Katechizmowa forma nauczania religii jest szczepieniem trupich formułek pisał sto lat temu Witkiewicz.
2015 jest Rokiem Witkiewiczów – syna Stanisława Ignacego (1885–1939) i ojca Stanisława (1851–1915). Ojciec Witkacego uchodził za „polskiego Sokratesa” i sumienie swojego pokolenia. Był autorytetem dla polskiej inteligencji przełomu XIX i XX stulecia, przyjeżdżającej do Zakopanego, by rozprawiać z nim o formule polskości, sztuce narodowej i szansach odzyskania niepodległości. Za nauczyciela życia uważali go m.in. Stefan Żeromski i Władysław Orkan. Był malarzem, krytykiem sztuki i propagatorem stylu zakopiańskiego.
Witkiewicz za nieszczęścia ludzkości uważał przywiązanie do własności i powiązany z nią egoizm. Jedyną siłą, która może wydobyć człowieka spod szkodliwego wpływu najniższych instynktów i pierwotnej chciwości, było według niego chrześcijaństwo. Jednak instytucjonalny Kościół, stając się częścią aparatu przemocy i wyzysku, sprzeniewierzył się etyce zawartej w Ewangelii. „I po dawnemu liczyli trupy na pobojowiskach, liczyli niewolników w pętach i im więcej ich było, tym większą część oddawali Bogu miłości, miłosierdzia i pokory. Im straszliwszą rzeź udało się im sprawić wśród innych chrześcijan, tym wspanialsze świątynie budowali Bogu miłości i czcili go w dymach kadzielnic, w blaskach złota i purpury, w krzykach pieśni i wrzasku trąb” – pisał w pracy „Życie, etyka i rewolucja”.
Powodem powstania „Chrześcijaństwa i katechizmu” (1904–1913) było wprowadzenie do szkół zaboru austriackiego jako podręcznika religii „Katechizmu większego dla szkół ludowych” ks. Josepha Deharbe’a w opracowaniu ks. Mariana Morawskiego. W szkicu krytycznym Witkiewicz potępił nie tylko ten konkretny tytuł, ale również samą obecność lekcji katechezy w szkole, która zamiast szerzyć religijność, szerzy niewiarę i wzmacnia oparty na egoizmie porządek społeczny.
***
W każdej prawie sesji parlamentu przy rozprawie nad budżetem oświaty posłowie któregoś z odłamów partii konserwatywnej stawiają żądanie zwiększenia ilości godzin wykładów nauki religii w szkołach średnich, uzasadniając to żądanie coraz to widoczniejszym upadkiem religijności wśród młodzieży. Inni, jak pewien ksiądz na zjeździe nauczycieli szkół średnich we Lwowie, żądają ostrzejszego przymusu dla młodzieży, żądają zaprowadzenia egzaminu z religii przy maturze. Jedni i drudzy stwierdzając upadek religijności i widząc w tym źródło wszystkich ujemnych zjawisk życia jednostki i społeczeństw, od palenia papierosów przez uczniów z klasy trzeciej do anarchizmu, jako jedyny środek zaradczy wskazują to właśnie zwiększenie ilości godzin katechizmu i uwarunkowanie matury zdaniem egzaminu z religii. (…)
Czegóż to dowodzi? Dowodzi, że jeżeli wśród młodzieży niereligijność dopiero się szerzy, to wśród starszych, wśród członków partii konserwatywnej, wśród duchownych nauczających religii jest ona tak ustalona, jest tak normalna, tak nałogowa, że nie może już być przez nich uświadomioną. Jest ona zwykłym stanem ich dusz, jest ostatecznym rezultatem ich życia. Natchnienia wiary, szczytna samoofiara miłości, jak i żrące burze zwątpień, w których się zmaga myśl ludzka szukająca rozwiązania zagadki bytu, wyjścia z otchłani niepewności, bolesne szarpania się uczuć targanych zawodami i nieszczęściami, wszystko to oni już przeżyli, wszystko to w nich umarło. Pozostała tylko trupia skorupa, łachman form zewnętrznych, religijność z urzędu, z fachu lub biurokratyczne wyzyskiwanie religii dla spętania swobody ludzkiego czynu jednostkowego czy zbiorowego.
