Nie chcemy jałmużny, tylko współpracy – mówi Jutka Lakatosné, bezdomna aktywistka z Budapesztu.
– Jasne, możemy pogadać. Jak chcesz, to możesz nawet to nagrać. Ale nie będziesz mógł raczej opublikować naszej rozmowy – dowiaduje się od Balinta, doktoranta Central European University i aktywisty grupy Miasto dla wszystkich (A Város Mindenkié, AVM).
– Dlaczego?
– Bo o grupie bezdomnych aktywistów najwięcej mają do powiedzenia… bezdomni aktywiści. Ja jestem tylko sojusznikiem. Od dziesięciu lat, ale wciąż tylko sojusznikiem. Taką mamy zasadę, że nie wypowiadamy się w imieniu bezdomnych, skoro oni mogą zrobić to sami. Umówmy się, że przyjdziesz do nas na spotkanie. Jak ekipa się zgodzi, żebyś został, to zostaniesz. Zobaczysz jak pracujemy i wspólnie ustalimy, z kim będziesz rozmawiał.
Zapisuję na kartce adres miejsca, w którym raz w tygodniu spotyka się cały zespół AVM i staram się mimo wszystko dowiedzieć od Balinta, jak doszło do tego, że jedną z najbardziej aktywnych politycznie grup w Budapeszcie są właśnie bezdomni.
– Zobaczysz pojutrze – odpowiada.
**
Pojutrze, w jednej z kamienic w ósmej dzielnicy, niedaleko placu Blaha Ljuza, kilku mężczyzn w średnim wieku dostawia krzesła do podłużnego stołu. Sala zapełnia się, a ja mam czas rozejrzeć się dookoła. W rogu stoi zielony transparent z tęczą i napisem: Love is where the public toilet is. Pewnie został tu po jednej z demonstracji na rzecz dostępu do publicznych toalet.
Przyszło ponad dwadzieścia osób. Później dowiaduję się, że większość z nich jest lub była bezdomna. Czekają, aż moderator rozpocznie spotkanie.
– Polska, tak? – zaczepia mnie starszy mężczyzna w liliowej koszuli, który ewidentnie niecierpliwi się i chciałby, żeby już się zaczęło.
– Tak, tak, to ja jestem ten z Polski.
– Bo ja kiedyś byłem w Polsce. Pracowałem w hotelach. W górach. W Zakopanem. Wszędzie byłem, we Włoszech, Francji… – opowiada całkiem niezłym polskim, ale nie udaje mu się dokończyć, bo orientujemy się, że reszta czeka aż przestaniemy rozmawiać.
Dyskusja zaczyna się od spraw podstawowych. Nikt nie przygotował kanapek, mimo że zostały zebrane na to pieniądze. Kilka minut zajmuje wskazanie „chętnych”, którzy pójdą do sklepu po coś do jedzenia. Później przez prawie godzinę rozdzielane są zadania na następny tydzień: kto będzie moderował następne spotkanie, kto posprząta salę, kto przygotuje jedzenie, a kto sporządzi notatkę z dyskusji. I wreszcie, kto udzieli mi wywiadu.
Zebrani przy stole wybierają osobę, która tym razem powinna wypowiedzieć się w imieniu ich zespołu. Zdecydowana większość wskazuje na Jutkę Lakatosné. I wcale mnie to nie dziwi. W każdej dyskusji tego wieczoru Jutka miała coś do powiedzenia, a kiedy zdenerwowała się, że moderator nie dostrzega jej uniesionej ręki, manifestacyjnie wyszła zapalić. Nastroszone rudawe włosy wzmagają jej wojowniczy image. Spotkanie potrwa do późnego wieczora, więc umawiam się z Jutką na następny dzień, w kawiarni kina Toldi, niedaleko Bazylika św. Stefana w Budapeszcie.
**
Dawid Krawczyk: Widziałem wczoraj, że potrafisz się wkurzyć.
Jutka Lakatosné: Jak trzeba, to potrafię.
A co cię najbardziej wkurza?
Tak w ogóle to chyba rząd Orbana. A w szczególe to prawo wymierzone przeciwko bezdomnym. Wiesz, że bycie bezdomnym w Budapeszcie jest karalne?
Co to dokładnie znaczy?
Mniej więcej tyle, że nie możesz spać na ulicy, ponieważ „włóczęgostwo” zostało uznane za nielegalne. Węgierski rząd próbował wprowadzić takie prawo już w 2010 roku. I wprowadził. Tylko, że Sąd Konstytucyjny unieważnił je, bo było niezgodne z konstytucją i prawami człowieka.
Ale od początku 2012 roku mamy nową konstytucję, która już zezwala na kryminalizację bezdomnych i znacznie zmniejsza uprawnienia Sądu Konstytucyjnego.
