Banda pyszałków wepchnięta w źle skrojone garnitury wlecze nas ku ekonomicznej i klimatycznej katastrofie. My na to patrzymy i próbujemy przekonać sami siebie, że właśnie to wybraliśmy. Że mamy nad tym kontrolę, że to właśnie jest demokracja. Chcemy wierzyć, że te patologie to po części nasza wina, bo jeśli tak nie jest, to być może nie możemy zrobić nic, by je zatrzymać. Takie z grubsza jest dziś doświadczenie wszystkich obywateli i obywatelek państw teoretycznie demokratycznych i liberalnych. Brzmi znajomo? Właśnie tak większość kobiet doświadcza seksualności.
„Kiedy jesteś gwiazdą, pozwalają ci na to. Możesz robić, co chcesz. Łapać je za cipki. Możesz robić wszystko.”
— Donald Trump
„To, co cywilizacja zrobiła z ciałami kobiet, nie różni się od tego, co wyrządziła Ziemi, dzieciom, chorym, proletariatowi; krótko mówiąc – wszystkim tym, którzy głosu nie mają”.
—Tiqqun, Preliminary Materials for a Theory of the Young-Girl
**
Coś pękło. Wczesną jesienią kobiety i mężczyźni nareszcie wystąpili otwarcie i było ich zbyt wiele by to zlekceważyć. Wystąpili, by mówić o molestowaniu i nadużyciach seksualnych. Najpierw w Hollywood. Potem przez oceany i branże, pod hasztagiem #metoo (wymyślonym 10 lat temu przez Taranę Burke), to zjawisko dotarło do samego serca polityki. Potężni ludzie zaczęli tracić pracę. Dyskusja o świadomej zgodzie odbywa się na najwyższych szczeblach i budzi różne stopnie retrospektywnej paniki.
Coś pękło i nadal pęka. Nie tak, jak szkło lub serce, ale raczej tak, jak pęka skorupka jajka – od środka i nieubłaganie. Coś mokrego wściekle walczy o wyjście z ciemności. I to coś ma szpony.
Wielu sprawców przemocy i ich sojuszników błaga nas, byśmy zatrzymały się na chwilę i wzięły pod uwagę kontekst. Ten kontekst, w którym być może seksualnie stłamsili, zastraszyli czy wymusili penetrację na jednej lub kilku z tych nieistotnych samiczek, które nagle zdecydowały się opowiedzieć światu o tym, co przeżyły, tak jakby to miało jakieś znaczenie.
„Spróbujcie dostrzec szerszy obraz”, mówią ci ważni mężczyźni. „Zrozumcie kontekst”. Zgadzam się. Kontekst jest istotny. To kluczowe, zrozumieć kontekst, w którym wybuchło powszechne powstanie przeciw toksycznemu męskiemu przywilejowi. Tym kontekstem jest, oczywiście, historyczna chwila, w której stało się jasne, że toksyczny męski przywilej to największe zagrożenie dla przetrwania gatunku.
Pada teraz mnóstwo fascynujących pytań, ale jednym z najbardziej fascynujących jest to, które tym razem, o dziwo, mało kto zadaje: czemu te wszystkie histeryczki robią hałas o starych facetów z lepkimi łapami zamiast walczyć z ważniejszym wrogiem? Z kapitalizmem, neofaszyzmem czy którymkolwiek z izmów, który nie wymaga od pojedynczych mężczyzn, by zmienili coś w swoim życiu? Cisza w miejscu tego pytania jest ogłuszająca. Zazwyczaj uwielbiają je zadawać i postępowcy, i konserwatywni hipokryci. Żądanie, by kobiety poczekały na zwycięstwo rewolucji dużych chłopców, zanim będzie im wolno ponarzekać na mizoginię, to powtarzający się motyw mojego politycznego życia. Jeśli nie słychać dziś tego pytania, to być może dlatego, że wszyscy zatroskani są zbyt zajęci usuwaniem historii swoich przeglądarek. Podejrzewam jednak, że jest jeszcze jeden powód, dla którego nikt nie pyta, czemu nie stawiamy czoła szerszym problemom władzy i przywileju: każdy głupi widzi, że właśnie to robimy.