Tylko w takich duszach może powstać myśl tak potworna, jak przymus w nauce religii.
Tylko zupełny upadek chrześcijańskiego ducha może doprowadzić do tak bezecnych pojęć i tylko taki haniebny poziom szkolnictwa, jaki jest dzisiaj, może objaśnić powstawanie podobnie bezsensownych pomysłów pedagogicznych. (…)
Narzędzie do zabijania ducha
Ponieważ doba objawień się skończyła i religii uczą ludzie, od ich więc sposobów nauczania i od treści tego, czego uczą, zależy oczywiście, czy religia ma być czymś w życiu ludzkości dodatnim, czy też ma być niczym albo zawadą. (…) Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z umysłem dziecka, a nawet z umysłami ludzi dorosłych, wie, że wartość nauki i jej zdolność przenikania umysłów nie zależy od czasu, który się na nią zużywa, ani od przymusu, pod uciskiem którego nauka się odbywa. Są to pewniki. Jest rzeczą wiadomą, że nawet w pracy fizycznej skrócone godziny pracy są wydatniejsze od długiej przymusowej przy taczkach męczarni, a w nauce dobry wykład i treść zajmująca, nawet w najściślejszej jej gałęzi, są rozstrzygającymi czynnikami pedagogicznymi. Cóż więc mówić o religii, która dotyka najbardziej bezpośrednich, najsubtelniejszych zagadnień bytu ludzkiej duszy, która się opiera na najściślejszym związku uczucia z myślą i którą zawsze wykładali ludzkości apostołowie, święci, nie pedagogowie uzbrojeni w szkolny przymus i możność „obcięcia” ucznia przy maturze.
Religijność upada rzeczywiście, upada w szkole i poza szkołą. W szkole najreligijniejsze dziecko w czwartej lub piątej klasie jest już zupełnym sceptykiem, poza szkołą wszystkie umysły nowożytne, to znaczy idące przed ludzkością i zwiastujące przyszłość, odpadają od istniejących i zorganizowanych w Kościoły wyznań i albo szukają zaspokojenia swego religijnego ducha w jakiejś poezji mistycznej, albo też przestają używać „hipotezy” religijnej przy rozwiązywaniu tajemniczych zagadnień myśli (…).
Należy o tym mówić prosto i szczerze. (…) Tylko tam, gdzie duch religijny umarł, ludzie zachowują konwencjonalną dyskretność wobec zagadnień religijnych, tylko tam istnieje ten fałsz małoduszny, z jakim się przyjmuje bez zastrzeżeń pisaną ustawę religii, nie wyprowadzając z niej żadnych wniosków, ponieważ się nie ma zamiaru ich spełniać, tylko tam panuje martwy spokój, bezruch religijnej myśli i lęk przed wypowiedzeniem swego o niej sądu.
Jeżeli jednak rzeczywiście religia ma być czymś w życiu, jeżeli jej misja cywilizacyjna nie jest wyczerpana, jeżeli nie jest ona zgniłym słupem na rozstajach, które już ludzkość minęła, w takim razie musi być ona żywą treścią życia, bo takie jest jej przeznaczenie.
I jeżeli nią nie jest, to trzeba się nad przyczynami tego zjawiska zastanowić, wyprowadzić odpowiedni wniosek i jakikolwiek on będzie, wypowiedzieć go szczerze i bez zastrzeżeń.
