Myślenie, że za globalnym kapitalizmem idzie jakaś globalna kultura, pochodna amerykańskiego konsumpcjonizmu, jest całkowicie błędne.
Pozwólcie, że zacznę od odwołania się do mojego przyjaciela – może to zabrzmieć dość dziwnie, bo on nie jest raczej lewicowcem, tylko reprezentuje liberalną prawicę, ale nie jest też skończonym idiotą – Petera Sloterdijka. W Kryształowym pałacu, jednej ze swoich książek, robi on coś całkiem inteligentnego. Wszystko bazuje tam na metaforze globu, kuli. Sloterdijk pisze, że kapitał jest globalny, ale nie tylko w takim sensie, że pokrywa wszystkie aspekty życia. W dzisiejszym globalnym kapitalizmie mamy do czynienia z kopułą – mamy szczęście żyć pod nią, ale są tacy, którzy żyją na zewnątrz. Rzecz w tym, że my w ogóle nie widzimy tych spoza kopuły. I to jest problem.
Dla przykładu można przywołać te wszystkie mądre gadki o tym, że praca fizyczna wcale nie zniknęła, podczas których zawsze pojawiają się przykłady obozów pracy w Chinach czy Indonezji. Jasne. Ale czy pamiętacie, jak dwa lata temu wydarzyło się coś zaskakującego na przedmieściach Florencji? Spłonął jakiś mały drewniany domek. Później okazało się, że w tej chatce spaliło się żywcem piętnastu czy dwudziestu chińskich robotników. I nagle wszyscy odkryli, że we Florencji, w kolebce zachodniej cywilizacji w niewolniczych warunkach pracuje 15 tys. Chińczyków. A więc tak, owszem, praca fizyczna wcale nie zniknęła, ale to nie znaczy, że jest gdzieś tam w Indonezji, Chinach czy Bangladeszu. Jest właśnie tutaj. Tylko jej nie widzimy, dosłownie.
Kolejny interesujący pomysł tego filozofa zawiera się w pytaniu, które kiedyś postawił: czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, komu będziemy budować pomniki za sto lat? Sloterdijk odpowiedział, że będzie to bez wątpienia Lee Kuan Yew, założyciel współczesnego Singapuru. Moim zdaniem to jest genialny wybór. Pierwszy premier Singapuru wymyślił to, co teraz tak poetycko nazywamy kapitalizmem z azjatyckimi wartościami – rzecz jasna, nie mają one nic wspólnego z Azją, za to bardzo dużo z autorytarnym reżimem politycznym. Na początku wprowadzania swoich reform Deng Xiaoping odwiedził Singapur i na jednym z publicznych spotkań powiedział: „To właśnie wy powinniście być wzorem dla całych Chin”. I to jest bardzo smutna wiadomość. Bo co ona właściwie oznacza? Otóż że trend zapoczątkowany w Singapurze staje się światowym standardem.
Chciałbym zaznaczyć, że w przeciwieństwie do tego, co wiele osób mówi na mój temat, nie jestem wcale jakimś śmiertelnym wrogiem kapitalizmu. Jako pierwszy gotów jestem przyznać: jebać to!
Kapitalizm jest najbardziej dynamicznym i produktywnym systemem, jaki znała ludzkość. Jasne, komunizm czasem przynosił efekty, przez kilka lat był w stanie zapewnić opiekę zdrowotną, edukację, szybką industrializację, ale koniec końców stawał się po prostu dysfunkcjonalny. Dotychczas – trzeba to przyznać – kapitalizm w większości przypadków był nierozerwalnie związany z demokracją. Oczywiście mieliśmy okresy dyktatury, ostatnio na przykład w Korei Południowej albo w Chile, ale kiedy wszystko zaczyna działać, pojawia się również żądanie demokracji. Jasne, teraz moglibyśmy debatować w starym marksistowskim stylu nad tym, czy była to prawdziwa demokracja, czy tylko formalna. Ale jeśli jesteście naprawdę marksistami, to powinniście zupełnie porzucić te stalinowskie debilizmy o tym, jak to wszystko jest tylko formalną demokracją. Pierwsza lekcja, której można nauczyć się od Marksa – który był całkiem niezłym heglistą – jest taka, że forma ma znaczenie. Forma nie jest nigdy po prostu tylko formą.
Wulgarni marksiści zazwyczaj ograniczają się do historycyzmu Marksa. Na pewno znacie tę lewicową mantrę z ostatnich kilku dekad, o tym jak rzeczy, które wydają się uniwersalne, w rzeczywistości służą uprzywilejowanym grupom – mężczyznom, białym, majętnym i tak dalej. Ale to wszystko nie jest aż tak proste, jak mogłoby się wydawać. Prawa człowieka na samym początku z pewnością uprzywilejowywały białych posiadaczy. Wszyscy znamy jednak historię i pamiętamy, że najpierw kobiety, a dokładnie Mary Wollstonecraft, powiedziały: „A dlaczego my nie mamy praw?”. Później, i to jest dla mnie najważniejsze chyba wydarzenie epoki, ważniejsze nawet niż rewolucja francuska, czarni powiedzieli podczas rewolucji haitańskiej: „A dlaczego nie my?”. Chcieli ustanowić w Haiti demokratyczną republikę podług francuskich wzorców – to było moim zdaniem coś niesamowitego.
O jakobinach mówi się zazwyczaj albo źle, albo wcale – wiadomo, źli goście o totalitarnych zapędach. Ale w przypadku Haiti mają naprawdę ogromne zasługi. Po zwycięstwie rewolucjonistów jakobini od razu ich uznali, a nawet zaprosili delegację z Haiti na wielkie zgromadzenie narodowe, gdzie ją oklaskiwano. Później przyszedł Napoleon i zrobił coś dokładnie odwrotnego. Wysłał na Haiti armię, a żołnierzom wydał rozkaz zabijania wszystkich, łącznie z kobietami i dziećmi. Do tego stopnia przerażała go niebezpieczeństwo sytuacji, w której to czarni sami się wyzwalają.
