźców na serbsko-węgierskiej granicy, opowiada Michał Borkiewicz
Naszą grupkę wyśledził helikopter – siedzieliśmy w trawie przy drodze. Otoczyło nas kilkudziesięciu policjantów z pałkami. Bili nas, nie patrząc, czy to dziecko czy starszy człowiek. Jednego czternastoletniego chłopca złapali osobno – bili i krzyczeli: gdzie reszta twojej grupy? Nie wiedział. Walili jego głową o ziemię, aż powybijali mu zęby. Krew leciała mu z nosa i z uszu. Miał poranione usta. Kiedy potem wyrzucili nas po serbskiej stronie, nie mógł się ruszać. Po prostu leżał na ziemi. Zanieśliśmy go do strefy tranzytowej i pozwolili mu tam zostać do rana.
(S., Pakistańczyk, 19 l.).
Agata Diduszko-Zyglewska: Byłeś na granicy serbsko-węgierskiej przez ostatnie dwa miesiące. Co tam się teraz dzieje?
Michał Borkiewicz: Okolice Suboticy to od lat strefa tranzytowa. Ludzie próbują dostać się do krajów Europy Zachodniej właśnie tamtędy, bo kiedy dotrze się na Węgry, które są w Schengen, to dalej jest już dużo łatwiej. Na Węgrzech oczywiście nikt raczej zostawać nie ma ochoty. Na jesieni zeszłego roku w apogeum tak zwanego kryzysu uchodźczego Węgrzy zamknęli granicę, postawili płot i zasieki z drutu żyletkowego, a kilka tysięcy osób utknęło w Serbii. Mówiło się o zamknięciu tzw. szlaku bałkańskiego, ale on nie jest i nigdy nie będzie zamknięty. Codziennie do Serbii dociera ok. 100 osób i jest ich w tym momencie ponad siedem tysięcy (według niektórych szacunków nawet dziewięć). To głównie Afgańczycy, Syryjczycy, Kurdowie, Jazydzi, Irakijczycy, Irańczycy, Pakistańczycy. Większość czeka w obozach dla uchodźców – są tam całe rodziny: kobiety, dzieci, mężczyźni, ale też dużo nieletnich bez opieki dorosłych. W Serbii nie ma dla nich praktycznie żadnych perspektyw. Brakuje wsparcia nawet dla osób, które już uzyskają azyl, nie istnieje coś takiego jak programy integracyjne, które umożliwiłyby rozpoczęcie w miarę normalnego, samodzielnego życia. Około półtora tysiąca osób żyje też poza systemem. To głównie „samotni mężczyźni w wieku poborowym” z Afganistanu, Pakistanu i Iraku, ale nie tylko. Właśnie tym ludziom kompletnie pozbawionym jakiegokolwiek wsparcia ze strony instytucji i dużych organizacji, a do tego nękanym przez policję, pomagaliśmy. Oni nie mają szans dostać się do przepełnionych obozów albo boją się tam dostać, dlatego że Serbia regularnie deportuje ludzi do Bułgarii, gdzie jest strasznie, bądź do Macedonii.
Co to znaczy, że w Bułgarii jest strasznie?
Chodzi przede wszystkim o niesamowitą brutalność ze strony policji i straży granicznej, czasami też ze strony tzw. milicji obywatelskich zasilanych przez neofaszystów z innych europejskich krajów. Zamykanie w aresztach, pobicia, poniżanie, okradanie z pieniędzy. Do tego fatalne warunki w obozach i kompletny brak perspektyw. Kilka lat temu spędziłem parę tygodni w bułgarskim obozie dla uchodźców i nietrudno mi w te opowieści uwierzyć. Nie wyobrażałem sobie, że tak to może wyglądać w kraju, który należy do Unii Europejskiej. Poziom korupcji, dezorganizacji i bajzlu w połączeniu z niechęcią wobec ludzi, którym naprawdę potrzebna jest pomoc, były szokujące. Od tamtego czasu staram się z grubsza śledzić rozwój sytuacji i z doniesień medialnych i raportów wielu organizacji wynika, że jest jeszcze gorzej, niż było. Bułgaria, choć w Unii, jest przede wszystkim pułapką dla uchodźców i migrantów próbujących dostać się do któregoś z krajów zachodnich. Ci, którzy nie mają wystarczających pieniędzy na przerzut do któregoś z krajów Schengen, idą na piechotę do Serbii.