czytaj także
Nie próbuję tego traktować lekko. Nie chodzi mi o rysowanie analogii między nadużyciami seksualnymi wobec kobiet a nadużyciami politycznymi wobec obywatelek i obywateli. Choć rzeczywiście są podobne na poziomie językowym: „rząd was wyruchał, jesteście dymane przez system”. Jednak przyzwolenie seksualne i polityczne nie są po prostu analogiczne. One są współzależne. Wzajemnie się wzmacniają. Poszukiwanie bardziej ludzkiego podejścia do władzy i świadomej zgody na seks nie jest przymiarką do ważniejszej bitwy. To właśnie jest ta ważna bitwa: przeciw starszym facetom o lepkich łapach – i było tak od samego początku. „Co się stanie, gdy kobiety na całym świecie zapalą wszystkie światła w domach i już żadne perwersje mężczyzn nie znajdą cienia, w którym mogłyby się ukryć?” – pyta Caitlin Johnstone. – „Trudno to sobie wyobrazić. To wstrząśnie strukturami władzy od najmniejszej jednostki rodzinnej po najwyższe kręgi władzy”.
Wiemy, że świat nie działa tak, jak chce większość z nas. Banda zadowolonych z siebie pyszałków wepchnięta w źle skrojone garnitury wlecze nasze narody ku ekonomicznej i klimatycznej katastrofie. My na to patrzymy i próbujemy przekonać sami siebie, że właśnie to wybraliśmy. Że mamy nad tym jakąś kontrolę, że to właśnie jest ta demokracja, i że działa mniej-więcej zgodnie z założeniami. Chcemy wierzyć, że te patologie to po części nasza wina, bo jeśli tak nie jest, to być może nie możemy zrobić nic, by je zatrzymać. Takie z grubsza jest dziś doświadczenie wszystkich obywateli i obywatelek państw teoretycznie demokratycznych i liberalnych. Przygnębiające i straszne. A jeśli kiedykolwiek zechcemy powiedzieć o tym otwarcie, możemy śmiało oczekiwać, że zrobią z nas wariatów i zlekceważą albo zakrzyczą i zmuszą do milczenia. Więc łatwiej już przełknąć gniew, znosić to wszystko, szukać jasnych stron i starać się nie zaczynać pić codziennie już przed południem. Czujemy, że nasza wściekłość, gdyby dać jej upust, może być zabójcza, więc próbujemy ją pohamować. Albo kierujemy tę wściekłość na coś innego. Albo do wewnątrz. Albo w ogóle poddajemy się i odpadamy.
Brzmi znajomo? Właśnie tak większość kobiet doświadcza seksualności.
* * *
Zachodnie społeczeństwa neoliberalne czczą tandetne rekwizyty swojego teatru wolności – od urn wyborczych aż po prawo antydyskryminacyjne – choć równocześnie erotyzują przemoc, dominację i uległość. To dlatego jedna z mantr ruchu walki z gwałtem jest tak niefortunna i nietrafna: „w gwałcie nie chodzi o seks, chodzi o władzę”. Nic podobnego! W sposób oczywisty i konsekwentny chodzi w nim o jedno i drugie. Straszniejsza prawda jest taka, że żyjemy w świecie, który władzę i seks spaja w jedno. Każde pożądanie musi stać się pożądaniem dominacji, przynajmniej w przypadku mężczyzn. Władza, przemoc i prawo są erotyzowane; seks staje się autorytarny, a ten autorytaryzm przenika do głównego nurtu kultury politycznej.
czytaj także
Tak, mówię o neoliberalizmie – i ważne, żeby używać tego słowa poprawnie, bo bez tego nie zrozumiemy, w jaki sposób osuwa się on w jawną tyranię. Neoliberalizm, najprościej mówiąc, to taki sposób organizacji społeczeństwa – od polityki po kulturę i biznes – w którym potrzeby rynku i kult prywatnego zysku mają priorytet nad wszystkim innym. W którym najważniejsze jest, co da się sprzedać i za ile. Gdzie każde ludzkie pragnienie jest podporządkowane produktywności, a większość z nas spędza życie, wypruwając sobie żyły dla czyjegoś zysku. Ale w neoliberalizmie, jak w każdej formie kapitalizmu, nie chodzi tylko o władzę nad tym, co ludzie robią; chodzi o władzę nad tym, co ludzie czują – w szczególności, co czują do kapitalizmu. Gdy system produkuje tyle cierpienia, że nie może już liczyć na uległość społecznych mas, upada. W końcu coś pęknie.
