Jeśli sprawdzą się zapowiedzi, ustawa o „mediach narodowych” wygasi umowy wszystkim pracownikom.
Co w zmianach w publicznych mediach oburza mnie najbardziej? Nie polityczne nominacje prezesów, dyrektorów i szefów anten, ale (nie mniej polityczne) równoległe wyrzucanie z pracy pracownic i pracowników TVP i Polskiego Radia.
Na demonstracjach KOD-u znani dziennikarze krzyczeli – „nas nie uciszycie!”. Owszem, ludzi z milionowymi kontraktami, którzy z mediami i tak rozliczali się jako zewnętrzna firma na fakturę, i którzy mają własne środki dotarcia do publiczności, rozpoznawalność i nieograniczoną możliwość rotacji między sektorem prywatnym i publicznym – ich uciszyć łatwo nie będzie. Ale reporterów, wydawczynie i wydawców programów, newsroom – gdzie pracuje się na śmieciówce, a etat (jeśli jest) stanowi podstawowe źródło utrzymania – da się uciszyć skutecznie, szybko i po cichu: jednym podpisem.
W przejęciu mediów publicznych przez PiS – za pomocą ustawy tyleż niedbałej, co brutalnie w swoich założeniach szczerej – najgorsze nie jest jednak wsadzanie na redaktorskie stołki swoich funkcyjnych (zawsze tak było), ale to, że ofiarami tego (znów, jak zawsze) są niewinni niczemu ludzie, którzy z politycznych powodów tracą stanowisko.
Jeśli, zgodnie z zapowiedziami, wprowadzona za kilka miesięcy ustawa o „mediach narodowych” wygasi umowy wszystkim i to od kierowników zależeć będzie ich odnowienie, to usankcjonuje to tylko najgorszy (ale wcale nie nowy) trend w publicznych mediach w Polsce – „uśmieciowienie” pracy,
uzależnienie niezależności i swobody pracy dziennikarek i dziennikarzy od politycznych kaprysów zwierzchnictwa i rynkową (auto)cenzurę. Zresztą, dziennikarze pracujący dla TVP jako zewnętrzni wykonawcy i „wyleasingowani” na zewnątrz mogli być usuwani właściwie bez przeszkód – wystarczyło nie przedłużać współpracy. Różnica po PiS-owskiej zmianie będzie taka, że do grona zbędnych dołączą pewnie i realizatorzy dźwięku i obrazu, charakteryzatorki, montażystki, operatorzy – przynajmniej ci, którzy dotychczas mieli przywilej względnie stałego zatrudnienia. Słowem, „zbędni” natychmiastowo staną się wszyscy, którzy na publiczny rozgłos w przypadku zwolnienia nie mają szans.
Środowisko dziennikarskie i organizacje branżowe – i ci, którzy sympatyzują z obecną władzą, jak i ci, którzy lubią sobie żartować przy okazji kolejnego bankietu, mówiąc „za rok spotkamy się w kazamatach” – powinny brać stronę bezpodstawnie zwalnianych. Powinniśmy, skoro już hasło obrony Konstytucji ma taką nośność, bronić przysługujących nam na jej podstawie praw – wolności słowa, ale i prawa pracy oraz możliwości nieskrępowanej działalności związkowej (także w mediach). Powinniśmy, to minimum, wykuć na pamięć nazwiska wyrzucanych za nic – następnym razem nie trzeba będzie iść na ulice z pustymi frazesami. Dalej: powinniśmy pomóc im – gdy wyrzucani są bezprawnie – dając sprawom rozgłos, wyciągając na światło dzienne zaniedbania każdej (nie tylko bieżącej) ekipy, która do takiej sytuacji doprowadziła, wreszcie: pomóc w sądzie, jeśli sprawa tam trafi. To akurat jako dziennikarki i redaktorzy potrafimy.
Dziś wolność słowa łamana jest nie przez to, że prezes TVP w imię osobistej satysfakcji zażyczył sobie zdjęcia obrazka Pałacu Kultury z wieczornych „Wiadomości”, ale przez to, że utrzymywanie standardów redakcyjnych w tym samych „Wiadomościach” wydaje się obecnej władzy sprzeczne z jej interesem i stanowi powód do zwolnienia reportera czy dziennikarki. A rychło za nimi – pracownic i pracowników telewizji i radia, których nigdy nie widzieliście na antenie ani nie słyszeliście w eterze. I tak też nie usłyszycie o ich zwolnieniu. Ich nazwiska nie ozdobią okładki poczytnego tygodnika.
Prawdziwa demonstracja, jakiej w sprawie mediów potrzebujemy, to demonstracja solidarności ze zwalnianymi. A ta zawsze w Polsce była odkładana na wieczne nigdy.
Komentarz ukazał się na portalu Wirtualne media.
**Dziennik Opinii nr 17/2016 (1167)