W USA istnieją więcej niż dwie partie. Ale nawet gdy zielonym, libertarianom czy transhumanistom udaje się dostać na listy wyborcze, o miejscach w Kongresie mogą tylko pomarzyć. Dwupartyjny system jest szczelnie zabetonowany.
„Partia Demokratyczna przedstawia się jako orędowniczka praw wyborczych. Tymczasem sama angażuje się w działania, które te prawa ograniczają, szczególnie w kwestii dopuszczenia kandydatów mniejszych partii na listy wyborcze. […] Dwie największe partie celowo utrudniają tym mniejszym wejście do gry” – mówi Gennady Stolyarov II, przewodniczący amerykańskiej Partii Transhumanistycznej, która za najważniejsze wyzwanie stojące przed ludzkością uważa osiągnięcie nieśmiertelności.
Partia Transhumanistyczna nie cieszy się, mówiąc łagodnie, szczególnym zainteresowaniem wyborców, lecz podejmuje frapującą kwestię – dlaczego w Stanach Zjednoczonych obok Partii Republikańskiej i Demokratycznej nie istnieje żadna licząca się „trzecia” partia?
czytaj także
Zdarzało się co prawda, że kandydaci spoza partyjnego duopolu odnosili początkowe sukcesy. Jednym z nich był gubernator Alabamy George Wallace, czarny charakter ery praw obywatelskich. Jego hasło „Segregacja teraz, segregacja jutro i segregacja na zawsze!”, wygłoszone podczas przemówienia inauguracyjnego po zwycięskiej kampanii w 1963 roku, stało się okrzykiem bojowym dla przeciwników Ruchu Praw Obywatelskich. W myśl owego sloganu Wallace osobiście stanął w drzwiach Uniwersytetu Alabamy, by zablokować przybycie czarnych studentów.
Niedługo później postanowił ubiegać się o nominację Partii Demokratycznej w prawyborach prezydenckich, lecz demokraci zaczęli odżegnywać się od jego rasistowskiej polityki. Niezrażony tym Wallace podjął kolejną próbę w 1968 roku, kiedy to ogłosił swoją kandydaturę na urząd prezydenta z ramienia nowo powstałej Amerykańskiej Partii Niezależnych. Partia została założona w zasadzie tylko po to, żeby legitymizować kandydaturę Wallace’a. On sam nie łudził się, że ma szansę wygrać wybory. Liczył za to na odebranie dwóm głównym partiom wystarczającej liczby głosów elektorskich, żeby ani demokrata, ani republikanin nie otrzymali większości niezbędnej do objęcia prezydentury. W takim wypadku wybory rozstrzygałaby Izba Reprezentantów, gdzie Wallace mógłby wykorzystać swój wpływ, by udaremnić federalne wysiłki na rzecz desegregacji.
Kampania Wallace’a okazała się sporym sukcesem. Na wiecach, które nierzadko przeradzały się w zamieszki, grzmiał o rozprawieniu się z bogatymi elitami, które „patrzą z góry na każdego pracującego człowieka w Stanach Zjednoczonych i nazywają go burakiem”. Obiecywał twarde rządy „prawa i porządku”, co było zawoalowaną obietnicą rozprawiania się z nieposłusznymi obywatelami: czarnymi i hipisami. Obiecywał też podwyżki dla beneficjentów programów socjalnych.
Kluczowe pytanie brzmi: kto i w jakim celu zagospodaruje budzący się gniew?
czytaj także
Wszystko to przysporzyło mu popularności wśród białej klasy pracującej. Wallace zdobył ponad 13 proc. głosów w całym kraju, wygrywając w pięciu południowych stanach i zdobywając 46 głosów elektorskich. Ostatecznie wybory wygrał Nixon, lecz sukces Wallace’a był niewątpliwy – i był to ostatni raz, kiedy kandydat trzeciej partii zdobył głosy elektorskie. Głównym partiom nie umknęła skuteczność jego strategii. Republikanie postanowili sięgnąć po jego elektorat, przyjmując stonowaną wersję jego apeli o niewtrącanie się rządu federalnego w sprawy poszczególnych stanów i kierując gniew białej klasy pracującej przeciwko liberalnym elitom z Partii Demokratycznej.
W kolejnych latach republikański establishment, reprezentowany głównie przez Reagana i obu Bushów (seniora i juniora), oswajał i trzymał w ryzach radykalniejszą postwallace’owską frakcję. Aż do 2016 roku, kiedy Donald Trump z hukiem przejął rząd dusz republikańskiego elektoratu i zmusił establishment do poparcia jego kandydatury wraz ze wszystkimi jej osobliwościami.