Jesteśmy dziś w takim właśnie przełomowym punkcie, a to otwiera drzwi faszyzmowi. Faszyzm działa bardzo podobnie, tyle że faszystowska przemoc jest raczej jawna niż ukryta, a jego niesprawiedliwości są raczej celebrowane niż usprawiedliwiane i lekceważone. Faszyzm nie dba zbytnio o to, jak ludzie się czują, o ile stoją równo w szeregu.
Faszyzm seksualny bierze się z tego samego mechanizmu. Zaczyna się, gdy mężczyźni nie mogą dłużej liczyć na seksualną uległość kobiet. Podobnie jak wcześniej – to, że kobiety tracą wpływ na swoją seksualność nie jest tylko inteligentną metaforą utraty wpływu obywateli na rzeczywistość. Nie ma w tym nic metaforycznego. Oba zjawiska są rzeczywiste, specyficzne dla warunków, w których wyrosły, i zazębiają się. W obu występują mężczyźni u władzy, którzy kładą łapy na wszystkim, do czego czują się uprawnieni, bez względu na koszty, a potem robią ze wszystkich wariatów, by uszło im to na sucho. A uchodzi, bo prawa, na podstawie których powinni ponieść odpowiedzialność, zostały napisane przez takich jak oni dla takich jak oni.
Kłócę się o to zawzięcie ze starszą krewną. Jej zdaniem kobiety są w dużym stopniu odpowiedzialne za sytuacje, w których spotyka je napaść. Podejrzewam, że to przekonanie napawa ją otuchą. Myśl, że w takim zdarzeniu był element decyzji, daje poczucie kontroli.
Bo alternatywa jest gorsza. Alternatywa jest taka, że kobieta nie może zrobić nic, by takim zdarzeniom zapobiec. A to oznacza, że nie może w żaden sposób ustrzec swoich córek, wnuczek, przyjaciółek, siebie samej. Poczucie bycia współwinnymi prześladowania pozwala nam przetrwać krzywdę, ale sprawia też, że nie stawiamy jej czoła. To dlatego żyjemy w świecie, w którym kobietom, dla ich bezpieczeństwa, bliscy odradzają samotne chodzenie nocą po ulicy. To nasz wybór, dokonujemy go dla naszego dobra, jako niezależne kobiety, żeby zminimalizować ryzyko. Ale to nie jest wolność. To coś zupełnie innego.
czytaj także
Ta prawda dotyczy również procesu demokratycznego oraz, do pewnego stopnia, rynku pracy. Jako jednostki mamy bardzo ograniczony wybór, za to w tym wąskim zakresie, w jakim wolno nam wybierać, nasze decyzje urastają do nieproporcjonalnie wielkich rozmiarów. To pozwala nam wierzyć w naszą wolność, a ludzie u władzy chcą, żebyśmy w nią wierzyli. Więc trzymamy się kurczowo tych szczątkowych wyborów i nazywamy to miłością.
Sposób, w jaki kochamy swoją pracę i swój kraj, przypomina sposób, w jaki kochamy przemocowych partnerów. To kluczowa różnica między neoliberalnym patriarchatem białych rasistów a innymi systemami władzy – takimi jak feudalizm, wczesny protestancki kapitalizm, bezpośrednie rządy kolonialne czy teokracja. Współczesne liberalne demokracje nie twierdzą, że to Bóg stworzył hierarchię między ludźmi, nie każą nam się cieszyć ze swojego miejsca w społeczeństwie. Zamiast tego wpędzają ludzi w obłąkaną wiarę, że wciąż są wolni. Ale to nie jest wolność. To coś zupełnie innego.
Bajka, jaką opowiada się nam o seksualności, jest bardzo podobna do tej o obywatelstwie: dawno, dawno temu sprawy miały się bardzo źle i nikomu nie było fajnie. Potem nastąpił szereg rewolucji, różne uciskane grupy zrzuciły kajdany, a teraz wszyscy są wolni, koniec. Jeśli nie żyjesz długo i szczęśliwie, miej pretensje do siebie. Czasem kogoś złapią na rażącym nadużyciu władzy – wtedy spisujemy go na straty jako potwora, samotnego wilka, czarną owcę lub inne baśniowe monstrum. To pozwala nam dalej ciągnąć opowiastkę, w której biały rasistowski kapitalistyczny patriarchat działa świetnie, z pożytkiem dla wszystkich. Oczywiście to bzdury. Sen o powszechnej wolności, o społecznej i seksualnej rewolucji, był i jest stopniowo ograniczany. Dziś zostało z niego tyle, że niektórym daje kuriozalnie szeroki przywilej, a całej reszcie pozwala naklejać rozdziawiony uśmiech na swoją cichą rozpacz.