Z inwazją Napoleona na Haiti wiąże się ciekawa historia. Według legendy, kiedy armia Napoleona zbliżała się do czarnych rewolucjonistów, usłyszała jakieś śpiewy, hałasy. Żołnierze myśleli, że to jakieś przyśpiewki niewolników albo plemienne pieśni śpiewane przy ognisku. Ale kiedy podeszli bliżej, byli zszokowani, bo dobrze znali tę melodię: Haitańczycy śpiewali Marsyliankę. We francuskich wojskach był całkiem spory kontyngent polskich żołnierzy. Wśród Polaków było podobno najwięcej dezerterów, ale w dobrym sensie, bo powiedzieli innym żołnierzom: „Sorry, chłopaki. Walczymy nie po tej stronie, po której powinniśmy”, i dosłownie przeszli na drugą stronę frontu. Myślę, że to wspaniały przykład tego, jak ideologia może działać w progresywny sposób.
Jednak kiedy czarni wygrali, napotkali problem. Chcieli utworzyć czarną republikę, ale też chcieli włączyć do niej tych białych, którzy walczyli w ich szeregach. Wiecie co zrobili? Uwielbiam ten fragment po prostu! Odpowiedź można znaleźć w ostatecznej wersji konstytucji Haiti z 1804 roku. Jest tam napisane, że Haiti zostaje ustanowione czarną republiką, zatem wszyscy obywatele Haiti, niezależnie od koloru swojej skóry, są czarni. Świetne rozwiązanie!
O tych przykładach też można by powiedzieć, że reprezentują tylko formalną wolność. Ale ten rozdźwięk pomiędzy formą i treścią nie był tylko mistyfikacją, która w kostiumie uniwersalizmu miała posłużyć do wyzysku i partykularnych korzyści. Ten rozdźwięk posłużył jako punkt wyjścia do mobilizacji w imię przeróżnych celów – mam na myśli feminizm, walkę z rasizmem, a nawet ruchy robotnicze. Dlatego powtarzam raz jeszcze, porzućmy te stalinowskie gierki słowne: „Eee, to tylko formalna wolność”. Nie tylko! Forma ma znaczenie.
Świat „z azjatyckimi wartościami”
Wracając do kwestii demokracji: dzisiaj najbardziej boję się chyba tego – przeraża mnie to, mówię zupełnie serio – że kapitalizm w skali światowej wkracza na zupełnie nowy poziom, na którym, brutalnie rzecz ujmując, nie będzie już potrzebował demokracji.
Brałem kiedyś udział w dyskusji z Fukuyamą. Powiem wam, że on też nie jest skończonym kretynem, tylko raczej szczerym gościem. A wiecie, po czym to poznać? Już nie jest fukuyamistą. Przyznał, że zamachy z 11 września, problemy z bioetyką i wiele innych zjawisk wyleczyły go z jego marzeń o końcu historii. Więc mówię do niego: „Słuchaj, okej, kapitalizm wygrał, ale przyznaj, że byli komuniści, tam, gdzie wciąż pozostają przy władzy, na przykład w Chinach, są najsprawniejszymi zawiadowcami nowego kapitalizmu. To jest dopiero paradoks”.
Właśnie, Chiny. Znacie pewnie Wang Hui, chińskiego dysydenta, filozofa, lewicowca, ale nie z rodzaju tych, którzy żyją nostalgicznymi wspomnieniami starego komunizmu, tylko raczej z tych, którzy byli aresztowani podczas demonstracji na placu Tian’anmen. Opowiedział mi kiedyś, jak spotkał córkę Deng Xiaopinga. Kiedy Xiaoping umierał, nikt nie mógł zrozumieć, co chce powiedzieć, dlatego córką była pod koniec życia jego tłumaczką. Hui usłyszał od niej kiedyś taką historię: na krótką przed śmiercią Xiaopinga odwiedzili partyjni dygnitarze i zapytali go, w tym narcystycznym stylu lizodupów: „Jak myślisz, towarzyszu Deng Xiaoping, jakie jest twoje największe osiągnięcie?”. Liczyli pewnie, że powie jakiś debilizm w rodzaju „otwarcie Chin na świat, bla, bla, bla”. Ale on miał powiedzieć coś zupełnie innego: „Wiecie, jak otwierałem Chiny pod koniec lat 70., po śmierci Mao, wtedy większość, z Komitetem Centralnym włącznie, chciała iść krok dalej – porzucić monopol partii komunistycznej, otworzyć się na to, co ludzie ironicznie nazywają demokracją burżuazyjną. I najbardziej dumny jestem z tego, że się wtedy im wszystkim sprzeciwiłem”.
To smutne, ale prawdziwą depresję powoduje u mnie dopiero fakt, że w pewnym sensie Xiaoping miał rację. Mówiąc to, nie zamierzam zaraz bronić komunistycznych rządów, ale raczej krytykować kapitalizm. Xiaoping potrafił zobaczyć to, co tak trudno jest nam przyznać. Wyobraźcie sobie, że po Tian’anmen Chiny zostałyby naprawdę demokratycznym krajem w zachodnim rozumieniu. Ludzie uwielbiają się podniecać tym, jak byłoby wtedy wspaniałe, że Chiny mogłyby rozwinąć się jeszcze bardziej. Wcale nie. To byłaby katastrofa. Najbardziej dynamicznie rozwijające się kraje – mam na myśli tutaj rozwój w czysto kapitalistycznym sensie – to Chiny, Korea Południowa, Singapur, które nie są zupełnie autorytarne, ale jednak autorytarne pozostają.
„Kapitalizm z chińskimi wartościami” powoli rozlewa się coraz szerzej, dopłynął już do Afryki – spójrzcie chociażby na Angolę. Widzimy tę tendencję również u nas na Zachodzie, i to mnie zasmuca.
Oczywiście mamy demokrację i gdyby ktoś teraz was zapytał, czy jesteście wolni, to z biegu odpowiedzielibyście pewnie, że tak. A gdyby ten ktoś drążył dalej i dopytywał, czym jest dla was to uczucie wolności? Prawdopodobnie w odpowiedzi usłyszałby coś o małych osobistych przyjemnościach i swobodzie podejmowania decyzji. Nie mam nic przeciwko tym swobodom, możecie czytać książki, które wam odpowiadają, albo wybrać sobie orientację seksualną, albo pracę… No i tutaj zaczynają się problemy. Dobra, pracę możecie wybrać z tych, które aktualnie są do wyboru. Mimo całego tego wachlarza możliwości, który gwarantują nam wciąż kraje zachodnie, nie powinniśmy nigdy zapomnieć, że wszystkie one funkcjonują w określonych warunkach. Prawdziwy problem z wolnością zaczyna się wtedy, kiedy zaczynamy pytać o możliwość zmiany tych warunków. Czy porządek, który gwarantuje wolności osobiste, zapewnia również możliwość zmiany samego siebie?
