Dzięki staraniom Kagarlickiego sporo ludzi na światowej lewicy uważa, że wojna na wschodzie Ukrainy polega na eksterminacji działaczy związkowych i mniejszości rosyjskojęzycznej przez faszystowską juntę w Kijowie.
Rosja wprowadziła zakaz importu jedzenia z krajów Zachodu. Przypomniała mi się w związku z tym pewna mało znacząca historyjka, która zdarzyła mi się kiedyś w Warszawie.
Parę lat temu na zaproszenie Krytyki Politycznej Warszawę odwiedził Borys Kagarlicki, słynny rosyjski pisarz i działacz polityczny. Kagarlicki jest znany jako autor wydanej wówczas przez Wydawnictwo KP fundamentalnej historii Rosji pt. Imperium peryferii, oraz jako osoba o bardzo zawiłej biografii politycznej. W latach późnego ZSRR był dysydentem-neomarksistą (opcja o wiele bardziej egzotyczna wówczas w Związku Radzieckim niż w PRL-u). Siedział w więzieniu – z powodów politycznych – dwa razy: za Breżniewa i za Jelcyna. Po walkach lat 90. uważa rosyjskich liberałów za największych wrogów wszystkiego, co postępowe – gorszych nawet niż Kreml. W Putinowskiej Rosji taka postawa zdecydowanie się opłaca.
Jako rosyjskojęzyczny Ukrainiec wówczas przebywający w Warszawie zostałem poproszony o towarzyszenie Kagarlickiemu. Spotkałem Borisa Julijewicza – wraz z jego żoną Iriną Głuszczenko, której książka o kuchni radzieckiej też została wydana w KP – w pewnej warszawskiej knajpie. Małżeństwo właśnie jadło obiad. Natychmiast zaczęła się burzliwa dyskusja.
– W Kijowie macie bardzo dobre jedzenie. Ostatnio jedliśmy tam z Iriną bardzo smaczny barszcz – postawił tezę Kagarlicki.
– Nic specjalnego, oczywiście, ale w każdym razie nie ma porównania z tymi naszymi śmieciami z moskiewskich restauracji – odparła jego żona.
– Tak, w Moskwie mamy totalną katastrofę z jedzeniem. Po prostu nie ma gdzie pójść na obiad. W Kijowie macie dużo lepiej.
– Proszę sobie wyobrazić: w całej Moskwie nie ma gdzie zjeść! Oczywiście można coś przygotować w domu, ale produkty w supermarketach też są potwornie złe! – narzekała Irina, kończąc talerz żurku z miną krytyczki kulinarnej, którą zresztą naprawdę jest.
Miałem trochę inny plan na tę rozmowę. Przede wszystkim interesowało mnie pytanie, dlaczego książka Kagarlickiego, poświęcona rosyjskiej wewnętrznej kolonizacji, starannie omija kwestie rosyjskiego kolonializmu na zewnątrz Rosji – chociażby na Ukrainie. Nie udało się tej rozmowy nawet zacząć: Kagarlicki dostał golonkę. Reszta czasu została poświęcona rozmowie o zaletach polskiej kuchni. W krótkich przerwach tej debaty Kagarlicki wypytywał mnie o losy swoich kolegów lewicowców z Kijowa.
Minęło trochę czasu. Koledzy lewicowcy, o których pytał mnie Kagarlicki, po upadku Janukowycza uciekli z Kijowa i dołączyli do rosyjskich monarchistów i dywersantów z FSB, toczących wojnę o Noworosję. Sam Kagarlicki natychmiast uznał ruch prorosyjskich separatystów w Donbasie za prawdziwą socjalistyczną rewolucję, w której, według jego danych, brały udział miliony górników. Mimo że byłem wtedy w Donbasie i na własne oczy widziałem, że zdolności mobilizacyjne separatystów obejmowały wówczas parę tysięcy osób w milionowym Doniecku, miałem dla Kagarlickiego trochę więcej litości niż wielu moich towarzyszy. Wiedziałem, że podczas prześladowań rosyjskiej opozycji miał w domu przeszukanie, co oznaczało, że w razie nieposłuszeństwa pójdzie siedzieć w ślad za Udalcowem, Gaskarowem i innymi lewicowcami. Pamiętałem, jak bardzo zależy temu niezłomnemu dysydentowi na dobrej kuchni.
Dalej było gorzej. Wszyscy obawialiśmy się interwencji wojskowej Putina na Ukrainie. Kagarlicki w którymś wywiadzie powiedział, że gdyby Rosja miała demokratyczną władzę, rosyjskie czołgi już byłyby pod Kijowem. Rozmaite bzdety na temat Ukrainy w wykonaniu Kagarlickiego wdzięcznie powielała światowa „prawdziwa lewica” – i nie tylko. Po okupacji Krymu nawet w „Dzienniku Gazecie Prawnej” Kagarlicki głosił, że to tak naprawdę Krym anektował Rosję, nie odwrotnie. Dzięki jego staraniom całkiem sporo ludzi na światowej lewicy uważa, że wojna na wschodzie Ukrainy polega na eksterminacji działaczy związkowych i mniejszości rosyjskojęzycznej przez faszystowską juntę w Kijowie. Kagarlicki stał się jednym z ważniejszych zwolenników neoimperialnego projektu Noworosji, który trzyma się na bagnetach rosyjskich najemników i ma z socjalistyczną rewolucją tyleż wspólnego, co Islamskie Państwo powstające obecnie na gruzach Iraku.
W międzyczasie pojawiały się wiadomości, że instytut Kagarlickiego dostaje kolejne milionowe dotacje z Kremla. Może wreszcie dzięki tym dotacjom Boris Julijewicz znajdzie sobie w Moskwie porządną restaurację, myślałem sobie.
I nagle – taki cios. Zakaz importu jedzenia.
Od momentu wprowadzenia tego zakazu Kagarlicki tradycyjnie wyśmiewa rosyjskich liberałów, narzekających na nieuniknione pogorszenie warunków życiowych w wyniku tej decyzji. Twierdzi, że dotyczy to wyłącznie miłośników drogiego francuskiego sera i wina z Kalifornii. Dobrze czasem zająć się autoterapią.
Co zatem będzie z rosyjską ceną na takie podstawowe produkty jak drób i wieprzowina, które w dużej mierze były do Rosji importowane? Co z robotnikami zwalnianymi z zagranicznych przedsiębiorstw, już zamykających produkcję w Rosji? Nie pytajmy o to wielbicieli dobrego jedzenia.