Nie sposób nie zauważyć podobieństw między stylem Wallace’a i Trumpa. Obaj używali dosadnego, wręcz ordynarnego języka, który miał zjednywać zmęczonych politpoprawnością zwykłych obywateli. Obaj ustawiali się w opozycji do partyjnego betonu. „Między dwoma [głównymi] partiami nie ma za grosz różnicy” – mówił Wallace. Ani Wallace, ani Trump nie mieli spójnego programu politycznego, lecz posiadali coś o wiele cenniejszego dla polityka: wizerunek outsidera. Cecha ta oczarowała Amerykanów jeszcze jeden raz.
Na początku lat 90. Ameryka zmagała się z recesją, lecz urzędujący George H.W. Bush cieszył się wysokim poparciem dzięki wojnie w Zatoce Perskiej. Jego oponentem miał zostać młody, charyzmatyczny gubernator Arkansas, Bill Clinton. Na niekorzyść Busha działała sytuacja gospodarcza, a Clinton mierzył się ze skandalami obyczajowymi.
Ross Perot, drobnej postury miliarder z Teksasu, który dorobił się fortuny w branży technologicznej, zaangażował się w politykę podczas pierwszej kadencji George’a H.W. Busha. Sprzeciwiał się wojnie w Zatoce Perskiej oraz ratyfikacji Północnoamerykańskiego Układu o Wolnym Handlu (NAFTA). Zapytany wprost w programie telewizyjnym Larry’ego Kinga o start w wyborach odparł: „Nie chcę się ubiegać o prezydenturę, ale jeżeli myślicie o tym poważnie, to zorganizujcie się i wciągnijcie mnie na listy wyborcze”.
Miesiąc po tej umiarkowanie entuzjastycznej wypowiedzi zadeklarował samodzielne finansowanie swojej kampanii. Eksperci nie wróżyli „niepoważnemu” kandydatowi sukcesu, lecz okazało się, że Amerykanie obdarzyli go zaufaniem. Jako biznesmen był wiarygodny w kwestiach gospodarczych, a przy okazji był outsiderem i mówił tak jak żaden inny polityk: „To miasto [Waszyngton – przyp. red.] jest pełne szachrajstw, medialnych kaskaderów, którzy pozują, strzelają fajerwerkami, ale nigdy niczego nie osiągają. Potrzebujemy w tym mieście czynów, a nie słów!”.
Perot regularnie pojawiał się u Larry’ego Kinga oraz emitował półgodzinne spoty wyborcze, w których na wykresach wyjaśniał Amerykanom, jak działają finanse państwa. Dwa miesiące po pierwszym wystąpieniu u Kinga zajmował trzecie miejsce w sondażach, a w ciągu kolejnych wysunął się na prowadzenie.
Konsekwencją rosnącej popularności była uwaga mediów, które zaczęły poddawać go krytyce i wytykać mu gafy. Do tego doszły konflikty w jego sztabie wyborczym – Perot lubił robić rzeczy po swojemu, ignorował doradców, nie uzgadniał z nikim treści swoich przemówień. Wreszcie poparcie dla niego zaczęło spadać. Mimo to ostatecznie zagłosowało na niego 19 procent wyborców.
Po wszystkim eksperci roztrząsali wpływ Perota na wynik wyborów. Powszechnie uważano, że jako kandydat opowiadający się za konserwatywną polityką gospodarczą Perot podebrał wyborców Bushowi. W trakcie kampanii krytykował republikanów, którzy nie pozostawali mu dłużni, zatem kiedy zrezygnował z wyścigu, jego wyborcy mieli być skłonni przekazać swoje głosy Clintonowi. Ostatecznie badania wykazały jednak, że wyborcy Perota dzielili się mniej więcej po połowie na późniejszych wyborców Busha i Clintona, a jego kampania nie miała istotnego wpływu na wynik wyborów.
W 1995 roku założył Partię Reform (Reform Party) i z jej ramienia ubiegał się ponownie o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych. Otrzymał 8 proc. głosów w wyborach w 1996 roku, co nadal było niezwykle udanym wynikiem jak na amerykańskie standardy.