Z góry zaznaczam, że nie mam zamiaru prowadzić tu dysput dogmatycznych. Mam mówić tylko o sposobach nauczania religii i skutkach etycznych tej nauki. Cały gmach liturgiczno-dogmatyczny, który urósł nad skromnym zaczątkiem tej treści w chrześcijaństwie pierwotnym, zostawiam nienaruszony, badając jedynie dydaktykę i treść etyczną nauki religii w szkołach, to jest to, w czym leżą istotne przyczyny upadku religijności u młodzieży. Religijność upada, ponieważ nauka daje więcej od religii dla myśli, poezja dla uczucia, socjalizm i Liga Pokoju obiecują więcej zadośćuczynienia i ukojenia ludziom biednym i uciśnionym, i więcej pokoju ludziom dobrej woli, i ponieważ nauka religii jest arcydziełem narzędzia przeznaczonego do zabicia religijnego ducha. (…)
Szkoła uczy podłostek
Nawet tam, gdzie starsi nie są ortodoksami, nauczyli się już szanować religijność dzieci; wszystkie też dzieci stają na progu szkoły z pewną prostą i szczerą wiarą i pewnym przygotowaniem etycznym. Nieugruntowanym zapewne dostatecznie, gdyż dziecko jest dopiero splotem instynktów i odruchowych czynów, stanowiącym jednak podłoże, na którym powinien się wyrobić i ustalić charakter społeczny człowieka. I oto to dziecko, przychodząc w dziesiątym roku życia do szkoły, po pięciu latach pobytu w niej nie wierzy w nic, a jego etyka jest tej miary, że bez żadnego skrupułu popełnia szereg oszustw dla zdobycia dobrego stopnia, dla oszukania czujności władzy szkolnej i domowej; a kiedy po ośmiu latach pobytu w szkole za pomocą przebiegłych wykrętów dostaje patent dojrzałości, zostawia za sobą daleko resztki etycznych skrupułów i idzie w świat z nadszarpanym charakterem i ze wspomnieniem mnóstwa podłostek, przy pomocy których utrzymało się na wierzchu, wykręciło się od zniszczenia i wydarło strasznemu smokowi – szkole skarb – maturę.
Szkoła dzisiejsza jest środkiem niszczenia w dzieciach odwagi, dumy, szczerości, wspaniałomyślności i prawości, jest środkiem zniszczenia jednego z najcenniejszych przymiotów ludzkich – charakteru, to jest odwagi i chęci wzięcia na siebie odpowiedzialności za własne czyny, bez wykrętów i udawań. A jakie dzieci – tacy ludzie; życie publiczne naszego społeczeństwa stwierdza na każdym kroku fatalność skutków naszego systemu wychowawczego.
Jesteśmy też świadkami dziwnego, potwornego zjawiska, na które zwracają już ludzie uwagę i w innych społeczeństwach. Nigdy może nie było tak rozpowszechnionego i tak ugruntowanego przekonania o konieczności i pożytku nauki jak dzisiaj. Jednostki, społeczeństwa i państwa dążą do rozpowszechnienia nauki bądź za pomocą zachęty, bądź za pomocą przymusu. Szkoły nie mogą pomieścić uczniów tłoczących się po prostu stadami do „przybytku światła”, a jednocześnie wyraz „szkoła” jest jednym z najwstrętniejszych, jakie wymawiają usta współczesne.
Dzieci mówią o niej ze zgrozą i obrzydzeniem, rodzice z przekonaniem, że jest ona złem, którego nie można uniknąć, ponieważ państwo zrobiło z niej rodzaj sita, przez oczka którego trzeba się przedostać, żeby wyjść na wyżyny stanowisk społecznych i politycznych. Szkoła elementarna wysiewa raz, średnia drugi, uniwersytet trzeci raz i wtedy dopiero to ziarno, ostemplowane patentami, dostaje się do młyna życiowego, które je miele – najczęściej na otręby. Uczniowie są w niezgodzie ze szkołą, szkoła – od najniższej do najwyższej – nie może dać rady z młodzieżą, a społeczeństwo w osobach rodziców uspokaja gryzącą wędzidła systemu szkolnego młodzież koniecznością poddania się operacji edukacyjnej dla zapewnienia kariery, ulg wojskowych, stanowisk w urzędach i tak dalej.
Cele nauki, bezinteresowne porywy umysłu, walka o prawdę, pasja poznania, poezja wzlotu myśli w dzisiejszym wychowaniu nie istnieją wcale. W szkole tej wszystkie nauki zredukowane są do znaczenia jakichś przeszkód w wyścigu do mety – do matury. Innego celu ich nikt nie widzi i nie uznaje.