Jak wygląda życie tych, którzy utknęli przy granicy węgierskiej?
W bezpośrednim sąsiedztwie dwóch przejść granicznych – w Horgos i Kelbiji znajdują się tzw. strefy tranzytowe. To po prostu dzikie obozowiska – ludzie żyją tam w skleconych przez siebie szałasach z patyków, koców i tego, co uda im się znaleźć. Głównie ci, którzy już niedługo będą mieli szansę oficjalnie starać się o azyl na Węgrzech, bo znajdują się na wysokich pozycjach na tzw. liście. Wielu z nich koczuje tam tygodniami, a nawet miesiącami. W każdej strefie jest ktoś, kto pilnuje tej listy – teoretycznie jest to osoba demokratycznie wybrana spośród uchodźców, ale jak nietrudno się domyślić zwykle jest to ktoś opłacany i reprezentujący interesy jakiejś konkretnej grupy ludzi. Na te listy teoretycznie trafiają ludzie z list z poszczególnych obozów na terenie Serbii według kolejności zapisów. Jednak system jest poza jakąkolwiek kontrolą, tak że nie ma żadnej gwarancji, że zapisanie się na listę poskutkuje w końcu możliwością legalnego ubiegania się o azyl. Tym bardziej, że Węgrzy ograniczyli teraz liczbę osób mogących przystąpić do procedury do pięciu dziennie – od poniedziałku do piątku. Nawet zakładając, że ktoś uczciwie pilnowałby kolejności na listach, oznacza to dla mniej uprzywilejowanych wieloletnie oczekiwanie.
Warunki w strefach są fatalne, bo władze nie chcą ich polepszać – nie chcą stawiać tam pryszniców czy ogrzewanych namiotów. Po prostu nie chcą, żeby pojawiło się tam więcej ludzi. Trudno też dostać się tam organizacjom pomocowym – w Horgos jest to praktycznie niemożliwe. W Kelebiji działało przez jakiś czas „community center” zorganizowane przez zaprzyjaźnioną z nami organizację NorthStar. Policja najpierw zabroniła prowadzenia tam kuchni, w której migranci mogli sobie wspólnie gotować, a niedawno całkowicie zabroniła działalności w tym miejscu. Nie ma już gdzie się ogrzać ani naładować telefonu. W okolicy Horgos Fresh Response, czyli grupa, z którą działam, specjalnie wynajęła prywatny teren, żeby móc na nim parę razy w tygodniu rozdawać paczki z jedzeniem. Policja była tam za każdym razem i tak utrudniała działanie, że musieliśmy zrezygnować. Nie była to kwestia ani przepisów sanitarnych, ani jakichkolwiek skarg sąsiedzkich, bo sąsiadów tam nie było.
Co się dzieje z ludźmi, którzy doczekają się szansy złożenia wniosku o azyl?
Trafiają do kontenerów po węgierskiej stronie granicy. To taka strefa przejściowa – tam odbywa się pierwszy etap przesłuchań. Większość kobiet i dzieci przewozi się stamtąd dość szybko do obozów na Węgrzech, natomiast mężczyzn przetrzymuje się długo – często do 28 dni przewidzianych specjalną ustawą. Dotyczy to również członków rodzin, którym już udało się trafić do obozów. W kontenerze jest przynajmniej ciepło, co przy 15 stopniach mrozu ma znaczenie, ale z drugiej strony jest to więzienie, gdzie na jedną osobę przypada 1–2 m2, a przesłuchania bywają bardzo nieprzyjemne.
Wracając do sytuacji przy granicy – strefy trazytowe w Kelbiji i Horgos to oczywiście nie wszystko. W samej Suboticy znajduje się obóz, nazwany oficjalnie „one-stop Centre”, gdzie stale przebywa około stu osób. Natomiast w pobliskich lasach, opuszczonych budynkach i na bocznicach kolejowych żyje ponad dwieście osób pozbawionych jakiegokolwiek wsparcia. To przede wszystkim ci samotni mężczyźni, próbujący co jakiś czas dostać się na Węgry. Oczywiście nielegalnie, bo na legalny azyl nie mają praktycznie szans. Ci, którzy nie mają już sił ani żadnych środków do życia, mogliby teoretycznie próbować zarejestrować się w jedynym punkcie rejestracji… w Belgradzie. Tyle, że równie dobrze mogą tam usłyszeć „go home!” co już nieraz miało miejsce. To samo dotyczy rannych lub chorych, których oczywiście jest coraz więcej.