Partia Reform opowiadała się za zrównoważonym budżetem, podnoszeniem podatków dla najbogatszych i cięciem wydatków, zmianą modelu finansowania kampanii, limitami kadencji dla reprezentantów i senatorów oraz za reformą systemu wyborczego. Trzymała się z daleka od spraw takich jak aborcja czy prawa osób LGBT, utrzymując, że chce jednoczyć wyborców o odmiennym światopoglądzie i skupić się na kwestiach istotniejszych.
Zamiar ten obrócił się wniwecz, kiedy na gwiazdę partii wyrósł Pat Buchanan, skrajnie konserwatywny polityk siedzący głęboko w okopach wojen kulturowych. Rozczarowani umiarkowani politycy zaczęli opuszczać partię – co ciekawe, był wśród nich Donald Trump, który dołączył na krótko do Partii Reform, by z jej ramienia ubiegać się o prezydenturę. Stwierdził, że Buchanan to nadgorliwiec i nie jest mu po drodze z zakrawającym o fanatyzm chrześcijańskim konserwatyzmem. (W polityce jednak nic nie jest na zawsze: w 2016 roku Buchanan ochoczo poparł Trumpa).
Te niesnaski doprowadziły do znacznego spadku znaczenia Partii Reform. Od 1996 roku żaden z nominowanych przez nią kandydatów na prezydenta nie był w stanie zebrać jednego procenta głosów.
Nie mamy pana na liście i co nam pan zrobi? Jak się odbiera prawo wyborcze w USA
czytaj także
Również w politycznej historii Perota wielu upatruje zwiastuna późniejszego sukcesu Trumpa. Jeden i drugi to bogaci biznesmeni z wizerunkiem ludzi spoza klasy politycznej. Jednak startując jako kandydat „trzeciej partii”, Perot zdobył co prawda 19 milionów głosów indywidualnych wyborców, ale ani jednego elektorskiego. Trump, rozumiejąc zasady gry, postanowił wykorzystać republikańską machinę partyjną, co, jak wiemy, było skutecznym posunięciem.
W październiku 2012 roku, kiedy oczy większości zwrócone były na wyścig między Barackiem Obamą i Mittem Romneyem, niewielka stacja telewizyjna Ora TV, założona przez Larry’ego Kinga, zorganizowała debatę prezydencką z udziałem kandydatów trzecich partii. Wzięli w niej udział Gary Johnson z Partii Libertariańskiej, Jill Stein z Partii Zielonych, Virgil Goode z Partii Konstytucyjnej (Constitution Party) i Rocky Anderson z Partii Sprawiedliwości (Justice Party).
Poza kandydatem libertarian wszyscy opowiadali się za publiczną ochroną zdrowia i finansowaniem kampanii wyborczych z budżetu, krytykując obecny, korupcjogenny system prywatnych sponsorów. Większość popierała również legalizację marihuany i małżeństw jednopłciowych oraz walkę z kryzysem klimatycznym – ostatecznie postulaty te zostały zrealizowane lub przynajmniej wprowadzone do głównego nurtu debaty przez Partię Demokratyczną.
czytaj także
Pojawiały się również pomysły radykalniejsze. Johnson postulował zniesienie podatku dochodowego i korporacyjnego oraz rozwiązanie urzędu skarbowego (co spotkało się z aplauzem publiczności). Cała czwórka zgodnie piętnowała zaangażowanie wojskowe USA, oskarżając dwie główne partie o toczenie niekończących się wojen o ropę, ataki na cywilów, zamachy stanu i instalowanie dyktatorów sprzyjających interesom amerykańskiego establishmentu. Johnson proponował zrównoważenie budżetu poprzez ponad 40-procentowe cięcia w wydatkach na armię, w tym natychmiastowe wycofanie amerykańskich wojsk z rejonów konfliktu i likwidację baz w Azji i Europie.
„Jeżeli podoba się wam kierunek, w którym zmierza kraj, głosujcie na republikanów lub demokratów. Jeżeli nie, to głosujcie w zgodzie z własnym sumieniem” – zachęcał Rocky Anderson. Wyborcy jednak nie wzięli sobie tych słów do serca. Libertarianie otrzymali zaledwie 1 proc. głosów, Zieloni 0,4 proc., Partia Konstytucyjna 0,1 proc., a Partia Sprawiedliwości zaledwie 0,03 proc. Ani Libertarianie, ani Zieloni nie uzyskali też znaczącej liczby głosów w 2016 roku, mimo że dwie główne partie wystawiły mało popularnych kandydatów. 90 proc. demokratów głosowało na Hillary Clinton, a 90 proc. republikanów na Donalda Trumpa. Wyborcom mógł nie podobać się partyjny nominat, lecz obawa przed wygraną tego drugiego była silniejsza.
