Powinniśmy działać tak, jakbyśmy robili to pod czujnym okiem zwierzęcego sądu, który pilnie słucha i zapisuje, co robimy i jak mówimy.
Nie zliczę demonstracji, pikiet, protestów, akcji ulicznych w obronie zwierząt, na których byłem przez ostatnie kilkanaście lat. Chodzę nawet na te, na których cierpię, czując smak kapitulacji i widząc dobrowolnie wyrażoną uległość. Nie dlatego cierpię, że uważam za dobrą strategię zawsze żądać jedynie totalnego wyzwolenia zwierząt i niczego mniej. Cierpię czasem z powodu, w jaki walczy się o minimalne zmiany na lepsze.
Żyjemy w świecie, którego normą jest skrajna eksploatacja zwierząt. W świecie totalitaryzmu wobec nich, który ma umocowanie w instytucjach, strukturach państwa, jego służbach, w ekonomii i kulturze – od niskiej do najwyższej. Ma też w ogromnym stopniu sprawcze, ciche poparcie przytłaczającej większości ludzi. Nawet jeśli nie jest ono uświadomione czy wyrażone inaczej niż nawykiem, przeoczeniem, automatyzmem i brakiem refleksji. Nawet jeśli jest efektem manipulacji lub zwykłego zabiegania, braku czasu i siły.
Instytucje i przemysły tego świata, eksploatujące zwierzęta na coraz większą skalę i mające alibi milczenia biernej większości, są skłonne ustąpić w dziesięciu, pięciu, w jednym procencie. Proporcjonalnie do siły oporu społecznego, do jego liczebności i efektywności.
I jeśli teraz można, wywierając na nie nacisk, poprawić los zwierząt w dziesięciu, pięciu, jednym procencie, to trzeba to zrobić.
To samo zrobilibyśmy w przypadku pomocy ludziom, prawda? Jeśli w rzeczywistości totalnego zła można sprawić tylko tyle, że będzie choć trochę lepiej, to trzeba tego dokonać. Jeśli odpowiednio wyrażone umiarkowanie i rozsądna ostrożność mogą komukolwiek ująć bólu i cierpienia, trzeba ich użyć. Gdybyśmy nie zrobili tego w przypadku zwierząt, a zrobili w przypadku ludzi, bylibyśmy szowinistami gatunkowymi.
Rzecz w tym, żeby poruszając się w tak skrajnie trudnych realiach, ze świadomością zaporowej inercji społecznej, braku nadziei na rewolucję, a nawet poważne zmiany w najbliższym czasie, zachowywać się godnie, walcząc o ten nikły procent. Nie tracić godności własnej i nie zapominać o godności zwierząt, kiedy się negocjuje z totalitaryzmem tę etyczną jałmużnę.
Walka o niewielkie zmiany, ba!, nawet o niepogorszenie sytuacji, która już jest zła, bywa długa, bardzo angażująca i niepewna co do wyników. Jeśli wiąże się z negocjacjami z systemem eksploatacji – instytucjami, urzędami, przedsiębiorcami – nie uniknie się kompromisów. Można tylko próbować je minimalizować, być sprytniejszym, mądrzejszym, bardziej cierpliwym lub… zerwać negocjacje.
Co da zerwanie teraz negocjacji? Czy to w jakimkolwiek stopniu pomoże zwierzętom? Czy możemy sobie na to pozwolić, mając odpowiednią siłę i wybór sprawdzonej, efektywniejszej strategii? Nie sądzę. Nie możemy po prostu odejść od tego stołu i powiedzieć: dobra, załatwimy to gdzie indziej, bez was. Jeśli nie ustąpicie, to lud was zmiecie, pozostaną po was tylko puste biurka ze stygnącą, niedokończoną kawą. Nie ma takich niezłomnych tłumów.
Czy możemy zrobić dla zwierząt coś innego, niż próbować na przykład – w boleśnie niewielkim stopniu – reformować szowinistyczne prawo szowinistycznego państwa, zamieszkanego przez większość, która swoimi praktykami, przekonaniami i obojętnością karmi ten szowinizm codziennie i z przyjemnością, będąc nieświadomą zdolności do zmiany – siebie i otoczenia? Owszem, możemy.
Możemy reformować je tak, jakbyśmy robili to pod czujnym okiem zwierzęcego sądu, który pilnie słucha i zapisuje, co robimy i jak mówimy.
