Pracownicy kolejnych korporacji technologicznych z USA protestują przeciwko współpracy ich firm z amerykańskimi służbami i wojskiem. Nie chcą dokładać cegiełek do budowy aparatu opresji. Trudno jednak mieć nadzieję, że te protesty będą impulsem do głębszej zmiany społecznej.
Współczesny model gospodarczy w USA opiera się na głęboko zakorzenionych przekonaniach, które dzięki wytrwałej pracy propagandowej ekonomicznych celebrytów stały się wręcz aksjomatami. Jednym z takich aksjomatów jest rola korporacji: w Stanach Zjednoczonych korporacja istnieje wyłącznie po to, by jej akcjonariusze zarabiali pieniądze. To przekonanie nosi nazwę Shareholder Value Paradigm (SVP) i swój triumfalny pochód rozpoczęło około drugiej połowy lat 70.
Big Brother spotyka Big Data. Oto najbardziej totalna technologia władzy w historii ludzkości
czytaj także
Wcześniej korporacja obciążona była większą paletą zadań – miała dbać o interes, nomen omen, interesariuszy, a więc pracowników, kontrahentów, klientów i generalnie otoczenia społecznego, w którym działała. Musiała więc być platformą kreowania kompromisu między różnymi stronami. Niezbędne w tym celu były różnego rodzaju organizacje społeczne, ze związkami zawodowymi na czele. To było jednak niewygodne dla akcjonariuszy, więc stopniowo zmieniono korporacje w wehikuły generowania rent. Obecnie zarządy firm mają się skupić tylko na jak największym zysku oraz wzroście kursu akcji przedsiębiorstwa, którym zarządzają na zlecenie akcjonariuszy.
Pracownik ma w tym modelu również bardzo proste zadanie – ma przyjść do roboty, zrobić grzecznie to, czego się od niego wymaga, i wrócić do domu, by zregenerować siły i następnego dnia znów przyjść do pracy. Jedyne, czego może się domagać od pracodawcy, to wynagrodzenie, a zgodnie z SVP zarząd powinien dopilnować, by było ono możliwie najniższe. Okazuje się jednak, że ekonomiczni celebryci nie zakodowali SVP wystarczająco głęboko i w tradycyjnie lewackiej Dolinie Krzemowej ten paradygmat napotkał na poważne problemy.
Informatycy mówią „nigdy więcej”
Pierwsze oznaki tlącego się oporu można było zauważyć już w grudniu 2016 r., gdy prezydent-elekt Donald Trump spotkał się z dyrektorami generalnymi Apple’a, Google’a, Microsoftu oraz Amazona. Pracownicy IT wymienionych korporacji przyjęli to spotkanie delikatnie mówiąc, z dezaprobatą, a ich szczególną wściekłość wywołały zapowiadane przez Trumpa deportacje nielegalnych imigrantów oraz zamknięcie granic USA przed muzułmanami. Efektem tych pierwszych oznak organizowania się pracowników sektora wysokich technologii było podpisanie przez niemal trzy tysiące z nich deklaracji „Never Again”, nigdy więcej. Przypominali w niej o roli spółki IBM w Holokauście – amerykański koncern sprzedał nazistom system rejestrowania danych, który posłużył im m. in. w operacji zagłady Żydów. Sygnatariusze deklaracji wzywali więc korporacje, by nie współpracowały z rządem USA przy tworzeniu spersonalizowanych baz danych, które ułatwiłyby realizację planów nowego prezydenta. W ten sposób pracownicy sektora wysokich technologii po raz pierwszy głośno pokazali, że nie zamierzają być biernym wykonawcą skrajnie prawicowych pomysłów Trumpa. Nawet jeśli chętnie zarobiliby na tym akcjonariusze ich koncernów.
czytaj także
Deklaracja „Never Again” nie okazała się jednorazową akcją. Na wiosnę 2018 roku 3,1 tysiąca pracowników Google’a, w tym wielu znaczących inżynierów, podpisało list skierowany do Sundara Pinchaia, dyrektora wykonawczego firmy, wzywający do wycofania się koncernu z prowadzonego przez Pentagon projektu „Maven”. Rolą Google’a w tym przedsięwzięciu miała być poprawa analiz wideo rejestrowanych przez drony. Choć Google zastrzegał, że jego prace mają charakter defensywny, to bez wątpienia taka technologia mogłaby służyć do eliminowania domniemanych terrorystów poprzez akcje dronów na terytoriach obcych państw, chociażby Pakistanu. Finalnie służyłaby zatem do działań jak najbardziej ofensywnych, nawet jeśli wymierzonych tylko w ludzi zagrażających zdaniem administracji USA bezpieczeństwu narodowemu. A na to część pracowników koncernu zgodzić się nie chce. Choć list podpisała jedynie niewielka część spośród 70 tysięcy pracowników Google’a, przyniósł on efekt. Dyrektorka generalna Google Cloud Diane Greene poinformowała, że spółka nie przedłuży kontraktu z Pentagonem, który wygasa w przyszłym roku.