* * *
Jak neoliberalizm ciąży ku faszyzmowi, tak fałszywe wyzwolenie seksualne to jedna z wielu dróg do mizoginii. Jedno i drugie opiera się na niezaspokojonych pragnieniach: zaspokojenie jest sprzeczne z zasadami społeczeństwa, które wymaga ciągłej konsumpcji lub ciągłych podbojów.
W tym miejscu warto wrócić do cuchnącej filozofii naszych starych znajomych z alt-right. W tym bezmózgim szlamie zakorzeniona jest nasza gnijąca kultura polityczna. Brodząc w nim, zaczynamy dostrzegać powtarzające się motywy – najbardziej znajomym jest to przemocowe przekonanie, że w sferze seksu coś im się należy. Najbardziej toksyczna mizoginia wyrasta z forów „inceli” (involuntary celibates): „samotnych z przymusu”, często bardzo młodych mężczyzn, połączonych wspólną urazą do niewieściego rodu, który nie chce się z nimi przespać.
Zwykle w taką grupę wchodzi się z dość niewinnych powodów – chęci zbudowania pewności siebie czy podłapania rad, jak zagadać do dziewczyny na imprezie. Jednak zaraz potem robi się mrocznie. Retoryka tych grup to dziedzictwo „mistrzów podrywu”, skrajnego trendu w neoliberalnym, przedsiębiorczym, samonapędzającym się męskim uprzywilejowaniu. Tu heteroseksualność jest grą, która szybko staje się krwawym sportem. Są zasady, ograniczenia i specyficzny język. Młodzi mężczyźni uczą się napastliwego trybu interakcji seksualnej, który ma prowadzić do mierzalnego sukcesu w postaci kolejnych karbów na ramie łóżka. Oto jeden z najbardziej rozpaczliwie klinicznych opisów ludzkiej kopulacji, jakie widziałam, zawarty w poście na „Powrocie Królów” (Return of the Kings), blogu „dla heteroseksualnych, męskich facetów”:
Twórcy gier od dawna używali terminologii ekonomicznej do opisu relacji między płciami po prostu dlatego, że jest to jednocześnie precyzyjne i trafne ujęcie. Niech ci się nie wydaje, że jest inaczej, wszyscy – mężczyźni i kobiety – jesteśmy produktami na rynku i mamy wartość, która może rosnąć lub spadać z czasem lub też zależnie od kupca, miejsca i całej masy innych czynników (…) Kiedy podchodzisz do kobiety, żeby się przedstawić, ona w kilka sekund określi twoją wartość w porównaniu do własnej. Jeśli z jakiegokolwiek powodu uzna, że twoja Seksualna Wartość Rynkowa jest równa lub mniejsza od jej własnej, odrzuci cię bez namysłu. Tylko jeśli oceni cię wyżej, rozważy pójście z tobą do łóżka.
Tyle w tym erotyzmu co w polisie ubezpieczeniowej, a szczegóły, jak to w polisie, podane są drobnym drukiem. Problem z tą grą polega na tym, że nawet jeśli jesteś doskonałym graczem, zwykle przegrasz. Większość mężczyzn przegrywa. Nie może być inaczej, jeśli koncepcja męskości działa na zasadzie piramidy finansowej. Znajdziecie na tych forach mężczyzn żywiących nienawistne poczucie, że im się należy. Poczucie nieszczęśliwie ożenione z pogardą wobec siebie i akceptacją faktu, że mogą nigdy nie dostać seksu, na który, jak sądzą, zasłużyli. Przekonanie, że gdzieś żyje gatunek „samców alfa”, który może i powinien mieć wszystkie kobiety. To jest punkt, w którym poczucie, że na coś zasługują, staje się frustracją, która staje się nienawiścią, która staje się przemocą. Na jednym z już zablokowanych forów użytkownik skarżył się: „mój czternastoletni brat przyprowadził do domu dziewczynę, gdy ja tu siedzę i oglądam porno”. Komentatorzy natychmiast zasugerowali gwałt i morderstwo: „upij ją, zgaś światło i udawaj, że jesteś nim. Tylko tak ci się uda. I wysikaj się na nią. Jeśli się wścieknie, przywal jej albo wytnij jęzor z jej brudnej kurewskiej gęby”.
