Lipiec to na froncie donbaskim najkrwawsze starcia od niemal roku.
– Porozumienia z Mińska nie działają – mówi mi Wadym niemal od razu po tym, jak przyjechałem na pozycje ukraińskiej armii w okolicach wsi Ługańskie. Jesteśmy mniej więcej półtora kilometra od pierwszych umocnień separatystów i niedaleko od miasta Debalcewe, które ukraińskie wojska utraciły na początku 2015 roku. Słowa Wadyma, chociaż rutynowo wypowiadane przez wszystkich żołnierzy, tego dnia mają szczególną moc, bo w ciągu minionej doby zginęło siedmiu żołnierzy, a czternastu zostało rannych – czterech zabito i dwóch raniono w pobliskim Zajcewe. Wioska niegdyś będąca brzeżami Horliwki, gdzie do wojny mieszkało około trzystu tysięcy ludzi, została jakieś dwa lata temu brutalnie oddzielona od miasta linią frontu.
Z Horliwki jest Ołeksij (imię zmienione), który służy w tej samej brygadzie co Wadym. Jest sfrustrowany, bo już dwa lata nie może spotkać się ze swoją matką, oddziela ich granica. – Matka poparła separatystów, nie rozmawiam z nią przez telefon, ale mimo wszystko to matka. Chciałbym ją zobaczyć – przyznaje. Ołeksij ma pretensje, że ze strony Ukrainy mówi się tylko o tym, że Ukraińcy są ostrzeliwani, a nigdy o tym, że sami strzelają. – Przecież my też strzelamy, niech to w końcu powiedzą! Jak ci ludzie mają nam wierzyć?! – pyta retorycznie.
Zmęczeni Mińskiem
Lipiec jest jednym z najbardziej krwawych miesięcy od niemal roku. W ostatnich tygodniach gwałtownie zaostrzyły się starcia między ukraińskimi wojskami a siłami prorosyjskich separatystów. Od początku roku zginęło ponad 360 ukraińskich żołnierzy. Zgodnie z ostatnimi danymi ONZ od 2014 roku konflikt pochłonął 9470 ofiar (z czego około dwóch tysięcy stanowią cywile), 21880 osób zostało rannych.
Porozumienia pokojowe z Mińska zakładają, że broń o kalibrze powyżej stu milimetrów ma znajdować się w odległości uniemożliwiającej prowadzenie ognia – w praktyce ten punkt nigdy nie został zrealizowany przez żadną ze stron, podobnie jak pozostałe dwanaście punktów. Najczęściej w użyciu są tu studwudziestomilimetrowe moździerze i artyleria o kalibrze sto dwadzieścia dwa albo sto pięćdziesiąt dwa milimetry. – Jak spada „stopięćdziesiątka”, to przy moim wzroście dziura w ziemi sięga mi aż po jaja – śmieje się wojskowy o pseudonimie „Said”. Ma z metr dziewięćdziesiąt. Ziemia tutaj jest mocno ubita i wyschnięta, mimo tego pociski bez problemu ryją głębokie jamy.
W oddziale większość stanowią wojskowi zmobilizowani w trakcie ostatniej, szóstej fali poboru. Jak zapowiedział prezydent Petro Poroszenko, więcej mobilizacji nie będzie. Ukraińcy i tak coraz rzadziej stawiają się do komisji poborowych. Po tym, jak opadła patriotyczna euforia, w wojnie widzą coraz mniej sensu. Żadna ze stron nie ma już złudzeń, że da się tu coś ugrać, dlatego front trwa w bezruchu. – Czuję się jak straż graniczna – śmieje się „Lord”, młody chłopak, który jeszcze rok temu był piłkarzem lokalnej drużyny z Mikołajewa. Teraz siedzimy razem w okopie. – Nie żałuję jednak, że poszedłem do wojska – dodaje. Nie wiem, czy to z poczucia obowiązku, czy z przekonania, bo chwilę wcześniej narzekał, że jest już tu za długo. Zmobilizowani żołnierze mieli służyć rok, a on minął dwa tygodnie temu. Na powrót do domu trzeba będzie jeszcze poczekać.
Uzależnieni od wojny
Jego kolega z oddziału jest jednak pewny, że w cywilu nie zostanie długo. – Jak mnie zdemobilizują, to od razu wstąpię do Prawego Sektora – mówi. Oddział nacjonalistów pojawił się tu niedawno. Po tym, jak po burzliwych podziałach wewnątrz organizacji, część nacjonalistów postanowiła oficjalnie wejść w skład armii i została włączona w skład jednej z brygad. „Lord” pozytywnie wypowiada się o Prawym Sektorze. – Ich dowództwo wie, co robi. Jak trzeba, to strzelają, a my stoimy jak łosie – stwierdza z irytacją.
Oddział nacjonalistów, chociaż współpracuje i koordynuje swoje działania z dowództwem wojskowym, to jako jeden z ostatnich pozostawał niepodporządkowany ukraińskiej armii. Pozostałe oddziały ochotnicze zostały jeszcze w 2014 roku wcielono do sił Ministerstwa Obrony albo Spraw Wewnętrznych. Prawy Sektor tym samym był często utożsamiany z heroizmem i nieustępliwością. Jednym kryterium, które trzeba było spełniać, aby wejść do szeregów Prawego Sektora, jest gotowość do walki. Dlatego sprawy ideologiczne szybko zaczęły schodzić na drugi plan. Coraz częściej Prawy Sektor stawał się przylądkiem dla tych, którzy nie chcieli lub nie mogli służyć w oficjalnych jednostkach. Jedni nie chcieli zasilać sił Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, bo nie cierpią policji. Inni nie mogli dostać się do armii, bo mieli problemy zdrowotne lub kryminalną przeszłość. Wreszcie coraz częściej trafiają tu ludzie, którzy po odbyciu służby nie potrafią odnaleźć się w cywilu. Wojna ich uzależniła.
„Mrówa” ma nieco ponad dwadzieścia lat i zawsze był trochę wykolejony. W latach 2014–2015 był czołgistą. Przypadły ciężkie walki o Debalcewe i okoliczne miejscowości. – Ja już nie wrócę do cywila – mówi. Raz próbował po tym, jak go zdemobilizowano, ale się nie udało. Zaciągnął się do Prawego Sektora i wrócił na front. Jedyne o czym jest w stanie mówić to wojna – o tym, co przeżył i co przeżywa w danym momencie. Innego życia sobie nie wyobraża.
W przerwie między strzelaniem z karabinu maszynowego, a odpalaniem ręcznego granatnika mówi to samo, co Wadim, że żadne porozumienia tu nie działają. „Mrówa”, co prawda nie ma pojęcia, co zrobić, aby skończyć wojnę. Zresztą wcale mu na tym nie zależy.
**Dziennik Opinii nr 207/2016 (1407)