Brazylijczycy protestują przeciw ogromnym wydatkom, jakie rząd przeznacza na mistrzostwa świata w piłce nożnej. Dlaczego z tego rodzaju protestów nic nie wynika?
Jakiś czas temu młodzi Brazylijczycy zaczęli protestować przeciw ogromnym wydatkom, jakie rząd brazylijski przeznacza na zorganizowanie mistrzostw świata w piłce nożnej. Dowodzili, podobnie jak Polska lewica przed mistrzostwami Europy, że za olbrzymie sumy, które wydaje się na stawianie stadionów – tych współczesnych aren cyrkowych – można by poprawić los bezdomnych, budować przedszkola oraz szkoły, zainwestować w prawdziwą infrastrukturę, a nie tylko porty lotnicze… i takie tam inne. Podobnie jak w Polsce, skuteczność tego protestu jest bardzo ograniczona, ale przecież w Brazylii, inaczej niż tutaj, miał on dość masową skalę. Mimo jednak owej skali nic specjalnego z niego nie wynika. I to jest właśnie interesujące.
Interesujące jest bowiem pytanie, jaka siła przeważa w sporze o sensowność organizowania tych dziwacznych wydarzeń, jakimi są współczesne igrzyska.
Często udzielana odpowiedź skupia się na roli skorumpowanych elit politycznych, powiązanych z międzynarodowym – również skorumpowanym – establishmentem, skupionym w wielkich i potężnych związkach sportowych. Tak opisuje się często szczególny charakter zimowej olimpiady w Soczi. Igrzyska Putina: propagandowa impreza którą autorytarny przywódca zafundował Rosjanom, żeby podnieść im samopoczucie, dewastując przyrodę i wydając na to jakieś bajońske sumy, które lepiej by było przeznaczyć na przedszkola, szkoły, infrastrukturę itd. Podnosi się powiązania międzynarodowych federacji sportowych z rosyjskim samodzierżawcą – tam wszędzie jego ludzie, przecież on ma czarny pas… – ustawiając tajemnicze i skorumpowane kręgi wielkich decydentów w roli foucaultowskiej „władzy”, z którą my nic nie mamy wspólnego. Tłumaczenie to pozwala nam zachować dobre samopoczucie, jak Dyl Sowizdrzał kpimy sobie i wyszydzamy owych oligarchów, którzy wykorzystują naiwność maluczkich, by tuczyć się i napełniać kabzy swoich koleżków z FIFA.
Sprawa nie jest jednak taka prosta. Wszystko to są bowiem „funkcjonariusze”, wykonawcy wplecieni w logikę działania o wiele potężniejszej woli.
Cofnijmy się o – mniej więcej – dwa tysiące lat, w czasy, w których, podobnie jak dzisiaj, budowano wielkie areny, mogące pomieścić tysięczne tłumy. Trzeba dodać, że właściwie w historii są tylko dwie epoki, w których takie konstrukcje się buduje – dzisiaj i w Imperium Rzymskim.
Imperium Rzymskie było widownią systemu masowego, globalnego wyzysku. Dzięki niewolniczej pracy prowincje podbite – Sycylia, Afryka, Egipt, Azja Mniejsza czy Galia – dostarczały zboża, oliwy i wina, które przeżerane były przez Rzymian. Oczywiście, największe korzyści czerpała z tego systemu senatorska oligarchia. Ale równie ważnym podmiotem politycznym był lud wielkich miast Imperium, przede wszystkim zaś Rzymu. Lud ten, przez system polityczny uprawniony do udziału w darmowym rozdawnictwie dóbr, wymagał jeszcze jednego: rozrywki. Sam zagłębiony w monotonii codziennej wegetacji, potrzebował wzniosłych uczuć, bohaterskich zrywów, morderczych pojedynków, tryumfów i upadków. Najlepiej dostarczanych przez walki gladiatorów. Lud chciał być ich bezpośrednim świadkiem, móc przeżywać związane z tymi wydarzeniami uczucia, wreszcie roztopić się w poczuciu wspólnoty, które uwalniało od codziennego bezsensu egzystencji. Lud, skupiony na arenie, chciał podziwiać siebie samego w swojej masie, wyrażającej potęgę.
Czy ta analogia mówi nam coś o funkcji dzisiejszych igrzysk? Różnice są przecież znaczące; naprawdę kiepską literaturą jest nazywanie biatlonistów czy biegaczek narciarskich „gladiatorami naszych czasów”. Nawet Justyna Kowalczyk, biegnąca ze złamaną kością śródstopia, nie zostanie ostatecznie porąbana ani zjedzona przez lwa. Nie chodzi więc o sportowców, chodzi raczej o widzów.
Kim są widzowie dzisiejszych igrzysk? Wydawałoby się, że mówimy tu o tłumach, wypełniających trybuny stadionów. Tu na przeszkodzie stają nam jednak młodzi Brazylijczycy, protestujący przeciw mistrzostwom świata. Przecież, teoretycznie, to właśnie dla nich mają być te widowiska. To oni mają wypełnić trybuny, cieszyć się i dąć w wuwuzele, o ile moda na te ostatnie dotarła już do Brazylii. Więc czemu się bieszą? Czemu nie chcą się bawić?
Bo to nie dla nich. A dla kogo? A dla nas.
Podobnie jak walki gladiatorów w Rzymie były elementem złożonego systemu gospodarczego i społeczno-politycznego, tak dzisiejsze olimpiady i mistrzostwa przynależą do globalnego porządku ekonomii, zarówno tej klasycznej, jak i symbolicznej. Ekonomii wyzysku.