A w praktyce egzekwowanie tego prawa wygląda tak, że jak zainteresuje się tobą policja, to dostajesz mandat i musisz opuścić miejsce, w którym koczujesz. Kara wynosi około 50 000 forintów, czyli mniej więcej 150 euro. Oczywiście, rzadko kiedy osoba bezdomna ma pieniądze, żeby opłacić tak wysoki mandat. Więc ma do wyboru: albo miesiąc robót społecznych, albo więzienie. I wiesz, to nie jest tak, że jak ktoś jest bezdomny, to nie pracuje – najczęściej łapie jakieś dorywcze fuchy. Ale jak musisz za darmo i bez wyżywienia pracować osiem godzin dziennie przez miesiąc, to już na pewno nic nie zarobisz.
Dostałaś kiedyś taki mandat?
Na szczęście nie, bo nie mieszkam na ulicy, tylko w takiej chacie. Z moim mężem jesteśmy bezdomni od 25 lat, ale nigdy nie mieszkaliśmy na ulicy. Bezdomność to brak dostępu do godnych warunków mieszkaniowych, co nie musi równać się ze spaniem na chodniku. W zasadzie, większość osób bezdomnych gdzieś mieszka – na koczowisku, w altance, garażu albo piwnicy – tylko, że bez dostępu do takich podstaw jak bieżąca woda czy ogrzewanie.
Są różne ścieżki, którymi dochodzi się do bezdomności. Te najpopularniejsze prowadzą przez sierocińce i domy dziecka. W przypadku kobiet najczęściej gdzieś po drodze jest też przemoc domowa. Ja jestem akurat z pokolenia, które mieszkało w hotelach robotniczych. Jak upadł komunizmu, to je zamknęli, budynki sprzedali, a ludzi pozbawili dachu nad głową.
A od kiedy angażujesz się w walkę o dostęp do godnych warunków mieszkaniowych?
Jakoś od pięciu lat. Pamiętam taką sytuację, z grudnia 2010 roku. Może ją po prostu opowiem. Mój drugi mąż – ten, o którym wspominałam – jest Cyganem. Możesz sobie wyobrazić, jak policja traktuje bezdomnego Cygana: ciągle musi się legitymować, jest przeszukiwany, zabierają go na przesłuchania. Zawsze mnie to drażniło i zawsze stawałam w jego obronie.
I wtedy, w zimie, pięć lat temu, byliśmy razem w sklepie. Weszło dwóch policjantów i zabrali mojego męża na zewnątrz. No to wyszłam za nimi. Najpierw mnie odepchnęli. Zaczęłam się stawiać i mówię im, że to mój mąż i żeby go zostawili. Następne, co pamiętam, to jak leżymy na zimnym chodniku. Nasze twarze ktoś przyciska kolanami do ziemi, a ktoś inny skuwa nam ręce za plecami. To było naprawdę upokarzające – mojemu mężowi połamali palec, potargali mu kurtkę. A jak poszliśmy na komisariat to zgłosić, to powiedzieli nam, że nie przyjmą od nas zgłoszenia obciążającego innych policjantów. No, ale miałam mówić o AVM.
Więc ta sprawa to było już za dużo. Zgłosiłam się do jednego z ulicznych prawników – jak sama nazwa wskazuje, to jest taki prawnik, który dostarcza nieodpłatnej pomocy prawnej na ulicy. Oni są częścią AVM. I od razu powiedziałam, że jak trzeba będzie to pojadę nawet z tą naszą sprawą do Strasburga.
I pojechałaś?
Pojechałam. Ale z inną sprawą, którą prowadzi AVM. Sprawa moja i mojego męża była nie do wygrania. Mimo że zrobiliśmy obdukcję i wyszło w niej, że byliśmy zdrowo poobijani, to i tak słowo policjantów w sądzie było więcej warte. Powiedzieli, że to my ich zaatakowaliśmy. Przez trzy i pół roku nasze zgłoszenie wędrowało między komisariatami, prokuraturą i sądem. W końcu mój mąż zaczął się bać, że policja będzie go jeszcze bardziej nękać i odpuścił. A ja już zostałam w AVM.
Czym się tam zajmujesz? Poza wyjazdami do Strasburga.
Bez przesady. Raz byłam (śmiech). Na początku zaangażowali mnie do pisania przemówień na demonstracje.
Co roku organizujemy „Marsz pustych domów” – demonstrację, która przypomina o tym, jak dużo jest pustostanów na Węgrzech. Byłam też przez jakiś czas koordynatorką grupy kobiecej.
To jest bardzo potrzebna grupa, bo bezdomne kobiety mierzą się z problemami, które nie dotyczą mężczyzn – uciekają od agresywnych partnerów i zabierają ze sobą dzieci. Nie dość, że są ofiarami przemocy, to muszą jeszcze zaopiekować się dzieckiem. Później te dzieci są im odbierane i bardzo trudno je odzyskać. Półtora miesiąca temu mieliśmy mały sukces, bo udało się przywrócić dziecko matce.
