Afera we Francji: na jaw wyszedł okólnik do ustawy o małżeństwach osób tej samej płci.
A miało być tak pięknie. Miała być wolność, miała być równość, miało być braterstwo. Niewiele ponad miesiąc temu, 18 maja, rząd francuski przyjął ustawę legalizującą zawieranie związków małżeńskich i adopcję dzieci przez osoby homoseksualne. Ustawa przeprowadzana była pod pięknym hasłem: „mariage pour tous” (małżeństwo dla wszystkich). Mówiono o niej jako o kolejnym kroku na drodze do upodmiotowienia przez państwo francuskie grup wykluczonych: protestantów, Żydów, kobiet, osób homoseksualnych… Padały wielkie słowa odmienianie przez wyszystkie przypadki. I, co niezmiernie ważne, wiele homoseksualnych osób mogło przestać myśleć o sobie jako o obywatelach/obywatelkach gorszej kategorii. Dopełniało się dziedzictwo Rewolucji. Vive la France! Allez les bleus!
Tymczasem we francuskich mediach wybuchła właśnie afera. Na jaw wyszedł okólnik (circulaire) do ustawy o małżeństwach osób tej samej płci mówiący o tym, że homoseksualny/homoseksualna obywatel/obywatelka Francji może pobrać się z swoim/swoją partnerem/partnerką, nawet jeśli jest on/ona innej narodowości, pod jednym wszakże warunkiem – że nie jest on/ona obywatelem/obywatelką Algierii, Bośni-Hercegowiny, Czarnogóry, Kambodży, Kosowa, Laosu, Maroko, Serbii, Słowenii, Tunezji albo… Polski. Powód? Pochodzące nawet z lat 50. i 60. obustronne umowy pomiędzy Francją a wspomnianymi 11 państwami.
Rzućmy jeszcze raz okiem na tę listę: Algieria, Kambodża, Laos, Maroko, Tunezja…, i przypomnijmy sobie francuski epizod kolonialny. No właśnie: prawie połowa z tej jedenastki to państwa z, mówiąc eufemistycznie, dość trudną i skomplikowaną historią „związku partnerskiego” z Republiką Francuską. I właśnie ten wątek mocno podnoszony jest w tej chwili przez media nad Sekwaną. Nie jest to specjalnie zaskakujące – bo jak pogodzić tę sytuację z podniosłymi hasłami stojącymi za ustawą o małżeństwach osób tej samej płci? Rząd francuski nie wydał jeszcze oficjalnego oświadczenia; w tej chwili trwa swego rodzaju przepychanka pomiędzy Ministerstwem Sprawiedliwości a Ministerstwem Spraw Zagranicznych.
We wstępie do wywiadu z Anu Czerwiński i Joanną Dudą pisałem: „Joanna Duda i Anu Czerwiński chcą się pobrać. Ponieważ polskie prawo nie przewiduje małżeństw osób tej samej płci, ślub planowały we Francji, która niedawno takie małżeństwa zalegalizowała. Anu mieszka we Francji. Joanna mieszka w Polsce. Państwo francuskie nie stwarzało Joannie i Anu żadnych problemów – poproszone je tylko o zaświadczenia, że są stanu wolnego”. Joanna wystąpiła o takie zaświadczenie do gdańskiego Urzędu Stanu Cywilnego, który odmówił, powołując się na artykuł 18 polskiej konstytucji, który definiuje małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Nieoczekiwanie więc państwo polskie znalazło zaskakującego w tej sytuacji sojusznika – „niestwarzające żadnych problemów” państwo francuskie.
Dwustronna umowa pomiędzy Polską a Francją została zawarta w 1967 roku. Mówi o tym, że w kwestii ślubów obywatele Polski podlegają prawu polskiemu. Zastanawia, że żaden z wypowiadających się na temat ślubu Joanny i Anu urzędników państwowych (a TVN24 przepytał naprawdę wielu) najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z istnienia takiej umowy. Żeby być jednak uczciwym: to samo dotyczy mnie. Przeprowadzając wywiad z Joanną i Anu, nie miałem o tym pojęcia, dowiedziałem się o tym dopiero z francuskich mediów. Zastanawia jednak, że kwestia okólnika do ustawy o małżeństwach osób tej samej płci wyszła na jaw we Francji dopiero teraz.
Cała ta dość smutna sprawa uświadamia nam chyba nie tylko to, jak realne jest wykluczenie. Pokazuje też wyraźnie, jak bardzo wykluczenie jest ze swojej natury polityczne. Polityczne także w sensie ponadnarodowym. Bo dlaczego obywatel/obywatelka Czech może pobrać się ze swoim/swoją partnerem/partnerką z Francji, a Polak/Polka już nie? I dlaczego kobieta zameldowana w Algierii może pobrać się z mężczyzną mieszkającym we Francji, ale już kobieta z Algierii nie weźmie ślubu z kobietą z Francji? Bo małżeństwo nie jest jednak dla wszystkich?