Kluczowa w tym układzie jest pozycja spojrzenia. Kto patrzy na widowiska i jak to spojrzenie go sytuuje? Otóż mamy tu piętrową hierarchię spojrzeń. Po murawie biega dwudziestu dwóch piłkarzy, kilku sędziów, kilkudziesięciu trenerów, działaczy, masażystów i innych. Przygląda się im kilkadziesiąt tysięcy kibiców na stadionie. Ale na jednych i drugich patrzy kilkadziesiąt milionów widzów mediów elektronicznych, dzięki oczom kamer śledzących wydarzenie na ekranach telewizorów, komputerów, tabletów i innych maszyn. Jeden uczestnik meczu – razem z całą obsługą – przypada na mniej więcej tysiąc kibiców, jeden kibic na mniej więcej tysiąc tych, którzy śledzą wydarzenie w czasie rzeczywistym na ekranach. Czując to spojrzenie, kibice obecni na stadionach sami stają się aktorami; malują twarze, dmą w te trąby, organizują pokazy i happeningi, takie choćby jak przelewająca się „meksykańska fala”. Ktoś ich zauważył, na chwilę wyszli z anonimowości.
Czyż nie to było źródłem wielkiego podniecenia polskich fanów Euro?
Za ten moment wyjścia z cienia wszystkie społeczności, które chcą mieć swoje pięć minut, muszą jednak słono zapłacić.
W społeczeństwie spektaklu za wejście na scenę się płaci; silniejsi płacą prywatnością, słabsi – godnością, wyrzeczeniami, często niewolniczym właśnie wysiłkiem.
Społeczeństwa, które chcą się „wypromować” muszą zdecydować się na to, że zamiast przedszkoli będą miały stadiony. Część z tych społeczeństw, decyzjami swoich polityków, wchodzi w tę grę bez szemrania. Inne, nawet jeśli protestują, są zbyt słabe, by zmienić bieg rzeczy. Niektórym, rzadko, udaje się pozbyć „zaszczytu”. Zdarza to się w świecie Zachodu i nie jest to przypadek.
Hegemonem, którego siła zmusza do wzięcia udziału w spektaklu, jest globalna klasa średnia, potężne światowe mieszczaństwo. Skupiona przede wszystkim w miastach Europy Zachodniej i Ameryki Północnej, ale z potężnymi już odłamami w Szanghaju i Tokio, Bombaju i Rio, Moskwie i tak, tak, Warszawie czy Poznaniu. To jego pomnożone dziesiątki i setki milionów razy spojrzenie skupia się na piasku…, no, tartanie dzisiejszych aren, to ono wydobywa – na chwilę – z anonimowości sportowych celebrytów i tysięczne tłumy kibiców, to o nie toczy się gra, napędzająca te ogromne wydarzenia. Klasa ta jest przecież, wszyscy jesteśmy, klasą globalnych konsumentów, ten kto skupi jej spojrzenie choć na chwilę, sprzeda bardzo, bardzo dużo. A co więcej, wejdzie do jedynego w swoim rodzaju klubu „globalnych marek”, co poza kapitałem finansowym przynosi unikalny kapitał symboliczny. Pragnąc uznania światowej klasy średniej, globalne marki zasilają więc kapitałem globalne sportowe oligarchie, które przekupują oligarchie lokalne, które urządzają dla swoich obywateli igrzyska, w których ci mogą na chwile zaistnieć w oczach globalnego hegemona, licząc na to, że łaskawie zatrzyma na nich na chwilę swoje spojrzenie, zapamięta nazwę miejscowości – Władysławów z Puckiem, gdzie pojawili się hiszpańscy czy niemieccy piłkarze – może kiedyś zaszczyci…
Na odrzucenie tej pokusy decydują się tylko miasta starego Zachodu, jak Oslo czy Monachium. Co im na to pozwala? Otóż oni wiedzą, naprawdę mocno wiedzą, że to oni są hegemonem. Nie muszą zabiegać o spojrzenie, które by ich w tym uprawomocniało. I optymistyczne jest to, że także w Krakowie pojawiły się takie głosy, choć obawiam się, że jednak w lokalnym referendum zwolennicy olimpiady by wygrali.
A co to ma wspólnego z igrzyskami w Rzymie? Czy status ówczesnego hegemona – ludu wiecznego miasta – ma się jakkolwiek do statusu dzisiejszej globalnej klasy średniej? Przecież starożytny populus cechował się tym, że nie robił nic, zaś dziś nie ma bardziej pracowitej warstwy niż mieszkańcy wielkich metropolii wprzęgnięci w globalny rynek. Analogia jest więc nie trafiona?
Broniłbym jej. Hegemoniczna klasa średnia jest podmiotem, ale i ofiarą globalnego podziału pracy.
Podobnie jak lud rzymski, który przyjmował darmowe zboże, wyciśnięte z pracy sycylijskich niewolników i egipskich chłopów, by za chwilę zanurzać się w monotonię i lęk bezczynnego życia „na krawędzi”, dzisiejsza hegemoniczna klasa średnia może cieszyć konsumpcją, wyciśniętą bezwzględnie z pracy i zasobów reszty świata.
Płaci za to wprzęgnięciem w kierat wysiłku ponad miarę, rutyny i bezsensu, cechującego przecież współczesny system korporacyjny, płaci panicznym strachem przed przegraną. To zaś popycha ją do przeżywania wielkich widowisk heroizmu i klęski, reżyserowanych w wydarzeniach sportowych. To wtedy może oderwać się od monotonii codziennego wysiłku, to wtedy staje się owym globalnym hegemonem, o którego łaskę zabiegają wszyscy.
Dlatego, jak sądzę, kibicują wszyscy, również aktorzy i literaci. Wszyscy jesteśmy wprzęgnięci w tę logikę.