Uzębienie psów i Bóg w trójcy jedyny
Zajęta nauczaniem wielu rozmaitych przedmiotów, zwłaszcza licznych gramatyk, szkoła ta nie ma czasu na wychowywanie tego tłumu dzieci, który ja przepełnia poza brzegi. Dziecko, które przychodzi z domu z pewną dozą wychowania, przystosowania do pewnych społecznych obowiązków, dostając się w ten tłum, będący zbitą falangą walczącą ze szkołą, ogarnięte zostaje tą szczególną atmosferą tłumu, w którym przeważają „pierwotne instynkty”. Jest to moralność, według której słaby jest zawsze winien, tak dobrze słaby kolega, jak słaby nauczyciel, moralność, której jedynym wędzidłem jest strach i przymus, moralność przystosowania do tego niemoralnego stosunku, w jakim dziecko znajduje się do szkoły. Jedyną przeciwwagą tych fatalnych na duszę dziecka wpływów mogłaby być nauka religii, przez nią tylko mógłby ten tłum dziecinny być wzniesiony ponad nędzę swego bytu, od niej mógłby usłyszeć o miłości i prawdzie, jako o bezwzględnych prawach życia, mógłby, ale nie może, ponieważ religia jest również jedną z przeszkód w biegu do matury, przeszkód, które trzeba zdobyć siłą pamięci, zupełnym zatraceniem zdolności rozumowania, bezmyślnością „kucia” lub przebiegłością i podstępem.
Rysunek geometryczny, uzębienie psów, dopływy rzeki Apure, Bóg w trójcy jedyny, łaska poświęcająca, koniugacje słów nieforemnych, równanie krzywych drugiego stopnia, świętych obcowanie, o grzechu w ogólności, przemiany owadów, cnoty boskie, maszyna Wintera, żołądki zwierząt przeżuwających… Wszystko to układa się w jakąś potworną hydrę, która tysiącem żądeł i pazurów przez lat osiem szarpie życie dziecka. Walczyć z tą hydrą, wydobyć się z jej szponów za wszelką cenę, siłą czy podstępem (…) – oto system szkolny, w którym nauka religii pod przymusem doprowadza dziecko w pięć lat po wstąpieniu do szkoły do zupełnej niewiary. Jest ona bezpośrednim następstwem zredukowania religii do zwykłego przedmiotu szkolnego programu, przedmiotu objętego przymusem, stawianiem stopni i egzaminem, jest dalej następstwem tego, czego się młodzież uczy z podręczników szkolnych i tego, jak się z nich uczy. (…)
Będzie niezawodnym pewnikiem, że im więcej będzie godzin nauki religii, tym prędzej będzie się młodzież pozbywać religijności.
Szczepienie trupich formułek
Objęcie religii programem szkolnego przymusu zrobiło z niej nie źródło nauki miłości, wzniosłości i ukojenia, lecz przedmiot pogardy, strachu i cel pocisków w walce o zdobycie matury. W ten ciemny świat szkolnego życia religia nie przychodzi tak, jak szli święci apostołowie, mocni tylko swoją wiarą i miłością, nie przychodzi jak św. Franciszek, z jasną radością duszy miłującej bezbrzeżnie, lecz przychodzi jak policjant, który na krnąbrnych ma kajdanki i który wie z góry, że życie tych maluczkich jest w jego garści, której każde ściśnienie, to jest każdy zły stopień, równa się przykręceniu szprych koła torturowego. „Opłakane to apostolstwo” z góry już ustanawia ten wrogi stosunek dziecka do wszystkiego, co jest treścią nauki religii. (…)