Co się dzieje, kiedy ktoś tam zachoruje?
Jeśli chodzi o lokalną służbę zdrowia, to nawet bez papierów można się wybrać na ostry dyżur, ale nie ma mowy o hospitalizacji. Wielokrotnie trafialiśmy do szpitala z ludźmi z odmrożeniami, zatruciami czy pobitymi przez węgierskich pograniczników. Dostawali pierwszą pomoc i zwykle zalecenie, żeby przebywać w ciepłym pomieszczeniu i wypoczywać. Nie było możliwości, żeby im to ciepłe pomieszczenie zapewnić w szpitalu, więc z powrotem trafiali na mróz.
Jak można przedostać się nielegalnie przez ten płot?
Nie wdając się w szczegóły, trzeba przeciąć drut żyletkowy i jak najszybciej dostać się jak najdalej od granicy. Ludzie są tak zdesperowani, że próbują wielokrotnie, aż do skutku. Ryzykują przy tym zdrowiem, a czasem nawet życiem. Dosłownie kilka dni temu zginął kolejny chłopak z Afganistanu – podczas przeprawy przez rzekę, zarwał się pod nim lód. Powtarzają te próby wiele razy, bo nowe prawo na Węgrzech mówi, że ludzie złapani w ośmiokilometrowym pasie od granicy są traktowani tak jakby właśnie ją przekraczali. W praktyce ten pas kończy się na granicy z Austrią. Zawracanie ludzi bez zbadania przyczyn ich przybycia i jakiejkolwiek możliwości dochodzenia przez nich praw jest oczywiście sprzeczne z prawem międzynarodowym, zawartym w Konwencji Genewskiej , Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, a także zapisach prawa dotyczących Strefy Schengen, obowiązujących również Węgry. Zresztą słowo „zawracanie” brzmi zbyt niewinnie. Policja jest bardzo, wręcz absurdalnie, brutalna – ludzie są bici, gryzieni przez psy, rozbierani, polewani wodą. Zabiera im się ubrania, wyzywa, pluje na nich i pryska gazem, nawet jeśli nie stawiają najmniejszego oporu. A nie stawiają, bo nie mają żadnych szans. Słyszeliśmy takich historii mnóstwo, a od niedawna zaczęliśmy też je spisywać. Jakiś czas temu opublikowany został wspólny raport kilku europejskich organizacji – część tego raportu sporządzona przez węgierski Komitet Helsiński dotyczy sytuacji na Węgrzech, choć nie zawiera aż tak wstrząsających zeznań, jak te, które słyszeliśmy w ostatnim czasie.
R., Pakistańczyk, 30 l.
Niestety poza zeznaniami pokrzywdzonych nie ma póki co innych dowodów. Telefony są niszczone, a ludzie rozbierani i przeszukiwani, więc nie ma mowy o nagraniach. To się zresztą zawsze dzieje w nocy. Po kilkugodzinnej sesji tortur i poniżeń następuje zwykle ostatni etap: przed przepchnięciem z powrotem na stronę serbską, policja nagrywa każdego ze złapanych – dostają tekst w swoim ojczystym języku, który muszą przeczytać do kamery. Brzmi on mniej więcej tak: Przedostałem się nielegalnie na terytorium Węgier i nie doznałem żadnej przemocy ze strony służb. Jak ktoś nie chce tego przeczytać, jest znów bity lub pryskany gazem.
To brzmi jak sprawa dla Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i Komisji Praw Człowieka w Parlamencie Europejskim.
Miejmy nadzieję, że ktoś się tym wreszcie zajmie. Liczymy na kolejne raporty, które nie trafią do szuflady. Odezwaliśmy się już w tej sprawie do kilku organizacji i mamy nadzieję, że ktoś ten temat skutecznie ruszy, choć na razie wielkiego odzewu nie ma. Można dyskutować o polityce migracyjnej, ale ta przemoc nie ma żadnego uzasadnienia. Jest skutkiem agresywnej antyuchodźczej i antyislamskiej propagandy Orbana. Ta przemoc nie powstrzyma żadnego z tych chłopaków, bo oni nie mają innego wyjścia. Może ich tylko jeszcze bardziej zniszczyć psychicznie i straumatyzować. Słuchaliśmy ich opowieści wieczorami przy ognisku i nie raz chciało nam się płakać. Niektórzy nie mają nawet 15 lat!