Myślę, że nasz system społeczny staje się coraz bardziej niedostępny, a przez to trudniejszy do zmiany. Nie uważam tak tylko dlatego, że jestem typowym marksistowskim paranoikiem. Nie twierdzę, że gdzieś odbywają się sekretne spotkania kapitalistów i wojskowych, na których decydują oni o losach światach. Nie, tak po prostu działa logika globalnego kapitału. Chociaż to ciekawe, jak mało mówi się o tych tajnych międzynarodowych umowach, które są właśnie negocjowane. Weźmy na przykład TISA, ogromny międzynarodowy kontrakt, który jeszcze bardziej uwspólni podstawowe zasady światowego przepływu pieniędzy i informacji zgodnie z neoliberalną doktryną, czyli bez żadnej kontroli instytucji publicznych. Niektóre fragmenty tej umowy brzmią naprawdę przerażająco. Powiedzmy, że jestem kapitalistą i inwestuję pieniądze gdzieś za granicą. Jeśli w międzyczasie zmieni się sytuacja gospodarcza kraju, w którym zainwestowałem, mam prawo pozwać jego władze za to, że zmieniły zasady gry. To są naprawdę niebywale ważne zmiany w prawie, które na nowo określą zakres działań wybranych demokratycznie rządów. Gdyby nie Assange, Wikileaks i inne serwisy, które opublikowały robocze wersje umowy TISA, nic byśmy o niej nie wiedzieli, bo nawet po tym, jak już zostanie przyjęta i wdrożona w życie, przez pięć lat ma pozostać tajna.
Nie chcę rozsnuwać tutaj jakiejś mrocznej wizji antydemokratycznego spisku. Myślę po prostu, że rzeczywistość jest niestety dużo bardziej mroczna, bo nie możemy wskazać jakiejś osoby czy grupy, która byłaby bezpośrednio odpowiedzialne za obecny stan rzeczy. Tak właśnie działa logika systemu. A co do tego ma wolność? Otóż za każdym razem, kiedy rozmawiamy o osobistym wymiarze wolności, milczymy na temat prawdziwej wolności. O co mi chodzi? Warto w tym miejscu przywołać dwóch włoskich autorów, Franco „Bifo” Berardiego i Maurizio Lazzarato – nie twierdzę, że są jakimiś geniuszami, ale mają kilka naprawdę ciekawych rzeczy do powiedzenia. Lazzarato napisał świetną książkę zatytułowaną The making of the indebted man, na temat strukturalnej roli długu w dzisiejszym świecie.
Dług jest dla niego nie tylko ekonomiczną, ale również antropologiczną kategorią. Jeżeli jesteście zadłużeni, to dobrze wiecie, że ogranicza to zakres waszej wolności. Lazzarato pokazuje, jak fakt, że jesteśmy mniej lub bardziej zależni od kredytów, służy do uprawomocnienia tego, że wszyscy jesteśmy kapitalistami, tylko na różnych poziomach. Działa to mniej więcej w ten sposób: powiedzmy, że jestem sobie zwykłym facetem, prawie bez pieniędzy. Biorę kredyt i wtedy mogę w wolny sposób zadecydować, na co wydam pożyczone pieniądze – mogę kupić sobie większe mieszkanie, zabrać rodzinę na wakacje, wykupić ubezpieczenie albo opłacić dzieciom studia. Widzicie, jak wspaniale sytuację tego faceta, którego możliwości są tak naprawdę ograniczone, można przedstawić tak, jakby nagle zakres jego wolności się dramatycznie zwiększył. Myślę, że winnych powstania tego ideologicznego mechanizmu powinniśmy szukać gdzieś wśród filozofów i socjologów spod znaku New Labour, takich jak choćby Anthony Giddens.
Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale mój znajomy niemiecki filozof, heglista Frank Ruda, opowiadał mi, że teraz na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie dziesiątki wykładowców pracują za darmo. Dlatego że kiedy jest się bezrobotnym, i tak trzeba coś robić, żeby później, starając się o pracę, móc powiedzieć „wykładam tu i tam”, pokazać, że nie wypadło się z obiegu. Władze uniwersytetu dobrze o tym wiedzą, więc zawierają dziesiątki umów z profesorami i nic im nie płacąc. Podobnie działają media w Słowenii i kilku innych miejscach. Ale kiedy zorientowaliśmy się, że długoterminowe umowy są już raczej pieśnią przeszłości i czymś bardziej realnym jest zmiana miejsca pracy co rok lub dwa lata, Anthony Giddens ripostował: „Chwila. Zastanówmy się. Może nie powinniśmy traktować tego jako coś negatywnego. Czyż nie pozwala to na odkrywanie siebie na nowo?”. Cały czas opowiedał coś o postmodernistycznej, niestałej tożsamości, którą można konstruować wedle uznania.
Niewola jest nam często przedstawiano jako nowa forma wolności. Mamy tu do czynienia z jeszcze innym procesem. Zawsze kiedy mamy do czynienia z logiką zadłużenia, wymiar superego działa na pełnych obrotach – mam na myśli superego w ściśle Freudowskim sensie. Według Freuda nie jest ono jedynie instancją moralną, ale prawdziwie perwersyjną instancją moralną, co można poznać po tym, jak paradoksalny jest jego mechanizm działania: im bardziej jesteśmy mu posłuszni, tym większe poczucie winy odczuwamy. Błędne koło.