Nieważne, że go nie ma i nie będzie. Trzeba zapomnieć, że zwierzęta nie będą nawet w stanie spojrzeć na nas z wyrzutem, będą umierać i zwijać się z bólu i nikt nas nie rozliczy z tego, jak zareagowaliśmy. Załóżmy, że on istnieje i nas osądza.
I mając taki sąd nad sobą, nie dawajmy satysfakcji tym, którzy z premedytacją wspierają zwierzęcą krzywdę. Nie mówmy z podkulonym ogonem, że „nam nie chodzi o to, żeby zupełnie zakazać…”, bo zwierzętom chodzi o to, żeby zupełnie zakazać sprawiania bólu i krzywdzenia. Przynajmniej tego nie mówmy, bo każda mała zgoda na krzywdę ją umacnia. Nie trzeba używać szowinistycznych środków, nawet wtedy, gdy celem jest ograniczenie zwierzęcej krzywdy w niewielkim procencie. Zaciśnijmy zęby i nie dajmy żadnego, ale to żadnego sygnału, że akceptujemy jakąkolwiek krzywdę zwierząt. Zwierzęta jej nie akceptują.
I nie mówmy też „nam nie chodzi o to, żeby pomóc tylko trochę… nie interesuje nas nic poza totalnym wyzwoleniem!” (w nie wiadomo jak odległej przyszłości), bo zwierzętom chodzi o to, żeby pomóc choć trochę, tu i teraz. Jest moralnie podejrzane odmawianie pomocy w imię ideologicznej sterylności. Nie żyjemy w tej chwili w świecie, w którym najpiękniej sformułowane, wyzwoleńcze projekty i hasła mają moc czarodziejskiej różdżki otwierającej klatki zwierząt. Żyjemy w szowinistycznym, głębokim i gęstym totalitarnym bagnie, w którym wszyscy jesteśmy zanurzeni po pachy i w którym rozgrywają się sprawy. Bagno ogranicza nasze ruchy. I wciąga, chcąc nas wchłonąć. Nie należy dać się wchłonąć, przyjmując do końca jego zasady gry, i nie wolno przestać wierzyć, że się z niego wydobędziemy i że to jest nasz ostateczny cel. Ale również: nie powinniśmy siedząc w nim robić z absolutnej czystości cnotę numer jeden.
Czy możemy zrobić jeszcze więcej niż zachowywać się godnie w tym bagnie negocjacji? Tak, możemy dużo więcej! Cierpliwie i konsekwentnie tworzyć ten tłum, który odeśle do historii eksploatację zwierząt. Taki, którego istnienie kiedyś odbierze wartość i sens negocjacjom. Tę większość, która szanując zwierzęta, będzie przekonana, że jakiekolwiek zadawanie bólu, stresu i cierpienia, odbieranie czyjegoś życia dla własnych celów jest aktem niesprawiedliwości.
Większość, która zacznie żyć – dzień w dzień – z myślą o krzywdzie innych i własnej sile decydowania o świecie. Która będzie kupować, bawić się, ubierać się i odżywiać, reagować, za każdym razem biorąc pod uwagę krzywdę innych. Społeczność, którą będzie boleć, jeśli jakiekolwiek zwierzę skuli się z bólu, strachu, zatęskni za lepszym życiem lub będzie bezsilnie próbować uniknąć śmierci na czyjeś życzenie.
Dariusz Gzyra – działacz społeczny, artysta, weganin. Jeden z założycieli Stowarzyszenia Empatia. Kontakt: http://gzyra.net
***
Tekst powstał w ramach projektu Stacje Pogody (Weather Stations) współtworzonego przez Krytykę Polityczną, który stawia literaturę i narrację w centrum dyskusji o zmianach klimatycznych. Organizacje z Berlina, Dublina, Londynu, Melbourne i Warszawy wybrały pięcioro pisarzy do programu rezydencyjnego. Dzięki niemu stworzono pisarzom okazje do wspólnej pracy i zbadania, jak literatura może inspirować nowe style życia w kontekście najbardziej fundamentalnego wyzwania, przed którym stoi dzisiaj ludzkość – zmieniającego się klimatu. Polskim pisarzem współtworzącym projekt jest Jaś Kapela.