Czyli czym w zasadzie jest AVM? Grupą samopomocową? Organizacją polityczną? Ośrodkiem wsparcia dla osób bezdomnych?
Wszystkim po trochu. Na pewno nie działa w ten sposób, że tylko „pomaga bezdomnym” – raczej stara się na tyle wzmocnić osoby, które angażują się w nasze działania, żeby były same w stanie bronić swoich praw.
Jasne, pomoc w postaci publicznych noclegowni i jadłodajni jest potrzebna – zwłaszcza, kiedy na zewnątrz robi się naprawdę zimno – ale one przecież nie rozwiązują problemu bezdomności. Pomagają tylko przeżyć. Bo co jest największym problemem osób bezdomnych? To, że nie mają dostępu ani do godnego mieszkania, ani do pracy za godną płacę. Budowaniem noclegowni tego się nie zmieni. Ani pracami społecznymi, które oferuje państwo. Za miesiąc pracy możesz zarobić 58 000 forintów, czyli mniej niż 200 euro. Nie opłacisz za to rachunków i jedzenia. Wtedy musisz liczyć się z eksmisją. A jak odrzucisz ofertę pracy społecznej, to zabiorą ci zasiłek. Więc ten rząd tak naprawdę produkuje bezdomność. Ale szczyci się, że są miejsca w noclegowniach. Zapomina dodać, że są tam też robaki i karaluchy, a nie ma żadnej prywatności i poszanowania dla praw człowieka.
Więc w AVM staramy się między innymi o to, żeby władze lokalne i państwowe potraktowały nas jak partnerów do rozmowy. Chcąc nie chcąc, to my jesteśmy najlepszymi ekspertami w temacie bezdomności. Nie chcemy jałmużny, tylko współpracy.
Czasami zmuszacie władze, żeby wsłuchały się w wasz głos.
Bo nie chcą słuchać. Ale jak zorganizowaliśmy okupację jednego z publicznych budynków przy Csányi utca to nie mieli wyboru. Zrobiliśmy to, żeby zwrócić uwagę na to, jak wiele pustostanów jest na Węgrzech, a w szczególności w Budapeszcie. Szacuje się, że w skali kraju to jest około 4 000 budynków. Przecież mogliby w nich zamieszkać ludzie potrzebujący mieszkań. Władze wolą jednak, żeby stały puste i niszczały. W tym budynku na Csányi utca były kiedyś takie piękne, zdobione barierki, mówię ci. A teraz to wszystko jest połamane, rozkradzione. Nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że te pustostany są dewastowane na zlecenie miasta. Zniszczony budynek jest łatwiej wyburzyć, a wtedy można sprzedać działkę. Przyszedł jakiś urzędnik, więc mieliśmy okazję go przycisnąć i zapytać, co miasto zamierza zrobić z tym budynkiem. Nie wiadomo.
Jak skończyła się ta okupacja?
Powiem ci wszystko, tylko chodźmy najpierw zapalić. I jeszcze do toalety skoczę.
Przed kawiarnią Jutce przypomina się jeszcze jedna rzecz, która działa jej na nerwy. Oprócz kryminalizacji „włóczęgostwa”, w węgierskich bezdomnych uderza też wprowadzone niedawno prawo zabraniające zbierania rzeczy pozostawionych przy śmietnikach i na ulicy. Według Jutki to wszystko sposoby na to, żeby zapełnić system przymusowych robót społecznych. Chociaż z egzekwowaniem jednego i drugiego prawa bywa różnie. Spacerując nocą po ósmej dzielnicy spotkałem dziesiątki bezdomnych leżących we wnękach sklepowych witryn. A w dzień dwuosobowe zespoły wiozące złom w starych dziecięcych wózkach. Kończymy palić i wracamy do środka.
Dawno nie byłam w takiej schludnej i wypachnionej toalecie. Serio.
Właśnie widziałem wczoraj u was transparent z sedesem i tęczą.
Tak, bo walczymy też o bezpłatny dostęp do publicznych toalet. Od dwóch lat, ale na razie niestety bez sukcesów. Lokalne władze powiedziały nam, że dostęp mieszkańców do toalet to nie ich sprawa. Kazali nam pójść do prywatnych firm prowadzących płatne szalety i z nimi negocjować. I wiesz, to nie jest problem tylko i wyłączne osób bezdomnych. Nawet ludzie na szczytach władzy potrzebuję czasem się wysikać – tak jak Gábor Demszky, taki polityk, który przez 20 lat był burmistrzem Budapesztu. W internecie pojawiły się ostatnie jego zdjęcia, jak sika pod drzewem. Jego oczywiście za to nie ukarzą, a osobę bezdomną można byłoby wysłać na roboty społeczne, a nawet do więzienia.