W ten sposób działa to, co nazywamy polityczną poprawnością. Czasem bywam naprawdę zszokowany, do jakich absurdów prowadzi. Kiedy pierwszy raz usłyszałem historię, o której zaraz wam powiem byłem przekonany, że to jakiś żart, ale później zapytałem o nią swoich australijskich znajomych i wszystko potwierdzili. Otóż w Perth, nowej bogaty stolicy stanu Australia Zachodnia, jest opera. Zespół tej opery zdecydował, że nigdy więcej nie wystawi Carmen. Dlaczego? Ponieważ akcja pierwszego aktu toczy się pod fabryką tytoniu i mogłoby to być odebrane jako promocja palenia. Możemy się z tego śmiać, ale w tym, jak działa superego, nie ma niestety nic śmiesznego. Nie ma nic śmiesznego w tym, jak dziś indywidualizuje się poczucie winy i odpowiedzialności.
Innym świetnym przykładem działania superego mogą być kwestie ekologiczne. Za każdym razem problem ekologiczny jest formułowany w sposób, który w ogóle nie podejmuje tego, jak działa system albo kto najbardziej zanieczyszcza środowisko. Zawsze słyszymy tylko typowe wezwania superego. A jak próbujesz krytykować system, to przygotuj się od razu na pytania: „Kim jesteś, żeby o to pytać?”; „Czy spełniłeś już swój obowiązek?”; „Czy wyrzuciłeś puszkę Coca-Coli do odpowiedniego pojemnika?”; „Odłożyłeś papier na makulaturę” I tak dalej. Zawsze to samo indywidualistyczne wzbudzanie poczucia winy, które może się pogłębiać w nieskończoność.
Ta sama logika stosuje się do seksizmu i rasizmu. Na niektórych amerykańskich uniwersytetach już zupełnie powariowali. Spojrzycie kobiecie w oczy – zdarzyło mi się to kilka razy – i jesteście z miejsca oskarżeni o „gwałt wzrokowy”. Opowiecie sprośny żart, gwałcicie werbalnie. Nie robię sobie z tego żartów. Chcę pokazać tylko, jak postrzeganie winy jedynie w indywidualnych kategoriach prowadzi do tego, że przestajemy zadawać bardziej radykalne pytania.
Jeżeli nadejdzie jakiegoś autorytarne społeczeństwo, to będzie ono wyglądało właśnie w ten sposób, pełne pytań: „Zrobiłeś już to, co miałeś zrobić?” „Zdziałałeś w tej czy innej sprawie?”. I niestety, chyba rzeczywiście taki czas nadchodzi.
Ale za każdym razem, jak zapowiadam ten autorytarny czas, spieszę z wyjaśnieniem, że nie chodzi mi o jakąś starą i dobrze znaną formę stalinizmu czy faszyzmu. Nie będzie żadnego nieosiągalnego przywódcy, którego będziemy zmuszeni wielbić. Nic z tych rzeczy! Postdemokratyczny system autorytarny, jeśli tak możemy go określić, będzie opierał się na przywódcach zdolnych do śmiania się i naigrywania z samych siebie. Według mnie ideałem byłby tutaj Berlusconi. On przecież bez przerwy się wydurnia. Rozmawiałem ostatnio z dziennikarzem „The Economist”, który przeprowadzał wywiad z Berlusconim. Dziennikarz próbował zadawać mu pytania, a Berlusconi na to: „Daj spokój z tą ekonomią. Pogadajmy o jakichś przyjemniejszych sprawach. Chciałbyś zobaczyć pokój bunga bunga, wiesz, miejsce, w którym robiliśmy te wszystkie akcje?”. Dzisiaj władza wcale nie musi kojarzyć się z tradycyjnymi insygniami władzy, żeby można było ją egzekwować.
Za czasów stalinizmu wszystkie osobiste szczegóły z życia wodza były pilnie strzeżone. Ale dzisiejsi liderzy zrobią wszystko, żeby przekonać nas o tym, że są zwykłymi ludźmi, takimi jak my. Pamiętam jak Joschka Fischer, jakieś piętnaście lat temu, kiedy był ministrem spraw zagranicznych Niemiec i decydował o wojnie w Iraku, udzielił telewizyjnego wywiadu. Opowiedział w nim o wszystkich swoich wewnętrznych traumach i o tym, jak przed podjęciem decyzji o inwazji musiał odwiedzić swojego psychiatrę. Byłem zupełnie zszokowany. Kogo to do cholery obchodzi? Obchodzi mnie decyzja, a nie życie wewnętrzne Joschki Fischera. Zazwyczaj możemy usłyszeć, że jesteśmy kontrolowani przez agencje wywiadowcze i tracimy przez to życie prywatne. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Myślę, że mamy coraz mniej życia publicznego – zgadzam się tutaj w pełni z socjologiem kultury Richardem Sennettem. Życie publiczne zostało sprywatyzowane.
Europocentryzm potrzebny od zaraz
Po wszystkich tych dygresjach chciałem wreszcie powiedzieć coś o Europie, a właściwie wytłumaczyć się, dlaczego wciąż jestem eurocentrykiem. Wydaje mi się, że czymś bardzo modnym – nawet wśród niektórych europejskich liberalnych lewicowców – jest naigrywanie się z Europy.
Jeśli w jakikolwiek sposób pochwalasz Europę, szybko lądujesz w jednym worku z tymi wszystkimi populistycznymi prawicowcami, którzy padają na kolana przed europejskim dziedzictwem.
Cóż, twierdzę, że czas tej opowieści o tym, że zachodnia cywilizacja przegrała i powinniśmy bardziej otworzyć się na doświadczenia z Trzeciego Świata, już minął. Po prostu w to nie wierzę. Dlaczego nie wierzę? Nie dlatego, że jestem eurocentrycznym rasistą. Ale dlatego, że – zwłaszcza dzisiaj, kiedy kapitalizm uniwersalnie zwyciężył – wszystko to, co było słuszne w tak zwanym europejskim dziedzictwie (egalitaryzm, prawa człowieka, wolności obywatelskie, feminizm), jest odrzucane jako przejaw eurocentryzmu. Teraz, kiedy globalny kapitalizm nie potrzebuje już europejskiej ideologii, nagle można ją krytykować i odrzucać. Myślę, że powinniśmy zrobić coś zupełnie odwrotnego i zwrócić się w stronę europejskiego uniwersalizmu. Dlaczego?
