Jak wypadło pierwsze telewizyjne starcie kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych? Kto jest wygranym, a kto przegranym debaty na uniwersytecie w Denver?
Można siedzieć w domu i kląć, można przygotować karton jajek i rzucać w telewizor, ale każdy Waszyngtończyk wie, że najlepiej ogląda się prezydenckie debaty w barach na Capitol South. Gorzkie pigułki łatwiej przełykać zbiorowo, najlepiej popijając mocnym, politycznym drinkiem, jak np. „Sok z Busha” (wódka, porzeczki, lemoniada) czy „Delegat” (tequilla i limonka).
Wszyscy zgadzają się do co jednego, przeprowadzona w Denver debata była nudna. Nie miała nic wspólnego z krwią i kurzem, wzbijanym w telewizyjnych spotach, których brutalna retoryka od miesięcy szturmuje amerykańskie umysły. Kandydaci byli grzeczni, wymieniono wiele uprzejmości i powstrzymano się od złosliwości. Romney (czerwony krawat w ukośne paski) z minimalną ekspresją i przyklejonym do ust uśmiechem, oscylującym gdzieś pomiędzy życzliwością a pobłażaniem. Obama (niebieski krawat w kropki) nieco bardziej autentyczny, chwilami uśmiechnięty, ale też zmęczony, słuchający ze spuszczonymi oczami. Obyło się bez ostrych kłótni i bez spektakularnych momentów, czego rezultatem jest to, że nic nie wytłumaczono do końca i jeśli mieliśmy dotychczas niedosyt konkretów, to odchodzimy od telwizora tak samo zakłopotani. Kilka minut po zakonczeniu debaty Reuters pochwalił Romneya za przejęcie kontroli i ofensywę. „Washington Examiner” poszedł w jego ślady. Rzeczywiście, jak na siebie, Romney wypadł nie najgorzej, postarał się nawet o dwa żarty.
Pierwszą rzaczą, jaką zrobił Obama po wejściu na podium, było złożenie życzeń żonie z okazji przypadającej na ten wieczór dwudziestej rocznicy ich związku. Romney pogratulował parze i stwierdził, że Obama wybrał sobie na tę okazję „najbardziej romantyczne miejsce, jakie można sobie wyobrazić”, mianowicie przebywanie „tutaj, ze mną”. Na żart numer 2 nie trzeba było długo czekać: argumentując za cięciami budżetowymi, Romney wypalił do prowadzącego, Jima Lehrera z PBS (Public Broadcasting Service): „Przykro mi Jim, ale zamierzam przestać finansować PBS”, mimo że „nie mam nic przeciwko telewizji publicznej i lubię Wielkiego Ptaka”. A więć śmierć muppetom, z którymi Romney miał „na bakier” już przedtem – na reakcję tysięcy ludzi w Internecie nie trzeba było czekać.
Ale żarty (dwa) na bok. Klasa średnia wciąż pozostaje obiektem politycznych przepychanek. To najważniejsze hasło tegorocznej kampanii Obamy – Ameryka funkcjonuje, gdy klasa średnia funkcjonuje, twierdzi Obama. Klasa średnia przez ostatnie 4 lata dogorywa, oburza się Romney. Paliwo drożeje, jedzenie drożeje, ludzie podchodzą do mnie na ulicy i pytają, co robić. Obama uśmiecha się i podkreśla, że kiedy zaczynał cztery lata tamu, mieliśmy dwie wojny i okropny kryzys. Ale „podnosimy się, tworzymy nowe miejsca pracy”. Romney: Ależ nie tędy droga, potrzeba zupełnie nowej ścieżki! Ameryka powinna dążyć do niezależności energetycznej, wspomagać „małe przesiębiorstwa” i inwestować w edukację. Na dźwięk słowa „edukacja” Obamie zapalają się oczy: Właśnie! Edukacja. Rządowe programy takie jak „Race to the Top” nie mogą zostać obcięte, to one napędzą gospodarkę przyszłości. Ale ja nic nie zamierzam obcinać, obrusza się Romney. Obetnę tylko te programy, które nie przynoszą efektów (Np. „Ulicę Sezamkową?” – krzyczy ktoś w barze), będę natomiast inwestował w szkoły, które odnoszą sukcesy. Wszyscy przecież wiedzą, że w Massachussets mamy najlepsze szkoły! (fragment debaty zagłuszony przez wyrazy entuzjazmu tych, którzy ewidentnie pokończyli szkoły w Massachussets i zdążyli już wypić kilka „politycznych” drinków). A jeśli chodzi o energetykę, przejmuje głos Obama, to zgadzam się, że to priorytet. Powinniśmy inwestować w nową energię, poza tym nasza produkcja energetyczna rozwija się bardzo dobrze. Rozwija się bardzo dobrze „nie dzięki tobie” – po twarzy Romneya przemyka grymas złości – „ale POMIMO twoich regulacji”.
To nieprawda, przekrzykują się Obama i Romney na zmianę. Nic takiego nie mówiłem. To nie jest część mojego planu. Z niezależnych badań wynika to i to. A z innych „niezależniejszych” badań wynika akurat odwrotnie. Szczegóły małych kłamstw, delikatnych zniekształceń i manipulacji informacjami bada waszyngtoński blog Politico.
