Wzruszyła mnie dyskusja Agaty Pyzik i Kuby Majmurka, a jeszcze bardziej posty, często klarowniej przedstawiające problem niż polemiści. Najbardziej jednak te dotyczące konkretnych autorów, książek. Nawet miałam ochotę trochę się pokłócić. Mam jednak swoje zasady – na żadnych forach się nie odzywam. Ale doprawdy… Shuty lepszy od Dehnela? Moim zdaniem Balzakiana to niedoceniona książka, a poza Zwałem Shuty nic szczególnego nie napisał. Natomiast Książka Łozińskiego to salonowe cacko, zamiatanie pod perski dywan wszystkiego, co mogłoby być niewygodne. Kawałek przyzwoitej prozy psychologicznej to może był, ale w Reisefieber. Już, już kończę, ale w takim razie czasem napiszę coś o jakiejś książce. Dotąd tego nie robiłam, traktując czytanie, szczególnie literatury polskiej, jako rodzaj bzika, i zakładając, że mało kogo to interesuje.
Wzruszyła mnie też ta debata ze względu na poczucie deja vu, deja vu zawsze wzrusza, ma coś wspólnego z nostalgią. Powiedzmy, że od ukazania się książki Kornhausera i Zagajewskiego Świat nie przedstawiony, wczesne lata 70., wciąż, czy to komunizm, czy kapitalizm, słyszę, że literatura polska nie przedstawia tego, co powinna, nie podejmuje i nie staje na wysokości zadania. Może to i prawda, ale skoro wciąż tak jest, widać tak być musi.
Poza tym wzruszające są jęki Majmurka, że nie może już czytać o dworkach i fortepianach. Wiem, zawsze można wyciągnąć Dehnelowi Lalę, ale gdzie poza tym? U Bator, w historii rodziny górniczej z Wałbrzycha, u Stasiuka wciąż grzebiącego w Polsce B, w opowieściach z Kotliny Kłodzkiej Tokarczuk? U Chutnik? Odiji? Pilota? Jakby nie było tegoroczna nagroda Nike. Gdybym zarabiała za wierszówkę, mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Gdzie jest ten wysyp „literackich półproduktów”, o których pisze Pyzik, na temat Smoleńska, Kościoła i powstania warszawskiego? Chodzi o Masłowską, Chutnik? Czy o projekt Libery i Foksa Co robi łączniczka?? Może powinnam zaopatrywać się w lektury w jakimś kiosku przykościelnym, a tak, coś mi umknęło.
Z tego, co wiem i rozumiem, literatura polska jest literaturą przemieszania klasowego, rozmycia, awansu społecznego. I nawet jeśli bohater, podobnie jak autor, bywa człowiekiem wykształconym, to nie są to jedyni bohaterowie i jedyne klimaty. Poza tym literatura polska wykonała w ciągu ostatnich dwudziestu lat ogromną pracę w dziedzinie liberalizacji obyczajowej i emancypacji. Feminizowała i queerowała. Podważała rolę Kościoła i świętej rodziny. Nie wiem, czy czytałam jakąkolwiek powieść z wyższej półki, w której on, ona, miłość, a potem ślub i dzieci. Co za ulga!
I chyba należy to docenić, chociaż może z punktu widzenia klasowego to nie wystarcza. Inne problemy jednak też istnieją. To ciekawe, że w obydwu tekstach praktycznie nie pojawiają się nazwiska kobiet, lecz to wykluczenie jakoś zupełnie autorom umyka i nawet nie zauważyli, że piszą właściwie tylko o kulturze fallusów.
W końcu życzenia wobec literatury czy kultury przeradzają się w nieco naiwną listę tematów do załatwienia, jaką prezentuje Pyzik: kryzys, protesty wykluczonych, masowe zwolnienia. wszechobecne śmieciowe umowy, polska emigracja, zwłaszcza do Wielkiej Brytanii, niedostępność mieszkań, wzrost popularności ruchów prawicowych, atak Platformy na resztki usług publicznych.
Myślę, że wystarczy ładnie uśmiechnąć się do Jasia Kapeli i napisze dla nas powieść: Atak Platformy na resztki usług publicznych. Na razie jednak wystarczy mi mniej: twórczość, której horyzontem jest wrażliwość na drugiego człowieka, otwartość na odmienność, niechęć do nacjonalizmu itepe, itede. Nie ma dzieła kultury, za którym nie kryłby się choćby cień światopoglądu. I to, że główny nurt polskiej literatury ma charakter liberalno-emancypacyjny, ma dla mnie znaczenie polityczne. Nie dezawuowałabym tego całkowicie. Nie kręciła nosem, że to takie zachowawcze. Nie w Polsce, gdzie konserwatywne prawo, JP2, seksizm i homofobia na co dzień. No i jest reszta: różne przyjemności, język, smaczki, pomysły, psychologia, niech to będzie nawet dworek z fortepianem. Nie samym chlebem człowiek żyje.
Powiedzmy jednak, że ostatecznie nie chodzi o tematy, reprezentacje warstw społecznych czy płci. Chodzi o to, żeby było rewolucyjnie.
Rewolucyjnie, czyli jak? Inaczej niż dotychczas, wbrew wartościom i schematom dominującej kultury i systemu. Ba! Rzecz w tym, że każda kultura ma swoje granice, poza którymi wszystko, co zostanie powiedziane, jest bełkotem. I dlatego jedyne pozytywne przykłady takiej rewolucyjności to literatura czy filmy będące wyrazem buntu, lecz nie projektu. Proszę uprzejmie, mamy Strzępkę i Demirskiego. Czy nie takie są ich dramaty? Dokonują krytycznej sekcji wszystkiego, mamy tam i brak mieszkań i śmieciowe umowy, i prawo do gniewu, protest. Piękny jest i słuszny gniew Jakuba Szeli, jednak gdy bohaterowie mają konkretnie coś zrobić, to cóż, mogą najwyżej przestać płacić podatki, jak w Śmierci podatnika. Obawiam się, że na dłuższą metę nie rozwiązuje to naszych problemów. Utopijnych wątków w polskiej literaturze poszukał dla nas Przemysław Czapliński w niedawno wydanych Resztkach nowoczesności. Polecam uwadze drugą część drugiej części o utopijnych projektach posthumanistycznych. Tak, tak – w tutejszej literaturze.