Co w takim razie stawia sobie za cel grupa Fresh Response?
Ta grupa zawiązała się w lipcu i na początku jej głównym zadaniem była po prostu doraźna pomoc – przede wszystkim zapewnienie pełnowartościowych posiłków ludziom – tym żyjącym na dziko, ale też tym w oficjalnym obozie. Wtedy warunki w obozie były fatalne, nie było żadnych ciepłych posiłków, a mieszkały tam głównie rodziny z małymi dziećmi.
Zimą jest znacznie trudniej, bo trzeba walczyć o zapewnienie ludziom jakichkolwiek warunków do przetrwania. Dlatego też skupiliśmy się przede wszystkim na pomocy tym, którzy żyją poza obozem i którym nikt nie pomaga.
Fresh Response to całkowicie oddolna inicjatywa tworzona przez ludzi z różnych stron świata, z różnych środowisk, z różnymi motywacjami. Każdy z nas przyjeżdża na swoją odpowiedzialność, płaci za siebie i próbuje organizować pieniądze na działalność na własną rękę. Bo cały projekt jest finansowany przez prywatnych darczyńców i środowiskowe kontakty. Wadą takiego rozwiązania jest to, że nigdy nie wiemy, czy za tydzień będą jeszcze pieniądze, ale niewątpliwą zaletą niezależność, która oznacza tyle, że możemy zmieniać strategie – reagować na zmianę sytuacji i potrzeb z dnia na dzień. To jest bardzo ważne, bo tam nie da się zaplanować czegokolwiek na dłużej niż kilka dni naprzód. Zmienia sie pogoda, warunki na granicy, strategia władz i policji, która od czasu do czasu urządza obławy i prawie wszystkich aresztuje.
Czyli służby, które powinny służyć pomocą i chronić, stanowią dla tych ludzi zagrożenie.
Niestety tak bywa. Kilka dni po moim przyjeździe policja zrobiła obławę i wepchnęła dwieście osób do specjalnie wynajętego pociągu do Preszewa. Połowa z nich wyskoczyła w czasie jazdy i wróciła. Tak bardzo byli zdesperowani i tak bardzo bali się deportacji. Takie akcje powtarzają się co kilka miesięcy. Ludzie są aresztowani, po czym wracają, a do tego pojawiają się nowi.
Dlaczego oni tak bardzo boją się deportacji? Czy wszyscy uciekają z miejsc objętych wojną?
Różnie. Jedni uciekają przed wojną i prześladowaniami, inni przed biedą i głodem. W Europie mają jakichś krewnych i czują szansę na lepsze życie, studia. Zgodnie z obowiązującym w Europie prawem każdy przypadek osoby ubiegającej się o azyl czy inną formę ochrony powinien być rozpatrywany indywidualnie. W Afganistanie wojna trwa cały czas. Spotkaliśmy bardzo wielu Afgańczyków, którzy uciekają przed Talibami dlatego, że współpracowali wcześniej z wojskami koalicji antyterrorystycznej – byli tłumaczami lub pracownikami administracji – a potem pozostawiono ich na pastwę fundamentalistów, czyli w zasadzie skazano na śmierć. Trudno zrozumieć, dlaczego Afgańczycy z założenia traktowani są jak imigranci ekonomiczni, deportuje się ich masowo nawet z Niemiec. Nie znam oficjalnych powodów, ale można się domyślać, że są mniej przydatni na rynku pracy niż zwykle lepiej wykształceni Syryjczycy. Opinia publiczna też się specjalnie nimi nie interesuje.
Czy władze Serbii mają jakiś plan wobec tych ludzi?
Nie słyszałem o żadnym długoterminowym planie i wątpię, czy taki istnieje, bo wszystko tak naprawdę zależy od polityki unijnej. To Unia zamknęła granice. Z tego, co wiem, przekazała też już około czterdziestu mln euro na pomoc dla uchodźców w Serbii, teraz ma tam trafić kolejne dwadzieścia mln. Nie wiem, jak te środki są dystrybuowane i trudno mi ocenić, czy to za mało, więc nie chcę się na ten temat wypowiadać. Warunki w obozach powoli się poprawiają, ale wciąż daleko do opanowania sytuacji. Wystarczy przejechać się do Belgradu, gdzie ponad tysiąc osób w tej chwili żyje w katastrofalnych warunkach na ulicach i w opuszczonych budynkach.
zeznanie dot. 5 stycznia 2017
Niestety władze utrudniają działania organizacjom, które chcą pomagać poza obozami. To dość absurdalne, bo w obozach nie ma miejsc i ludzie są zmuszeni do tego, żeby żyć na zewnątrz, a władze nie chcą „zachęcać” do życia poza systemem. Pojawiają się dekrety zakazujące udzielania jakiejkolwiek pomocy albo dystrybucji żywności poza obozami, a w obozach mogą działać tylko największe licencjonowane organizacje.
