Góry Khasi na wschodzie Indii przez lata nie były obiektem niczyjego zainteresowania. Słabo dostępne tereny, zamieszkałe przez rdzenne społeczności zostały najpierw spenetrowane przez brytyjskich misjonarzy, a potem stały się częścią niepodległych Indii i dziś leżą w granicach stanu Meghalaja. Oczy Delhi zwróciły się na nie w latach 70., kiedy odkryto tu złoża uranu.
Weronika Rokicka: Uran jest niezwykle cennym złożem dla Indii, które rozwijają energetykę nuklearną utrzymując, że tylko ona zagwarantuje im energię niezbędną do utrzymaniu rozwoju gospodarczego. Nie jest więc niczym zaskakującym, że kwestia wydobycia uranu, podobnie jak innych złóż, boksytu czy żelaza, jest traktowana jak sprawa interesu narodowego. Pan jest jednym z przeciwników tego projektu. Dlaczego?
Tarun Bhartiya, dokumentalista i działacz społeczny: To proste. Bo miejscowi ludzie tego nie chcą.
Taka odpowiedź pana zadowala? Czy zadowoliłaby jakiekolwiek władze?
Mnie zadowala. To jest ich ziemia. Ludzie nie chcą tej kopalni z wielu różnych powodów: dlatego, że oznacza to migrację ludzi z zewnątrz, oznacza też, że zostaną bez ziemi. Poza tym rośnie świadomość ryzyka rozwoju energetyki nuklearnej.
Nie chce chyba pan powiedzieć, że ludzie w Meghalaji śledzą sytuację w krajach, które odchodzą od atomu?
Ależ tak, oni coraz lepiej wiedzą, że Niemcy na przykład zmieniają model polityki energetycznej. Od lat 70., kiedy odkryto u nas złoża, osoby przeciwne wydobyciu zrobiły naprawdę dużo, żeby uświadomić ludzi, co to może dla nich oznaczać. Może trudno w to uwierzyć, ale na przykład jeden film dokumentalny o wydobyciu uranu został zdubbingowany w języku khasi, żeby ten przekaz dotarł do lokalnej społeczności. Mieszkańcy dziś dobrze wiedzą, że nie chodzi tu tylko o zmianę własności i sposobu wykorzystania ziemi. Jest wiele znaków zapytania: co się stanie z odpadami powstałymi przy wydobyciu? Czy nie dojdzie do zanieczyszczenia wód? Poza tym uran w Meghalaji jest słabej jakości. Wiadomo, że Indie wolałyby mieć swój, ale taniej jest sprowadzać go z zagranicy. I wtedy unikamy ryzyka płynącego z wydobycia.
Ale władze w Delhi nie odpuszczają?
W latach 80. wysłana została pierwsza misja rozpoznawcza. Zbadano złoża. Uran leży pod ziemią zajmowaną przez jedną wieś – Domiasiat. Mieszka tam 8-10 rodzin. Największym zainteresowaniem cieszy się jedna działka będąca w posiadaniu starszej kobiety, która początkowo nie miała nic przeciwko prowadzeniu czynności rozpoznawczych. Ale potem nagle wymarło całe jej bydło – coś było nie tak. Wtedy ludzie zaczęli się zastanawiać, co tak naprawdę robią ci przyjezdni, czy nie doszło do zanieczyszczenia wody. Ta starsza kobieta ostatecznie odmówiła sprzedania działki i to ona de facto wstrzymała wydobycie. To dość przerażające, że uznano, że tu chodzi o zwykły wykup ziemi i gdyby się zgodziła może zaczęto by budować kopalnię – wbrew woli innych osób mieszkających w regionie.
Nie zbadano skutków inwestycji dla środowiska naturalnego?
Owszem, powstał taki dokument jak ocena skutków inwestycji, ale ocenia on projekt jako bezpieczny. Wciąż uważam jednak, że mamy prawo do obaw, bo wcześniejszy projekt wydobywczy realizowany przez tę samą rządową spółkę w Dźharkhandzie (środkowowschodnie Indie) zakończył się katastrofą ekologiczną.
Czyli w jakim miejscu jesteśmy dziś? Władze czekają, aż najstarsza protestująca w górach Khasi umrze? Myśli pan, że władze w Delhi dopną swego?
Wiem, że dla władz nie jest ważne to, co jest ważne dla miejscowych: im chodzi o fizyczne ocalenie tego miejsca i swojej tożsamości, która jest nierozerwalnie z nim związana, związana z tą ziemią.
W 2006 -2007 roku plany wydobycia, porzucone chwilowo, powróciły na agendę. W tym momencie władze stanowe są po naszej stronie, ale nic nie jest pewne. Zresztą władze stały się bardziej przebiegłe od tamtej pory. Planują budowę ogromnej drogi przez góry Khasi. Dlaczego, mógłby ktoś spytać, skoro populacja tego terenu jest tak mała. Budowa drogi zmieni miejscowy krajobraz, pojawią się ludzie z zewnątrz, będzie się dokonywał, tak zwany, rozwój. Na koniec okaże się, że ludzie mieszkający na złożach uranu, nie będą już mieli czego bronić, bo będą otoczeni. Wiem, że dla władz nie jest ważne to, co jest ważne dla miejscowych: im chodzi o fizyczne ocalenie tego miejsca i swojej tożsamości, która jest nierozerwalnie z nim związana, związana z tą ziemią.
Czy ktoś z pozostałej części kraju stanie w obronie mieszkańców i mieszkanek Meghalaji, jeśli władze jednak zdecydują się na wydobycie? Czy ktoś zrozumie ich obawy, kiedy będzie mowa o interesie narodowym? To taki mały region, daleko na obrzeżach kraju.
Tak, wierzę, że nie zostaniemy sami. W Indiach jest bardzo prężnie działający ruch antyatomowy. Nie obejdzie się bez protestów. Czy to wystarczy? Nie wiem. Ostatecznie wszystko można zrobić siłą. Przecież przed takim atakiem się nie obronimy.
**
Tarun Bhartiya jest dokumentalistą i aktywistą mieszkającym w Śillongu, stolicy indyjskiego stanu Meghalaja. Jego ostatni film Songs To Live By dokumentuje ginącą tradycję muzyczną i pieśniarską rdzennych społeczności tego regionu.
Fot. u góry: Arun Gopalan, East Khasi Hills, Meghalayaa. Flickr.com