Bezos i Trump w jednym stali domu
Na kolejny protest nie trzeba było długo czekać. Pod koniec ostatniej wiosny około pół tysiąca pracowników Microsoftu podpisało list, w którym wezwali zarząd koncernu do zaprzestania współpracy z Agencją ds. Imigracji i Kontroli Celnej (ICE), która pod rządami obecnej administracji prowadzi bardzo restrykcyjną politykę wobec nielegalnych imigrantów, a w bieżącym roku zasłynęła odbieraniem dzieci zatrzymywanym imigrantom i osadzaniem ich w osobnych ośrodkach. Kontrakt Microsoftu z ICE obejmuje prace nad wykorzystaniem sztucznej inteligencji oraz przetwarzaniem danych. Sygnatariusze wezwali dyrektora wykonawczego Satyę Nadellę do anulowania kontraktu, powołując się na wartości etyczne i nazywając rozdzielanie rodzin niehumanitarnym. Nadella w odpowiedzi skrytykował politykę migracyjną rządu oraz stwierdził, że prace Microsoftu w niczym nie ułatwią nagannych praktyk. Podczas dyskusji na wewnętrznym forum internetowym menedżerowie Microsoftu oznajmili pracownikom, że kontaktowali się z adwokatami zatrzymanych rodzin, według których zerwanie umowy mogłoby zaszkodzić samym nielegalnym imigrantom. Tłumaczenie cokolwiek absurdalne – trudno dociec, na czym taka szkoda miałaby polegać. Chyba że adwokaci podejrzewają, że Trump niczym wytrawny mafioso zacznie się na imigrantach mścić.
Facebook powie: Nie chcesz płacić, więc świadomie oddajesz swoją prywatność
czytaj także
Nieco lepsze efekty przyniosła podobna akcja w Amazonie. Pracownicy wystosowali petycję do Jeffa Bezosa, by koncern przestał współpracować z Departamentem Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz z ICE. Poddali w nim krytyce politykę „zero tolerancji” wobec nielegalnych imigrantów stosowaną przez administrację Trumpa i oznajmili, że nie zamierzają przykładać do niej ręki. Znów przypomnieli o niechlubnej współpracy IBM z nazistami. Napisali swój list, gdy organizacja American Civil Liberties Union ujawniła, że Amazon udostępnił amerykańskim służbom swoją technologię rozpoznawania wzorców. Pod naciskiem społecznym kilka dni przed wystosowaniem petycji 19 akcjonariuszy Amazona zwróciło się do Bezosa, by przestał sprzedawać tę technologię rządom, przynajmniej do czasu, gdy wątpliwości środowisk społecznych co do jej wykorzystania zostaną rozwiane. Wskazali też, że technologie te mogą być szczególnie niebezpieczne w rękach autorytarnych reżimów, które dzięki nim będą skuteczniej dławić wewnętrzną opozycję.
Strajk w libertariańskim stylu
Podobnych akcji w ostatnim czasie było więcej – swój sprzeciw wyrazili także pracownicy koncernu Salesforce, który pisze oprogramowanie dla ICE. Choć same w sobie mają one pozytywny charakter, trudno robić sobie na ich podstawie jakieś większe nadzieje. I to zarówno z punktu widzenia ochrony swobód obywatelskich, jak i upodmiotowienia pracowników. Nawet jeśli Google nie sprzeda swoich technologii rządom, które chcą ich użyć do kontrolowania obywateli, zrobią to firmy informatyczne z krajów, które na demokrację nie zwracają specjalnej uwagi. Chociażby firmy z Chin, które intensywnie pracują nad systemem, który ma umożliwić szeroką kontrolę zachowania całego społeczeństwa. Nikt trzeźwo myślący raczej nie robi sobie nadziei, że informatycy z Doliny Krzemowej uchronią obywateli USA czy Europy przed inwigilacją. To mogą zrobić tylko sami obywatele poszczególnych państw, kontrolując władzę i stosując wobec niej presję. Bez tego rządy zakupią technologie bez większych problemów – jeśli nie w USA to w Azji.
czytaj także
Także w zakresie zerwania z SVP i upodmiotowienia pracowników protesty pracowników IT z USA nie będą miały wielkiego znaczenia. Trzeba pamiętać, że informatycy to silna i wysoko wykwalifikowana grupa zawodowa. Są znakomicie wynagradzani i poszukiwani na rynku, więc w kontaktach z pracodawcą mogą sobie pozwolić na więcej niż inni – nie tylko w USA, także w Polsce. Trudno sobie wyobrazić, by podobny wpływ na politykę firmy mieli w obecnych amerykańskich warunkach pracownicy Walmarta czy McDonald’sa. Do zorganizowanego sprzeciwu klasy pracującej w zawodach mniej wykwalifikowanych niezbędna jest odpowiednia społeczna infrastruktura, czyli chronione regulacjami związki zawodowe oraz instytucje dialogu społecznego. W USA niczego takiego już nie ma – w tym zakresie Europa, z Polską włącznie, jest dalece lepiej rozwinięta. Jeśli gdzieś szukać impulsu do upodmiotowienia pracowników, to na naszym kontynencie.
Bez wątpienia protesty pracowników IT z USA ujawniły jeden ze słabych punktów systemu. W nowoczesnej gospodarce opartej na wiedzy organizowanie się pracowników wysoko wykwalifikowanych może mieć duży potencjał generowania impulsu do zmiany społecznej. Jednak żeby miało ono wpływ na pozostałe obszary gospodarki, trzeba zawczasu zadbać o infrastrukturę społeczną, która umożliwi skuteczny protest także słabszym grupom.
Globalny podsłuch czy tylko kapitalizm? O co chodzi z dziurami w procesorach?
czytaj także
Zresztą trudno nie odnieść wrażenia, że protesty w Dolinie Krzemowej nie niosą ze sobą ładunku lewicowego. Mają one charakter zdecydowanie libertariański. Jakimś dziwnym trafem informatycy z Google’a czy Apple’a nie podpisują tysiącami odezw przeciwko unikaniu podatków przez ich korporacje albo niskim wynagrodzeniom pracowników niewykwalifikowanych. Świetnie, że informatycy z Doliny Krzemowej nie zamierzają biernie patrzeć, jak ich rząd ostro pogrywa sobie z imigrantami, jednak świata to oni nie zbawią. Choćby z tego powodu, że nawet im się specjalnie nie chce.