Dobrze, dobrze, interweniuje Jim Lehrer, który prowadzi debaty prezydenckie od 1988, więc zna się na rzeczy. Porozmawiajmy o deficycie i porozmawiajmy o podatkach. Nie zamierzam obciąć podatków, tłumaczy Romney enigmatycznie, zamierzam wprowadzić „ulgi”. Dla kogo?, pytają Obama i Lehrer. Dla „małych przedsiębiorstw”. Czy Donald Trump także podpada pod kategorię „małe przedsiębiorstwa?”, chce wiedzieć Obama. Publiczność na sali, w której odbywa się debata, zgodnie z umową milczy, a kiedy zwierzęce okrzyki chwały i złości zgromadzonych w barze milkną, Romney tłumaczy, że jeśli opodatkujemy tych, którzy zatrudniają tysięce ludzi, stracimy 700 tysięcy miejsc pracy. Większość firm, o których mowa, outsource’uje miejsca pracy za granicę – oponuje Obama. Nic podobnego, sprzeciwia się Romney, te pieniądze wracają do nas i nakręcają naszą gospodarkę. On, Mitt Romey, jest w biznesie od 25 lat, ale co Obama może o tym wiedzieć, skoro przez ostatnie 2 lata przepychał „Obamacare” zamiast tworzyć miejsca pracy. Obama uśmiecha się, nadmienia, że przyzwyczaił się, że „Affordable Care Act” wszyscy nazywają jego imieniem, po czym wylicza pozytywy płynące z wprowadzenia ustawy: nikt, zdrowy czy chory, nie będzie pozostawiony na łasce firm ubezpieczeniowych, do tego dojdą oszczędności w całości systemu opieki zdrowotnej itd. Najlepszym przykładem, że „Obamacare” działa, jest Massachussets, dodaje, odwołując się do podobnego (twierdzą jedni) czy też identycznego (według innych) programu, który Romney wprowadził na szczeblu stanowym jako gubernator tego stanu. Romney uśmiecha się na ten komplement i oświadcza, że tak czy siak, „Obamacare” stanowi nadużycie prawa federalnego i że on ma swój własny plan opieki zdrowotnej, którego zatwierdzenie pozostawi jednak poszczególnym stanom. Deficyt natomiast – Romney bierze oddech – deficyt to kwestia moralnej odpowiedzialności wobec przyszłych pokoleń. I on, jako prezydent, nic nie doda do deficytu (pojedyńcze oklaski). Ale jak? Chce wiedzieć Obama, wskazując na to, że z tym deficytem i podatkami matematyka się Romneyowi nie zgadza. I dlaczego Romney nie opowie trochę bardziej szczegółowo o swoich planach związanych z podatkami, edukacją i systemem zdrowia. Czy trzyma to w tajemnicy, bo uważa że klasa średnia „za bardzo na tych planach skorzysta”?
Panowie, na czym polega funkcja rządu federalnego? – pyta Lehrer, cierpliwie zmierzając do końca. Jak wiadomo, gospodarka potrzebuje regulacji – wypala Romney ni stąd ni zowąd, ubliżając tym samym wielkiej tradycji Miltona Friedmana i tzw. szkoły austriackiej (jestem pewna, że niejedna gruba ryba zbladła przed telewizorem). Rząd powinien jednak przede wszystkim strzec prawa, konstytucji i nie naruszać wolności jednostki do realizowania „amerykańskiego snu”. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie fakt, że ludzie cierpią – zapewnia Romney i deklaruje, że zacznie walczyć o „tych ludzi” od pierwszego dnia urzędowania. Ależ pierwszego dnia urzędowania obiecałeś zająć się obaleniem „Obamacare”, usłużnie przypomina Obama i uśmiecha się wesoło. Jego podsumowanie jest prostsze. Cztery lata temu brak rządowych regulacji doprowadził do kryzysu na Wall Street. Mieliśmy dwie wojny. Jednym z cięć, których należy dokonać, są cięcia wydatków na wojsko, ponieważ naszym celem jest zakończenie wojny w Afganistanie. Jesteśmy tu po to, żeby pracować razem. Nie jestem idealnym człowiekiem i nie jestem idealnym prezydentem, ale wciaż wierzę w ten kraj i wierzę, że jesteśmy na właściwej ścieżce (triumfalne okrzyki i głosy dezaprobaty zlewają się w jeden hałas).
Wczorajszego wieczora Capitol Hill było rozpolitykowane do niemożliwości. Cała biurokracja prosto po pracy udała się do Bullfeathers albo oddalonego o kilka przecznic Capitol Lounge, żeby obejrzeć debatę. Najgłośniej krzyczeli ci, którzy domagają się jak najmniejszego rządu i minimalnej interwencji w gospodarkę. Jeśli Romney odetnie pieniądze na rządowe programy, ci młodzi ludzie będą musieli wracać do domu, do Ohio i Teksasu. Nie przeszkadza im to. „Znajdę pracę w sektorze prywatnym”, wrzeszczy pijany Steve, lat 32, pracownik jednego z konserwatywnych think-tanków.
Pierwsze sondaże jako nieznacznego zwycięzcę tej debaty wskazywały raczej Romneya. Na kogo jednak zagłosują Amerykanie? Na kogo zagłosuje niesławne 47 %, które według Romneya nic nie robi i uważa, że im się wszystko od rządu „należy”? I wreszcie – na kogo zagłosują muppety?