To w kobiety, a nie w „samce alfa”, jest wymierzona ta nienawiść i frustracja. Tak samo przekierowuje się gniew najbiedniejszych pracowników, by nie winili za swoje położenie ciężko pracujących rekinów finansjery i biznesu. Mężczyźni „samotni z przymusu” nie nienawidzą innych, bardziej skutecznych seksualnie mężczyzn – przynajmniej dopóki są biali – ale szanują ich za tę skuteczność. Trump, rzecz jasna, to szczytowy alfa, goryl-przywódca – seksualnie, ekonomicznie i politycznie. Należy go szanować, nie pomimo tego, ile wyrządza szkód, ale właśnie za to. Bierze to, na co ma ochotę, a ma ochotę na cały świat. Cóż innego może znaczyć bycie mężczyzną?
Wilhelm Reich jako jeden z pierwszych filozofów zwrócił uwagę na to, jak despoci z lat 30. podkręcali męską frustrację seksualną, by ją skierować w stronę rasistowskiej i imperialistycznej przemocy. W książce Psychologia mas wobec faszyzmu zauważył: „Kiedy na skutek wyparcia potrzeby seksualne nie mogą być zaspokajane w naturalny sposób, szukają innych, zastępczych dróg. (…) Naturalna agresja potęguje się i staje brutalnym sadyzmem stanowiącym istotną część psychologicznej podstawy tej wojny, którą zainscenizowali nieliczni ze względu na swe imperialne interesy” (tłum. Ewa Drzazgowska, Magdalena Abraham-Diefenbach).
Dla dzisiejszych hitlerków-gówniarzy pewien obraz seksu też staje się wszechogarniającą obsesją, Świętym Graalem zapewniającym wszystko, czego brakuje im w życiu: lekarstwo na samotność, na zbyt niski status, depresję, pogardę do samych siebie. Niektórzy z nich pisali, że chętnie dołączyliby do szeregów ISIS, bo przydzielono by im żonę i mieliby okazję gwałcić Jazydki. Ponieważ większość z tych chłopców jest biała, mogli pisać takie rzeczy i nie obudzić się następnego dnia w areszcie. Niemniej, przypadkiem trafili w coś istotnego: używanie frustracji seksualnych i wojującej mizoginii do radykalizacji młodych mężczyzn jest wspólne dla wielu ideologii, a leżące u ich podstaw przekonanie, że coś się należy, nie jest wyłączną cechą ruchów faszystowskich.
czytaj także
Obecna dyskusja o świadomej zgodzie odbija się falą w szkółkach młodych seks-szkodników. Po pierwsze oburza ich niewdzięczność zaangażowanych w nią kobiet, tych kurew, które dostały czego chciały, a wiele lat później krzyczą, że są ofiarami. Do tego miejsca brzmi jak artykuł z Breitbarta, nic nowego. Ale to nie koniec. Wielu z nich odrzuca stanowisko, że gwałt to coś istotnego. „Wymuszony brak seksu” uznają za większą niesprawiedliwość niż zmuszenie do uprawiania (czy raczej znoszenia) go. Ta pozbawiona uczuć filozofia seksualna jest kluczowa dla ich rozumienia tego, jak działa świat. Kobiety nie mają własnej seksualności, a ich jedynym celem jest wyciągnąć jak najwięcej zasobów od mężczyzn w zamian za korzystanie z waginy.
Gdy już zwalczycie odruch wymiotny, zwróćcie uwagę na język, który niepokojąco przypomina ten stosowany przez spin-doktorów, polityków i analityków sceny politycznej. W każdym przypadku celem jest tak zarządzać zasobami, by wyczerpać przeciwnika i złamać jego opór, aż uzyska się to, co czego się chce. Zapytanie ludzi, czego właściwie pragną i zastanowienie się, jak im to dać, jakoś nigdy nie występuje w tej logice – takie rozumienie władzy jest czysto protofaszystowskie. I ani trochę nie śmieszne.