To znaczy, że zwykły człowiek, który chce pójść i dać komuś jedzenie, działa nielegalnie?
Tak mówi oficjalne pismo wydane przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, ale zdania na temat tego czy to obowiązujące prawo są podzielone. Przez miesiąc prowadziliśmy w samej Suboticy tak zwane community centre. Udało nam się wynająć dom z ogrodem. Ludzie codziennie tam przychodzili – mogli sobie podładować telefon, umyć się, napić herbaty i ogrzać. Robiliśmy wszystko zgodnie z prawem, na prywatnym terenie. Po miesiącu ciągłych kontroli, które zresztą nie wykazały żadnych nieprawidłowości, właściciel został zmuszony przez władze miasta do wypowiedzenia nam umowy. Oficjalnie: na skutek skarg sąsiadów, ale my żyliśmy w dobrej komitywie z sąsiadami, sprzątaliśmy okolicę, zamykaliśmy codziennie o 18.00 i nikt nam wprost niczego nie zarzucał. Oczywiście działamy dalej w terenie. Odwiedzamy ludzi w ich obozowiskach, zawozimy im to, czego potrzebują, dystrybuujemy jedzenie w kilku lokalizacjach, zabieramy telefony do ładowania, wozimy taksówkami do szpitala – prywatnym samochodem nie wolno, bo można być oskarżonym o przemyt.
Jak według ciebie ta sytuacja się rozwiąże?
Nie wiem i nikt chyba nie jest w stanie tego przewidzieć. Można i trzeba narzekać na Węgry – na populizm, ksenofobiczną propagandę i łamanie praw człowieka – ale pozostaje pytanie, na ile polityka rządu węgierskiego zależy też od krajów zachodnich. Zresztą to pytanie dotyczy też Polski – na naszej wschodniej granicy Straż Graniczna od miesięcy nie dopuszcza do złożenia wniosków czekających tam czeczeńskich rodzin uciekających w większości przed reżimem Kadyrowa. To oczywiste łamanie prawa międzynarodowego, co potwierdzają wszystkie raporty na ten temat. Teraz polskie MSWiA zaostrza prawo migracyjne na wzór węgierskiego. Być może to zamknięcie granic w Polsce i na Węgrzech to nie tylko efekt polityki naszych rządów, choć świetnie wpisuje się w ich strategie straszenia obcymi. Nie wiemy tego i pewnie się nie dowiemy, nie wierzę jednak, że na decyzje dotyczące granic zewnętrznych Schengen nie mają wpływu gracze ważniejsi od ministra Błaszczaka.
Rozumiem, że politycy nie chcą się narażać tej części elektoratu, która nie popiera polityki „otwartych drzwi”.
Polityka „otwartych drzwi” – w takim rozumieniu, jak chcą ją przedstawiać prawicowi populiści – właściwie nigdy istniała. Przecież Angela Merkel nie otworzyła żadnych drzwi ani nikogo nie zaprosiła – po prostu zachowała się w miarę przyzwoicie wobec ludzi, którzy szli już przez Europę. Nie miała też za bardzo wyboru. To, że doszło do tzw. kryzysu migracyjnego w Europie, wynikało z braku jakiejkolwiek sensownej i długoterminowej polityki migracyjnej przez co najmniej dwadzieścia poprzednich lat. Polityka migracyjna polegała – i nadal polega – głównie na układach z krajami, które powstrzymywały migrację do Europy w zamian za korzyści finansowe i polityczne. Jakoś to działało i było nawet całkiem wygodne, bo odpowiedzialność za łamanie praw człowieka spoczywała na krajach pozaeuropejskich jak Libia, czy Maroko, a kogo w Europie obchodzą tortury w Libii. Najbardziej przerażające jest to, że wciąż nie ma wielkiej nadziei na zmianę, czego dowodem jest zeszłoroczny układ z Erdoganem i negocjowany właśnie układ z premierem Libii. Takie rozwiązania, jak korytarze humanitarne i rozpatrywanie wniosków o azyl w krajach trzecich przy obecnym klimacie politycznym raczej nie zostaną wprowadzone na większą skalę.