Ponieważ – i to jest druga najważniejsza rzecz, o której chciałem powiedzieć – myślenie, że za globalnym kapitalizmem idzie jakaś globalna kultura, będąca pochodną amerykańskiego konsumpcjonizmu, jest całkowicie błędne. Smutna lekcja płynąca z ostatnich kilku dekad jest taka, że w kulturach, które nie są ani zachodnie, ani liberalne, ani nawet hedonistyczne, kapitalizm może radzić sobie nawet lepiej niż w obrębie europejskiego dziedzictwa. Spójrzmy na Indie, są wręcz idealnym przykładem dla poparcia tej tezy. W naszych mediach się raczej o tym nie przeczyta. Ale jak spotkacie kogoś biednego albo o lewicowych poglądach w Indiach, nie wspominajcie nic o Gandhim. Dla nich jest zdrajcą. I myślę, że mają rację.
Co takiego zrobił Gandhi? Oczywiście wiele dobrych rzeczy, ale między innymi bronił systemu kastowego, opowiadając te same pierdoły, które zawsze opowiada się w takich sytuacjach – że jest on częścią historycznej tradycji. Gandhi zrobił coś bardzo paskudnego: nie chciał porzucać podziału na kasty, tylko – jak sam to ujmował – pragnął obdarzyć każdą kastę godnością, na którą zasługuje. Jego przekaz do niedotykalnych nie brzmi więc wcale: „nie powinniście być niedotykalni”, tylko: „wy też jesteście dziećmi bożymi i macie swoją rolę do odegrania w organicznej społeczności”. Kapitalizm może bardzo dobrze radzić sobie w takim środowisku. Znacie nowego premiera Indii, Narendra Modiego? Jest brutalnym neoliberałem – otwarcie przyznaje, że skoro Chiny stają się zbyt drogie dla inwestorów, to jest to szansa dla Indii, żeby stały się fabryką świata, dzięki obniżaniu kosztów siły roboczej. Ale jednocześnie pozostaje radykalnym hinduskim nacjonalistą. Indie są świetnym przykładem działania współczesnego, zglobalizowanego kapitalizmu.
Nie ma już nic rewolucyjnego w przedstawianiu kapitalizmu jako abstrakcyjnego eurocentrycznego potwora, któremu można się przeciwstawić, zwracając się do małych lokalnych kultur – jak chcieliby tego niektórzy południowoamerykańscy lewicowcy.
Nic z tych rzeczy. Każde odwołanie do lokalnej kultury może zostać spokojnie wchłonięte w ramy globalnego kapitału, bo świetnie do niego pasuje. I wszyscy poważni bojownicy o wolność zdawali sobie z tego sprawę. Dlatego doceniam tego naprawdę radykalnego gościa, Malcolma X.
Wiecie, na czym polegała wielkość Malcolma X? Oczywiście X oznacza brak korzeni, coś w stylu: „my, czarni, zostaliśmy wyrwani z naszych rodzinnych relacji, powiązań z Afryką i teraz nie mamy nazwisk rodowych”. Jego wielkość polegała mianowicie na tym, że nie chciał wejść w ramy, które dla niego przygotowano, nie chciał poszukiwać swoich korzeni. Jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu Alex Haley napisał Korzenie, które od razu stały się bestsellerem, a po kilku latach wyprodukowano na ich podstawie serial telewizyjny. Cały sens opierał się na tym, że czarny obywatel Ameryki stara się odtworzyć, skąd pochodzi i na końcu – przy wzruszeniu widzów – dociera do jakiegoś plemienia w Ghanie. Rzuca się w ramiona swojej prababki i odnajduje korzenie. Przecież w tym nie ma nic subwersywnego. Malcolm X dużo głębiej rozpoznał sytuację. Brak korzeni czarnych postrzegał jako szansę na wytworzenie znacznie bardziej uniwersalnej tożsamości niż ta, którą dysponowali biali. Warto odwołać się tutaj do słynnego tekstu Marksa na temat brytyjskiego kolonializmu w Indiach, w którym pisze: „Tak, to straszne, co zrobili Brytyjczycy – głód, wyzysk. Ale jednocześnie stworzyli możliwość zaistnienia nowej wolności”.
Zatem powtórzę raz jeszcze: uważam, że jak nigdy dotąd powinniśmy absolutnie trzymać się europejskiego dziedzictwa.
Mam jeszcze jednego przyjaciela konserwatystę, który nie jest skończonym idiotą – w zasadzie to bardziej znajomy niż przyjaciel – Alaina Finkielkrauta z Francji. On ma niezłą obsesję na punkcie tego, że przyjdzie jakiś wielki, zły globalny kapitalizm i pożre jego malutki francuski sposób życia. Mówię mu zawsze: „Nie musisz się martwić. Kapitalizm działa tak, że będziesz miał ten swój francuski styl życia, tylko straci on na znaczeniu, bo uniwersalność jest dziś uniwersalnością kapitału”.
Światowy porządek i jego policjanci
Co oznacza ta uniwersalność w naszej obecnej sytuacji, która w moim odczuciu jest dość niebezpieczna ze względu na Stany Zjednoczone? Zawsze staram się przekonać swoich lewicowych znajomych, żeby nie lekceważyli Obamy. Swoją drogą, chyba nie ma bardziej zgranego pseudolewicowego rytuału jak to narzekanie na Obamę: „Ojej! Jak bardzo zawiedziony jestem jego prezydenturą”. Wiecie co? Walcie się! A czego oczekiwaliście? Że Obama zrobi ze Stanów socjalistyczną republikę? Zrobił to, co było możliwe, ale niestety wierzy też, że USA jest policjantem całego świata. Ze dwa miesiące temu udzielił wywiadu, w którym powiedział coś takiego: „Zawsze, kiedy gdzieś zaczynają się kłopoty na świecie, ludzie nie dzwonią do Pekinu ani do Moskwy, tylko do nas, wszechświatowego policjanta”.
Cała tragedia sprowadza się do tego, że Ameryka wygrywa wojny i przegrywa pokój. Najpierw interweniuje, a później przestaje kontrolować sytuację. Pomyślcie tylko o Iraku, jaki jest ostateczny efekt amerykańskiej interwencji? Państwo się rozpada. Z jednej strony mamy szyitów, którzy są mniej lub bardziej pod politycznym wpływem Iranu, a z drugiej jeszcze gorszych gości z Państwa Islamskiego, islamskich radykałów. Stany Zjednoczone doprowadzają do takich sytuacji raz za razem.