* * *
Taka zmiana nie następuje z dnia na dzień. Nie istnieje magiczna chwila, w której jawny faszyzm wydostaje się z neoliberalnego kokonu i pierwszy raz trzepocze skrzydełkami w swastyki. To powolna przemiana, na każdym jej etapie zachęca się nas do rozsądku, do udawania, że wszystko jest w porządku, a jeśli nie w porządku, to przynajmniej znośnie, a jeśli nie znośnie, to że przynajmniej jakoś to przetrwamy. Tak właśnie mniej więcej połowa ludzkości uczy się przeżycia w świecie, który nienawidzi kobiet, i chce połknąć w całości naszą seksualność tak, by można było ją wypluć, po czym sprzedać temu, kto najwięcej da. Albo najmocniej bije.
Ale są chwile, gdy ten wzorzec staje się widoczny. Kiedy zbiorowy opór staje się możliwy. Kiedy mamy wybór.
To jedna z tych chwil. Zaczęło się od Harveya Weinsteina: uosobienia patriarchatu, faceta gnijącego w kałuży samozadowolenia. Macaniem i gwałtem uzyskiwał co chciał przez dekady uprzywilejowania, jakie dała mu kasa. Manipulował każdą ze swoich ponad sześćdziesięciu ofiar, by trzymała buzię na kłódkę, przez cały ten czas będąc w pełni świadomym, że to, co robi, jest podłe. Jednak szybko stało się jasne, że Weinstein nie jest jakimś wyjątkowym potworem. Jest tylko typowym przedstawicielem kultury, która pozwala mężczyznom u władzy bezkarnie dręczyć i upokarzać seksualnie kobiety i młodszych mężczyzn. Ta kultura pozwala nie tylko na to, by byli bezkarni, ale też, by po wszystkim byli z siebie zadowoleni. Nieważne, czy winne są tu pojedyncze osoby, czy cały plugawy system. Jedno i drugie. Wolno nam winić jedno i drugie.
Wińmy jedno i drugie w Białym Domu, bo prezydent Stanów Zjednoczonych, jak każda imperialna figura, jest kimś więcej niż tylko człowiekiem: jest obrazem tego, jak kraj widzi siebie. Człowiek siedzący na tronie największej światowej potęgi był wielokrotnie oskarżany o gwałt, był wielokrotnie nagrywany, gdy określał kobiety „niezłymi dupami”, przechwalał się nadużyciami seksualnymi. Nie tylko nie przeszkodziło mu to w marszu po władzę; właśnie dzięki temu ją zyskał. Nie jesteśmy w stanie określić, jak wielu Amerykanów zagłosowało (lub nie) na Trumpa tylko dlatego, że powiedział Billy’emu Bushowi o łapaniu kobiet za cipki. Ale ta wypowiedź idealnie współgra z typem osobowości, który sięga po władzę w tych smutnych czasach obłudy: uprzywilejowany byczy kark, ordynarne upieranie się przy prawie siły, szowinizm sączący się z każdego kłamliwego steku bzdur wypadających z jego ohydnie pomarszczonych ust.
czytaj także
To nie może być zbieg okoliczności. Właśnie kiedy Ameryka ma przejrzeć się w obliczu znanego seksualnego drapieżnika, który otwarcie chwalił się przemocą i najwyraźniej chce chwycić cały świat za cipkę (a ten świat ma oglądać cesarza baraszkującego w swojej nieopisanej goliźnie), przechodzimy głęboką zmianę norm dotyczących przemocy seksualnej, na skalę, której nikt się chyba nie spodziewał.
Roszczenie sobie prawa do ciał młodych i społecznie łatwiej dostępnych jednostek przenika kulturę polityczną po same szczyty. To nie przypadek. Trump nie jest wyjątkiem, jego szowinizm ma tylko mniej klasy. Szowiniści zasiadali w Owalnym Gabinecie już wcześniej. W Wielkiej Brytanii skandale seks-szkodników dziesiątkujące Westminster uważa się za szokujące odkrycie – podczas gdy rząd od lat wstrzymywał dochodzenia w sprawie molestowania seksualnego, w tym molestowania dzieci. Mamy do czynienia z konsekwentnym przenikaniem się administracji rządowych, które drwią z koncepcji zgody na seks i tych, które postrzegają zgodę rządzonych jako szczegół techniczny: coś, co mogą obejść albo majstrować przy tym tak długo, aż uzyskają to, co ich zdaniem im się należy.