A jak na wasze działania przy serbskiej granicy reagowali lokalni mieszkańcy?
Trochę się bałem tej serbskiej społeczności, bo dużo się nasłuchałem o serbskim nacjonalizmie. Ale w ogóle nie spotkaliśmy się z agresją, nawet słowną, ze strony lokalnej społeczności. Na pewno nie wszyscy patrzyli na nas przychylnie, ale mieszkańcy Suboticy, z którymi mieliśmy kontakt, byli wobec nas mili i naprawdę pomagali na każdym kroku – w aptece, gdzie kupowaliśmy leki i środki przeciwbólowe, w supermarkecie, czy w knajpie w której spędzaliśmy wieczory, ludzie mówili nam, że robimy dobrą robotę. Chciałbym wierzyć, ze podobnie byłoby w Polsce.
Wygląda na to, że ludzie, którzy nigdy nie widzieli uchodźcy, dali się na tyle przestraszyć politykom, że są o wiele bardzie uprzedzeni niż ci, którzy rzeczywiście spotykają tych ludzi.
Ludzie na Bałkanach mają też bardzo świeże doświadczenie tego, co to znaczy być uchodźcą. Słyszeliśmy o tym kilkukrotnie. Pamiętam, jak w zeszłym roku w Chorwacji niektórzy mieszkańcy, kiedy koło ich domów szły setki uchodźców, wystawiali dla nich herbatę. W Suboticy widzieliśmy, jak pozwalają nabrać wody ze swojej studni albo nawet pomagają naładować telefon. Nie wiem, jakby się zachowywali w takiej sytuacji Polacy, ale jestem bardzo zbudowany reakcją ludzi w Polsce na prośby o pomoc. Kiedy wrzuciłem kilka postów z prośbą o wsparcie dla Fresh Response – ludzie, także tacy, których nie podejrzewałbym o zainteresowanie tą sprawą, przelewali swoje prywatne pieniądze. W sumie w ciągu dwóch miesięcy trafiło do nas z Polski około dziesięciu tysięcy euro. To jest bardzo pokrzepiające. To znaczy, że ludzie, którzy nie afiszują się specjalnie z tym, że rozumieją konieczność pomagania uchodźcom, jak przychodzi co do czego, po prostu to robią. Myślę, że w Polsce jest wielu przyzwoitych ludzi, tylko niestety często boją się zabierać głos. Dlatego tak żałośnie wyglądają dyskusje w internecie, a na manifestacje antyrasistowskie czy prouchodźcze wciąż mało komu chce się ruszyć.
To jak mogliby teraz pomóc ci dobrzy ludzie? Najskuteczniejszy jest chyba zwyczajny, przelew, prawda?
Jeśli pytasz o działania w północnej Serbii to rzeczywiście najbardziej potrzebne są pieniądze. Rzeczy ze zbiórek bardzo trudno przewieźć przez granicę węgiersko-serbską. Procedura jest skomplikowana i kosztowna, więc przewozić można tylko małe ilości. Natomiast ceny w Serbii są niższe niż w Polsce – dlatego najłatwiej nam tam na miejscu kupować np. czapki i rękawiczki czy ciepłe skarpetki. Kupiliśmy ich już kilkaset. Ciągle brakuje, bo to są właśnie rzeczy, które węgierska policja zabiera uchodźcom przy minus dwudziestu stopniach. Poza tym codziennie pojawiają się nowi ludzi, którzy czasami nie mają nawet kurtki albo butów. Na samo jedzenie wydajemy dziennie około 350 euro. Musimy też kupować paliwo, wynajmować magazyny. Całe pieniądze, jakie dostajemy, idą na tę konkretną pomoc. Bardzo polecam wspieranie Fresh Response, bo wiem, że nie marnują ani grosza i robią super potrzebną robotę.
To co prawda inicjatywa nieformalna, ale cieszy się już dużym zaufaniem takich organizacji jak Lekarze bez Granic czy Oxfam, które coraz bardziej nas wspierają, przekazując na przykład koce czy śpiwory. Wynika to też z tego, że w tym momencie nikt inny w zasadzie nie działa przy granicy węgierskiej. Oczywiście warto też wspierać organizacje, które działają w Belgradzie, jak InfoPark czy Hot Food Idomeni.