Pozwolę sobie wyprowadzić pewną analogię, i ostrzegam, że nie jest ona ani nowa, ani odkrywcza. Otóż żyjemy w czasach, które coraz bardziej przypominają okres sprzed stu dwudziestu lat, dekadę przed I wojną światową. Mamy globalne mocarstwo w kryzysie – nie chodzi mi o zapaść ekonomiczną, tylko o fakt, że nie jest już ono jedynym niepodważalnym światowym hegemonem. Sto dwadzieścia lat temu było to Imperium Brytyjskie, dziś oczywiście są to Stany Zjednoczone. Na naszych oczach rozpada się właśnie imperialna siła Ameryki, w dużej mierze za sprawą skrajnie debilnej polityki Georga W. Busha.
Myślę, że cała antyamerykańska lewica powinna zorganizować jakąś zbiórkę i postawić ogromny pomnik Bushowi za to, że w ciągu ośmiu lat był w stanie pozbawić Stany Zjednoczone światowej dominacji, którą dysponowały jeszcze za czasów Clintona.
Mamy też inne siły, które chcą wykroić swój kawałek tortu. Wtedy były to głównie Niemcy, teraz należałoby wskazać Chiny i Rosję. Światowe potęgi ścierają się, prowadząc ze sobą wojny zastępcze – w XX wieku na Bałkanach, dzisiaj na Bliskim Wschodzie.
Najbardziej martwi mnie jednak to, że tkwimy w jakiejś dziwnej, schizofrenicznej pozycji. Dzień w dzień jesteśmy bombardowani informacjami o zbliżającej się wojnie światowej. Zajrzycie do gazet, naprawdę codziennie jest tam zapowiedź wojny, albo przynajmniej coś o nowej broni, którą mają już Rosjanie, a nie mają jej jeszcze w Ameryce, i na odwrót. Jakieś dwa miesiące temu Putin odgrażał się, że w ciągu jednego popołudnia może zająć Polskę i kraje bałtyckie. Nie twierdzę wcale, że zagrożenie jest nierzeczywiste. Chcę tylko zwrócić waszą uwagę na wszechobecność tej wojennej retoryki. Jasne, możecie powiedzieć, że to przecież tylko retoryka. Ale to jest właśnie sedno problemu, ponieważ sto dwadzieścia lat temu mieliśmy do czynienia z takim samym podejściem – wszyscy mówili o wojnie, ale nikt nie wierzył, że naprawdę do niej dojdzie. I dlatego właśnie może do niej dość.
Musimy zmienić cały nasz sposób myślenia. Nie wystarczy, że będziemy bardzo ostrożni i powstrzymamy się od jakichkolwiek ryzykownych ruchów, które mogłyby spowodować wojnę.
Proponuję, żebyśmy zwrócili się teraz do mojego dobrego przyjaciela, amerykańsko-francuskiego myśliciela, filozofa zajmującego się katastrofami, Jean-Pierre’a Dupuya. Jedna z jego wspaniałych teoretycznych myśli opiera się na tym, że najlepszym sposobem na poradzenie sobie z katastrofą jest rozpoznanie jej jako przeznaczenia. Nie chodzi o to, że stoimy na jakimś rozdrożu i mamy wybór. Nie! Jeśli świat będzie dalej zmierzał w tę stronę, w którą zmierza obecnie, to nieuchronnie czeka nas jakiś konflikt, a może nawet kolejna wojna światowa.
Chociaż bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że na pozór sytuacja na świecie wcale nie wygląda źle. Półtora roku temu byłem w Korei Południowej. Wygłaszałem tam wykład i opowiadałem to, co zwykle, jakieś pierdoły o kryzysie kapitalizmu. A ludzie na widowni zaczęli się ze mnie śmiać i zapytali: „Człowieku, o jakim ty kryzysie mówisz?”. Później przedstawili kilka całkiem trzeźwych kontrargumentów. Leciało to mniej więcej tak: „U nas we wschodniej Azji produkuje się obecnie więcej, niż kiedykolwiek wcześniej. Ameryka Południowa rozwija się też najlepiej w historii. Subsaharyjska Afryka może nie jest bogata według naszej miary, ale też się rozwija. Nawet Stany Zjednoczone i niektóre europejskie kraje, na przykład Polska, odnotowują wzrost. Mówisz, że nie jesteś typowym eurocentrycznym lewicowcem, ale jedyne miejsce, które znajduje się w zapaści, to południe Europy, a ty ogłaszasz od razu światowy kryzys”. Pokazali mi nawet statystyki, które dowodziły, że jeszcze nigdy w historii ludzkości tak wielu osobom nie żyło się tak dobrze i że nigdy nie było prowadzonych tak mało wojen.
Zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę. Ale moim zdaniem warto spojrzeć na światową sytuację trochę głębiej. Według mnie trwa właśnie ustalanie nowych reguł gry dla tego systemu o wielu centrach: globalne potęgi testują się nawzajem, na przykład Putin sprawdza Amerykę, zajmując Krym. Musimy sobie uświadomić, że wewnętrzna logika systemu prowadzi nas prosto do konfliktu. I twierdzę, że nie da się temu przeciwdziałać tanim optymizmem: „Nie, wcale nie będzie tak źle, jeśli zrobimy to czy tamto”. Musimy najpierw zaakceptować, że globalna wojna jest naszym przeznaczeniem, a później podjąć znacznie bardziej radykalne kroki, żeby ją powstrzymać.
Samolot tak naprawdę od początku musiał spaść
W tym miejscu chciałbym się odwołać do niektórych interesujących koncepcji Badiou. Pierwszą naprawdę inteligentną ideą jest zajęcie się tak zwanymi hipotezami alternatywnymi [counterfactuals] – czyli wyobrażaniem sobie tego, jak mogłyby przebiegać konkretne wydarzenia, mimo że w rzeczywistości przebiegały one zupełnie inaczej, po to, żeby lepiej zrozumieć, dlaczego ostatecznie sytuacja ułożyła się tak, jak się ułożyła. O co mi chodzi? Znacie na pewno film Autor widmo jednego z waszych reżyserów – chociaż przyznam, że mam do niego raczej ambiwalentny stosunek – Romana Polańskiego. Pierce Brosnan gra w nim Tony’ego Blaira. Główna teza w tym filmie jest taka, że to nie Blair, tylko jego żona jest agentką CIA, ale cała droga ku władzy brytyjskiego premiera była od początku do końca zaplanowana przez amerykański wywiad. Przeczytałem kiedyś świetny komentarz na temat Autora widmo: „Pewnie to nieprawda, ale gdyby to była jednak prawda, nagle wszystko miałoby sens”. I o to właśnie mi chodzi.
