27 września w Sejmie odrzucono projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Co to zmienia? Nic
Na co dzień polityka jest dla mnie głównie obiektem do żartów. Robię memy na stronie Hipsterski Maoizm i bawi mnie tak samo Jarosław Kaczyński, jak Donald Tusk. Chyba nie jestem odosobniona w przekonaniu, że bez względu na to, czy u władzy będzie PiS czy PO, nie będzie to miało wpływu na większość istotnych dla tzw. przeciętnego obywatela/ki kwestii.
27 września w Sejmie odrzucono projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Co to zmienia? Nic. „Jestem zwolennikiem utrzymania status quo, jeśli chodzi o ustawę aborcyjną, bo uważam, że to dowód realnego podejścia do tego, co dziś w Polsce jest możliwe”, powiedział Donald Tusk, premier kraju, w którym o tym, co jest możliwe, decyduje grupa lepiej lub gorzej dogadujących się ze sobą facetów i ich kilku koleżanek.
Status quo oznacza sytuację, w której jeśli będziesz chciała usunąć ciążę, będziesz miała do wyboru trzy możliwości: a) nie oglądając się na żadne okoliczności, stawić czoła sytuacji i rozwinąć w sobie miłość do zarodka, który za jakiś czas, w przyszłości, być może stanie się dzieckiem. A każde dziecko zasługuje na miłość, to ogólnie znana prawda; b) zamówić przez internet tabletki, które na własną odpowiedzialność zażywasz w domu. No risk, no fun. Cierp ciało, jakżeś chciało; c) wyjechać za granicę i tam w normalnych warunkach, w klinice, dokonać przerwania ciąży. Taki zabieg to koszt ok. 500 euro; d) tzw. podziemie aborcyjne. Usuniesz ciążę za podobne pieniądze co za granicą, ale wyrzuty sumienia z robienia czegoś na nielegalu dostaniesz gratis.
Usunęłam ciążę za granicą, bo akurat mieszkałam tam wtedy, bo akurat miałam na to pieniądze. Miałam też 24 lata i byłam w kilkuletnim związku, w którym jednak nie czułam się do końca bezpiecznie. Uważam, że nie mam potrzeby szczegółowego tłumaczenia się z tej decyzji.
„Proszę nie czytać tego, co piszą w internecie”, powiedział mi lekarz. Najbardziej empatyczny lekarz, którego kiedykolwiek spotkałam, a który przy okazji debaty w polskim parlamencie przez „obrońców życia” porównywany był do Hitlera.
Rozmowę ze mną zaczął od wypisania recepty na tabletki antykoncepcyjne, „żeby nie musiała pani znów do mnie przychodzić”. Przypomniało mi się wtedy, jak raz w Krakowie ginekolog odmówił mi wypisania podobnej recepty, tłumacząc: „Ja się zajmuję ratowaniem życia, a nie odbieraniem”.
Potem wszystko było dobrze. Nie miałam depresji poaborcyjnej, o której istnieniu zapewniały mnie liczne publikacje w internecie, żadnych traum, wyłącznie ulga. Wbrew makabrycznym opisom i obrazom, którymi lubi posługiwać się polska prawica, wcześnie stwierdzona ciąża to ciąża niewidoczna nawet na USG, której usunięcie równoznaczne jest z wywołaniem krwawienia niewiele silniejszego niż normalne krwawienie miesiączkowe. Ale obrazki rodem z horroru o wiele lepiej trafiają do wyobraźni. Podobnie jak słowo „zamach” brzmi lepiej niż „katastrofa”.
„Aborcja – temat zastępczy” to już utarte w polskich mediach hasło. Gdy akurat nie mówimy o zegarkach ministra, wąsach prezydenta czy sukienkach córki premiera, porozmawiajmy o aborcji, czemu nie. To temat trochę abstrakcyjny i egzotyczny, jak rozmowy o wojnie w jakimś dalekim kraju, a zarazem bezpieczny, jak rozmowy o pogodzie. Ale jest nadzieja: PKP ma promocję na połączenia Warszawa–Berlin i Warszawa–Wiedeń. Co za szczęście. Życie staje się prostsze.