Rozumiem. A dokończysz opowieść o tej okupacji?
Pewnie. Tylko jeszcze jedna rzecz o toaletach. Byliśmy dzisiaj z kilkoma osobami z AVM w Urzędzie ds. Równego Traktowania załatwić kilka spraw. Ktoś od nas chciał skorzystać z toalety. Oznajmili nam, że nie ma takiej możliwości. Nieźle, nie?
Okupacja skończyła się tak, jak zwykle. W nocy wpadła policja i zaczęła nas stamtąd wyciągać. Najpierw wysłali jednego gościa, który poinformował nas, że zajmujemy budynek nielegalnie i powinniśmy go opuścić. Nic nie odpowiadaliśmy, to wysłali oddział, który zaczął nas wyciągać. Mamy zasadę, że nie stosujemy przemocy, więc nie walczyliśmy. Ale to nie znaczy, że ułatwialiśmy im zadanie. Najlepiej zachowywać się jak szmaciana lalka, wtedy najtrudniej jest im cię wyciągnąć. Zawsze mamy też kamerę, żeby wszystko udokumentować. Wtedy było nas tam naprawdę sporo. Rozwieźli nas na dwa posterunki. Przesłuchiwała mnie kobieta, policjantka. I to było bardzo dziwne przesłuchanie, bo ona powiedziała mi, że całkowicie rozumie naszą akcję i nas popiera, ale musi mnie przesłuchać. Poczęstowali nas wtedy ciepłą herbatą i jedzeniem. Pierwszy i ostatni raz czegoś takiego doświadczyłam od policji.
Wokół tego budynku, który okupowaliśmy, ustawili jakieś strasznie drogie ogrodzenie. Razem z systemem alarmowym kosztowało to ponad milion forintów. Więc widzisz, na to mają pieniądze, a na mieszkania komunalne nie. Ludzie, którzy uczestniczyli w tej akcji, stanęli przed sądem. Zostaliśmy pouczeni.
A czy macie określony jakiś ogólny cel waszych działań?
Najkrócej to chciałoby się odpowiedzieć, że byłoby to obalenie rządu Orbana i sposobu myślenia, który za nim stoi.
Ale to przecież nie rozwiąże magicznie problemu bezdomności.
No pewnie, że nie, ale bez tego nie uda się nam chyba wywalczyć godnych warunków mieszkaniowych dla wszystkich. Bo już plan uspołecznienia tych 4 000 pustostanów mógłby rozwiązać problemy wielu osób. Tylko obecna władza – zarówno rządowa jak i samorządowa – nie ma woli politycznej, żeby te puste budynki zorganizować tak, żeby służyły ludziom.
Tylko że władzę, o której mówisz, wspiera prawie połowa społeczeństwa.
Według mnie sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. AVM dzięki swoim akcjom stał się całkiem popularny, dlatego spotykamy się z różnym podejściem do naszych postulatów. Jedna grupa, którą nazwałabym wielbicielami Orbana, mówi że jesteśmy politycznymi prowokatorami i wyzywa nas od pionków opozycji.
Później jest tak zwana klasa średnia, która na dobrą sprawę żadną klasą średnią nie jest, bo nie ma niczego na stałe.
Żyje z dnia na dzień, w ciągłym strachu, tylko może na trochę wyższym poziomie, co pozwala jej przedstawicielom na zachowywanie się tak, jakby rzeczywiście klasą średnią byli. Kiedy widzą kogoś bezdomnego, to momentalnie odwracają wzrok, bo boją się, że sami mogliby tak skończyć. I w końcu są biedni, którzy też żyją w strachu, ale w innym – obawiają się coraz bardziej restrykcyjnych ruchów ze strony państwa, takich jak ten aparat wyzysku, jakim są przymusowe roboty społeczne.
Co zamierzasz zrobić w najbliższym czasie, żeby osiągnąć wasz cel?
To, co do tej pory. W piątek, jak co tydzień, rozstawimy dwa stoliki na placu Blaha Lujza. Pewnie uda się nam udzielić komuś pomocy prawnej. Bardziej skomplikowane sprawy przekierujemy do odpowiedniej grupy roboczej.
Potem wspieramy marsz uchodźców i imigrantów, którzy sprzeciwiają się budowie muru na granicy Węgier i Serbii. Rząd Orbana zawsze potrzebuje jakiegoś wroga – raz są to biedni, raz Cyganie, innym razem bezdomni, a ostatnio uchodźcy i imigranci, więc trzeba się wspierać nawzajem. Będziemy ochraniać marsz przed ewentualną kontrdemonstracją.
***
Artykuł powstał w ramach projektu współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg
**Dziennik Opinii nr 279/2015 (1063)