Pożądanie to niebezpieczna rzecz. Jeśli naprawdę zapytamy ludzi, czego chcą, może się okazać, że musimy im to dać. Mężczyźni z ustami pełnymi frazesów o wyzwoleniu seksualnym są przerażeni perspektywą seksualnej podmiotowości kobiet, a klasa polityczna zawsze się boi rządów tłumu. Ten lęk prześladuje naszą popkulturę: obawa przed niekontrolowanym id ludu spuszczonego ze smyczy, przed niepowstrzymaną hordą bezrozumnych, wygłodniałych stworzeń, która zmiecie wszystko. W ten sam sposób wolna seksualnie kobieta budzi przerażenie na poziomie moralnym i jako postać w popularnym horrorze. Ona – my – jesteśmy tą ziejącą dziurą, która nigdy nie zostanie wypełniona. A skoro tak, to pożądanie trzeba kontrolować; dawać ludziom nie to, czego pragną, ale tego, czego chcemy, żeby pragnęli. Każde z nas, mężczyzn i kobiet, uczy się, jak wiele pragnień wolno nam mieć, a o jaką wolność nigdy nie wolno nam prosić. Ale kobiety uczą się tego wcześniej i boleśniej. Mamy to we krwi.
czytaj także
Donald Trump i Harvey Weinstein nie są potworami. Są sennymi koszmarami na jawie, ulepionymi z całkiem ludzkiego ciała. To mężczyźni pozbawieni skrupułów, których napaści pozostają bezkarne nie pomimo wolnej i tolerancyjnej kultury, która miała ich zatrzymać, ale właśnie dzięki niej. Nie każdy potężny mężczyzna w Hollywood jest podłą szują pokroju Weinsteina, ale bardzo wielu z nich widziało niejedną podłość i nie powiedziało nic. Nie każdy członek waszyngtońskiego establishmentu pochwala Trumpa, ale bardzo wielu z nich uznało, że im to szczególnie nie przeszkadza. Społeczeństwo, które pozwala, a nawet wspiera wykorzystywanie kobiet, dzieci, obywateli – to nie jest wolne społeczeństwo. To coś zupełnie innego.
Ale to trudna prawda. Większość ludzi nie chce wiedzieć, jak wolni mogliby się stać, gdyby mieli siłę i odwagę tego chcieć. Więc okłamujemy się i pozwalamy na to, żeby nas okłamywano. Patrzymy na despotów grzejących swoje lepkie rączki nad ogniem, w którym płoną resztki społeczeństwa obywatelskiego. Patrzymy, jak na jaw wychodzi rzeczywista skala gwałtów i nadużyć wokół nas. Niektóre i niektórzy z nas wciąż próbują wierzyć, że w jakiś sposób właśnie to wybraliśmy. Bo alternatywa jest jeszcze gorsza. Alternatywna, fatalna prawda jest taka, że nie ma znaczenia, co wybiera większość z nas. Że żadna z dostępnych opcji nie wystarcza, by ustrzec nas, nasze rodziny i społeczności przed przemocą. A przede wszystkim, że najważniejsze decyzje nigdy nie należały do nas; że nie żyjemy w wieku świadomej zgody.
Co się stanie, jeśli wystarczająco wielu ludzi przestanie wierzyć, że kiedykolwiek chciało takiego świata? Co może się stać z nami jako społeczeństwem – do diabła, z nami jako gatunkiem! – jeśli wystarczająco wiele z nas zacznie traktować świadomą zgodę poważnie? Co może się stać, jeśli będzie nas wiele i jeśli w jednej chwili przestaniemy się biernie przyglądać, jak bogate białe staruchy robią z naszymi ciałami co im się, kurwa, podoba i nazywają to wolnością? Cóż, mamy szansę się przekonać. Stawiam, że będzie to fantastyczne uczucie, choć z początku cholernie przerażające. Wolność zawsze taka jest.
**
Laurie Penny – eseistka, publicystka i mówczyni publiczna. Autorka sześciu książek i poczytnego bloga. Współpracuje m.in. z „New Statesman”, „Time” i „The Guardian”. Pisze eseje, felietony i reportaże w stylu gonzo, dotyczące zmian społecznych, sprawiedliwości społecznej, mniejszości, feminizmu, popkultury. Jej najnowszy zbiór esejów to Bitch Doctrine. Essays for Dissenting Adults.
Tekst ukazał się na portalu longreads.com. Tłumaczenie za zgodą autorki. Z angielskiego przełożyli Antek Goldstein i Mateusz Trzeciak.