Dobrzy teolodzy – tacy, jak mój ukochany Chesterton – wiedzieli, że czasem, aby dojrzeć prawdę na temat jakiegoś zjawiska, niezbędne jest małe kłamstwo.
Wiedzieli, że posługują się kłamstwem, ale jeżeli byli w stanie użyć go świadomie, otrzymywali bardziej prawdziwy ogląd sytuacji. I gotów jestem zastosować tę myśl nawet wobec Marksa. Marksowska wizja komunizmu nie mogła zadziałać, bo wyobraża on go sobie jako kapitalizm, tylko bez kapitalizmu. Marks nie był ślepy na tę niewiarygodną produktywność kapitalizmu, myślał tylko, że na pewnym etapie rozwoju środków produkcji będziemy w stanie pozbyć się kapitalistycznej formy tak, żeby utrzymać produktywność, albo nawet ją zwiększyć.
Myślę, że jest to wspaniały przykład tego, co Jacques Lacan nazywa objet petit a, obiektem pożądania. Jak się zazwyczaj zakochujecie? Pewien seksuolog powiedział mi – to jest empirycznie zbadane – że nigdy nie zakochujemy się w perfekcyjnie pięknej kobiecie, albo w mężczyźnie, albo jeszcze inaczej, jak tylko chcecie. Sęk w tym, że możecie pożądać piękna, ale żeby się zakochać, musicie dostrzegać pewną niedoskonałość, żeby móc przyznać przed sobą: „Nawet jeśli nie jest idealna, to właśnie dlatego ją kocham”.
Dobra, opowiem jednak jakiś sprośny żart. Znajomy psychoanalityk z Portugalii opowiadał mi kiedyś o swojej pacjentce, kobiecie po czterdziestce, ale wciąż atrakcyjnej seksualnie. Powiedziała mu, że od ostatniego kochanka, który widział ją nago, usłyszała „Ach! Gdybyś miała tak z dwa, trzy kilo mniej, twoje ciało byłoby po prostu idealne”. Ale mój przyjaciel, który jest świetnym lacanistą, od razu zrozumiał, o co chodzi, i poradził jej: „Tylko za nic w świecie nie zrzucaj tych dwóch, trzech kilogramów!”. Na tym właśnie polega ta wyrafinowana dialektyka. Nadmiar dwóch, trzech kilo retroaktywnie wytwarza wyobrażenie idealnego ciała bez tych dwóch, trzech kilogramów. Ale gdyby rzeczywiście pozbyć się tego nadmiaru, w efekcie otrzymalibyśmy zwykłą wulgarność. To, co wydaje się przeszkadzać w osiągnięciu ideału piękna, w istocie konstytuuje to piękno.
Dla Marksa kapitalistyczna forma była właśnie tymi nadmiarowymi kilogramami. Myślał, że kiedy pozbawimy kapitalizm kapitalizmu, otrzymamy wspaniały, samoreprodukujący się system. Otóż nie.
Albo ujmę to w jeszcze inny sposób: rzeczy nie są tylko tym, czym są. Zgodnie z logiką alternatywnych hipotez [counterfactual logic], częścią danej rzeczy jest również to, czym mogła się ona stać, ale w końcu się nie stała. Ateiści podchodzą w podobny sposób do religii. Dobrze pokazuje to taki dziwny film z początku lat 90., The Rapture – scenariusz napisał Michael Tolkin, a główną rolę zagrała w nim Mimi Rogers. Możecie ściągnąć go bezpłatnie z internetu, nie musicie nawet wchodzić na Pirate Bay, który działa znowu jako Old Pirate Bay, jakby ktoś nie wiedział. Ten film jest o kobiecie, które najpierw bierze udział w orgiach, a później zostaje religijną fundamentalistką. Wychodzi za chrześcijanina, mają córkę, ale jej mąż zostaje zastrzelony. Po śmierci męża czeka na wniebowzięcie. Idzie na pustynię i tam spodziewa się, że Bóg wezwie do siebie ją i jej córkę. Ale nic się nie dzieje, więc sześcioletnia córka wychodzi z propozycją: „Mamusiu, może mnie zabijesz, a później sama się zabijesz i w ten sposób zaraz spotkam się z tatą w niebie”. Zabija córkę, ale nie może sama się zabić, bo przypomina sobie, że samobójcy nie idą do nieba. Załamuje się. Idzie na policję, wszystko wyznaje i ląduje w więzieniu.
Do tego momentu wszystko toczy się jak w zwykłym psychologicznym dramacie o pułapkach radykalizmu. Ale ostatnie dwadzieścia minut filmu to jest jazda bez trzymanki. Kiedy główna bohaterka siedzi w więzieniu, zaczyna się apokalipsa. Czterech jeźdźców apokalipsy szaleje, domy się rozpadają. To jest świetne! Bo tam naprawdę jest czterech jeźdźców, tak jakby Bóg chciał powiedzieć: „Ha ha! Myśleliście, że to była jakaś metafora, ale mi chodziło o prawdziwych czterech gości”. W końcu nasza bohaterka zostaje wniebowzięta, ale trafia do czyśćca. Z nieba przylatuje do niej córka i mówi: „Mamusiu, wystarczy, że powiesz «kocham Jezusa», wtedy dołączysz do mnie i do taty i wszyscy będziemy szczęśliwi”. Finałowe ujęcie. Ona mówi: „Nie. Jaki Bóg doprowadza do wszystkich tych tragedii i pozwala mi zabić ciebie? Nie, nie mogę powiedzieć, że kocham Jezusa”. Córka odpowiada: „Mamusiu, ale wiesz co to znaczy? Wiesz, jak długo tu zostaniesz?”. Bohaterka odpowiada: „Wiem. Na zawsze”. Koniec filmu. Napisy.