Nie można wyuczać na pamięć tego, co z istoty swojej żąda od ludzkiej duszy porywu poza normę i prawidło powszechnej nędzy życia. Religia nie może być wsypywana w umysł w postaci oderwanych zdań, tępych odpowiedzi na suche pytania, osobnych kamyczków zimnych i twardych. Religia musi być stanem duszy, musi być żywą siłą życia, w której każda myśl jest uczuciem, a każde uczucie myślą. Tylko pod tym warunkiem może ona spełnić swoje zadanie i tylko wtedy nie będą się od niej odrywać tak łatwo umysły młodzieży. Nauka religii musi być ciągłą sugestią, ciągłym sprzęganiem żywego czucia z martwymi symbolami słów. Musi ona porywać wyobraźnię, obudzać współczucie, zachwyt i podziw, musi być przecież wznioślejszą od tonu przepisów policyjnych, poetyczniejszą od przeciętnych rozmów i bardziej porywającą od prawideł przyzwoitego zachowania się. Katechizmowa forma nauczania religii jest szczepieniem trupich formułek, jest odebraniem religii jej życia, jest unicestwieniem jej działania na dusze. Zdaje się ona jakby zleniwieniem religijnego ducha, który zmożony opornością ludzkiej natury zrezygnował ze swoich porywów i bez żadnej wiary w swoją moc i prawdę spisał starczą, zgrzybiałą ręką formułki, z których uleciała dawna ich treść żywa. Katechizm jest to upadek religijnego ducha, jest to zastój religijnej myśli. (…)
Ludzkość wsadzona w klatkę
Co to jest etyka chrześcijańska? Jest to miłość. Prawidła etyczne, bądź jako wskazówki czynów dobrych, bądź jako środki hamowania złych pragnień i ujemnych czynów, są tylko grubym, ogólnikowym opisaniem sposobów, jakimi się miłość może przejawić w życiu. Bez niej nie ma etyki – z nią żadna etyka nie jest potrzebna. Przepełnijmy poza brzegi dusze ludzkie miłością, a zginą wszystkie nędze, wszystko zło ludzkiego życia, i nie trzeba będzie uczyć się na pamięć spisów cnót i spisu grzechów. Wydrzeć ludzką duszę z ciemnych ostoi egoizmu i rzucić w blask najbezwzględniejszego zatracenia się w miłości, oto jest cel, do którego dąży etyka chrześcijańska, cel, który jest najistotniejszą treścią całej nauki chrześcijańskiej. (…)
Jest to właśnie jedną z fatalnych stron szkolnej nauki religii, że poziom duchowy jej podręczników jest tak niski, tak nieraz płaski. Jest on przystosowany do dzisiejszego stanu społeczeństw rzekomo chrześcijańskich, tak żeby nie mógł naruszyć w niczym ich ustroju, będącego w tak rażącej z chrześcijaństwem sprzeczności. Stawia on duszę ludzką w warunkach, które jej odbierają możność rozwoju, ponieważ odbierają jej prawo pragnąć udoskonalenia życia i działania w celu ugruntowania lepszych między ludźmi stosunków przez faktyczną ich zmianę. Nie ma postępu według tej nauki, nie ma choćby powolnej, lecz stałej zmiany na lepsze stanu podziału dóbr materialnych i udziału w dobrach moralnych. Ludzkość wsadzona raz w klatkę o przedziałach przeznaczonych dla rozmaitych jej odłamów ma na zawsze pozostać w tym stanie, a obowiązki ludzi względem ludzi redukują się do dawania małych odsetek z nadmiaru posiadania.
Każdy wniosek nakazujący przeobrażenie faktycznego stanu, każdy czyn dążący do przekształcenia ustroju społecznego w myśl chrześcijańskiej nauki jest w niezgodzie z katechizmem.
Nic więc dziwnego, że dusze zrywające się, nawet w imię tego samego chrześcijaństwa, do uczynienia sprawiedliwości, do sprowadzenia królestwa bożego na Ziemię, ogarnia złośliwa niewiara, mściwość wobec zawiedzionej ufności i nadziei i chęć potargania pęt religii, która idzie nie przed ludzkością, lecz się wlecze, razem ze wszystkim, co hamuje rozwój dobra, siłą bezwładu, w poprzek drogi, którą wskazała Ewangelia. (…)
**Dziennik Opinii nr 267/2015 (1051)