Myślę, że ten film jest utrzymany w najlepszej tradycji chrześcijańskich eksperymentów, którą znajdziemy chociażby u Malebranche’a. Chodzi o ten pomysł, że pełne doświadczenie boskości jest możliwe do osiągniecia tylko wtedy, kiedy kontrfaktycznie wyobrazimy sobie Boga jako nieskończenie brutalną postać.
Kolejny żart, który pokazuje, jak ważne są fakty negatywne. Tym razem z filmu Ernsta Lubitscha Ninoczka. Jeden z bohaterów opowiada Grecie Garbo kawał o kimś, kto przychodzi do kawiarni i prosi o kawę ze śmietanką. Kelner odpowiada: „Przykro mi, ale nie mamy śmietanki, tylko mleko. Mogę więć zaproponować tylko kawę bez mleka, ale nie bez śmietanki”. Modyfikację tego żartu można było usłyszeć w krach komunistycznych: „Macie papier toaletowy? Nie. W tym sklepie nie mamy oleju. Papieru toaletowego nie mają naprzeciwko”. To, czym się nie jest, liczy się tak samo jak to, czym się jest. W tym sensie kontrfaktycznie możemy zmienić przeszłość.
Chciałbym przedstawić jeszcze jeden podział, na dwa typy zdań warunkowych. Pierwsze mogłoby brzmieć następująco: „Jeśli Szekspir nie napisał Hamleta, to zrobił to ktoś inny”. I jest oczywiście prawdziwe. Hamlet został napisany, więc jeżeli nie przez Szekspira, to przez kogoś innego. Ale jak powiemy: „Jeśli nie napisałby go Szekspir, to zrobiłby to ktoś inny”, to jest to już znacznie silniejsza teza. Zbliżymy się wtedy niebezpiecznie do wulgarnego marksistowskiego determinizmu. Rosyjski filozof Gieorgij Plechanow, godny pożałowania marksista, powiedział kiedyś, że po rewolucji francuskiej musiało dojść do zmian, do których doszło, ale Napoleon nie musiał być osobą, która je wprowadziła. Jeśli więc nie zrobiłby tego Napoleon, ktoś inny wypełniłby jego rolę. Wydaje mi się to bardzo interesujące. Bo jak wtedy mamy zapatrywać się na stalinizm? Czy od samego początku bolszewicka rewolucja zmierzała do stalinizmu i gdyby nie Stalin, to ktoś inny wypełniłby jego historyczną rolę, dajmy na to Trocki? I byłoby niby podobnie, tylko że trochę inaczej? To typowa wulgarnie marksistowska idea, zgodnie z którą mamy jakąś uniwersalną konieczność, ale niezdeterminowane jest to, kto odegra określone role. Myślę, że to jest po prostu błędna logika.
Natomiast logika, za którą chciałbym się wstawić – idąc w ślady Dupuya – jest zupełnie odwrotna. Rzeczy dzieją się w sposób nieuwarunkowany, ale retroaktywnie ustanawiają swoją konieczność. Wydarza się coś, co mogłoby się równie dobrze nie wydarzyć, ale kiedy już się wydarzy, retroaktywnie wydaje się konieczne. Weźmy haniebnie wręcz popularny przykład: Juliusz Cezar i Rubikon. Cóż, tak jak powiedziałem, nie jestem deterministą, więc według mnie mógł zawrócić, zdecydować, że nie będzie łamał praw republiki, wrócić do Galii i tam być sobie królem. Ale kiedy przekroczył Rubikon, ten fakt stał się konieczny. I na tym poziomie możemy zmieniać przeszłość. Nic nie zmienia się faktycznie, ale rzeczy zmieniają się kontrfaktycznie [counterfactually].
Pozwolę sobie na jeszcze jeden przykład, który będzie jednocześnie dowodem na mój zupełny moralny upadek. Uwielbiam oglądać te filmy National Geographic o wielkich katastrofach lotniczych – te, w których krok po kroku odtwarzają przebieg zdarzeń. Jakieś dziesięć lat temu samolot linii Swissair lecący z Nowego Jorku do Genewy bardzo szybko po starcie zaczął dymić; podjęto wtedy wiele błędnych decyzji, które doprowadziły w końcu do roztrzaskania maszyny gdzieś w pobliżu Nowej Fundlandii. Ale co uderzyło mnie w filmie o tej katastrofie najbardziej? Na końcu, po szczegółowym przeanalizowaniu każdej decyzji, pada proste pytanie: „Co by się stało, gdyby udało się uniknąć wszystkich błędów?”. I odpowiedź jest bardzo zasmucająca. Otóż nic innego – samolot był stracony od samego początku. Widzicie, nic się nie zmienia. Jedyna możliwa zmiana to zmiana kontrfaktyczna. Myśleliście, że macie wybór, ale go nie macie.
Zakończę jeszcze jednym krótkim przywołaniem Dupuya. Jego ulubionym filmem jest Zawrót głowy Hitchcocka – darzy go wręcz fanatycznym uczuciem. Znacie wszyscy tę historię: kiedy się okazuje, że Madeleine się zabiła, Scottie, główny bohater, ją traci. Ale na końcu odkrywa, że Madeleine od samego początku była fałszywa. Na wyobrażeniowym, kontrfaktycznym poziomie zmienia się również przeszłość. Nie traci jej, tylko retroaktywnie odkrywa, że nigdy nie było żadnej Madeleine.
Należy zrobić właśnie coś takiego, to byłby prawdziwie polityczny akt. Nie chodzi tylko o to, żeby podejmować słuszne decyzje, tylko zrobić coś, co zmienia całe wasze przeznaczenie. I to musi się stać. Nie wystarczy powiedzieć: „Ojej, świat jest taki groźny. Mam nadzieję, że Putin nie zrobi niczego głupiego. Może lepiej go nie prowokujmy”. Nie! Trzeba zrobić coś znacznie bardziej radykalnego.
Jeżeli to się nie wydarzy, to widzę przyszłość raczej pesymistycznie. Naprawdę żyjemy w niebezpiecznych czasach. A niebezpieczne są dlatego, że nie traktujemy obecnej sytuacji wystarczająco poważnie.
Jest to zapis wykładu Slavoja Žižka w redakcji Krytyki Politycznej. Z angielskiego przełożył Dawid Krawczyk.