Amerykańscy Zieloni wygrali tylko kilka wyścigów na poziomie stanowym i nigdy nie zdobyli miejsca w Kongresie. Ich największy sukces miał miejsce w 2000 roku, kiedy to Ralph Nader zdobył 2,7 proc. głosów w wyborach prezydenckich. Demokraci obwiniali wtedy Nadera o porażkę Ala Gore’a, utrzymując, że gdyby wyborcy Zielonych na Florydzie zagłosowali na Gore’a, George W. Bush nie zostałby prezydentem.
Podobne zarzuty pojawiły się w 2016 roku wobec Jill Stein. Demokraci wyliczali, że poparcie dla Stein w kluczowych stanach było większe niż przewaga Trumpa nad Hillary Clinton i w dużej mierze zdecydowało o zdobyciu Białego Domu przez Trumpa. Do zarzutów doszły też oskarżenia o podejrzane kontakty z Rosjanami, w których interesie było rozbicie głosów demokratów.
W 2020 roku Sąd Najwyższy odrzucił wniosek republikańskiego sekretarza stanu w Montanie o przywrócenie kandydatów Partii Zielonych na kartę wyborczą. Postanowienie wydała sprzyjająca demokratom sędzia Elena Kagan. Zaś w 2022 roku w Karolinie Północnej kontrolowana przez demokratów stanowa rada wyborcza odmówiła przyznania Partii Zielonych miejsca na karcie wyborczej, powołując się na niejasności z podpisami na listach poparcia. Zieloni widzieli w tym próbę zablokowania ich kandydata, który mógłby przejąć część głosów demokratów. Ostatecznie Zieloni zostali wciągnięci na listy wyborcze, lecz ich kandydat zdobył zaledwie 0,8 proc. głosów.
Wyborcy trzecich partii uważają takie działania za próby zabetonowania sceny politycznej przez dwie główne partie. Decydenci tłumaczą zaś swoje postanowienia zwyczajnym przestrzeganiem prawa wyborczego.
Proces tworzenia partii politycznych reguluje prawo stanowe, uchwalane przez rządzących od dekad republikanów lub demokratów. Reformowanie go nie leży w ich interesie. W większości stanów miejsca w Kongresie i prezydentura są przyznawane metodą „zwycięzca bierze wszystko” – kandydat zdobywający zwykłą większość głosów zostaje wybrany na urząd. Za zdobycie drugiego lub trzeciego miejsca nie ma nagrody. Tym samym wyborcy, obawiając się zmarnowania głosu, wybierają kandydatów, którzy mają największe szanse na wygraną.
Z takimi pułapkami systemu wyborczego postanowił zmierzyć się Andrew Yang. Zaistniał w przestrzeni politycznej jako jeden z demokratycznych kandydatów ubiegających się o nominację swojej partii w prawyborach w 2019 roku. Był kandydatem dość charakterystycznym – podkreślając swoje biznesowe i nieco technokratyczne zaplecze, skupiał się na automatyzacji pracy i niechybnym wypchnięciu wielu Amerykanów z rynku. Odpowiedzią na to miał być dochód podstawowy w wysokości tysiąca dolarów miesięcznie dla każdego dorosłego Amerykanina.
czytaj także
Śladów tych pomysłów próżno jednak szukać w postulatach Forward Party – partii założonej przez Yanga w lipcu 2022 roku. Yang reklamuje swoją partię jako długo wyczekiwaną alternatywę dla republikanów i demokratów: wszak według badań mniej więcej 40 proc. Amerykanów od dawna identyfikuje się jako wyborcy niezależni, a połowa dorosłych wyborców życzyłaby sobie powstania liczącej się trzeciej partii. Forward Party optymistycznie patrzy na owe trendy i proponuje wyborcom wszelkich afiliacji „budowanie wspólnego politycznego domu”. Program partii, jeżeli można go tak nazwać, to na razie postulaty reformy systemu wyborczego. Forward Party proponuje wprowadzenie otwartych prawyborów (co eliminowałoby najbardziej radykalnych kandydatów) i alternatywne metody wybierania przedstawicieli – na przykład przez przyznawanie kandydatom punktów od najbardziej do najmniej popieranego.
Reforma systemu wyborczego betonującego scenę polityczną to słuszny kierunek, natomiast na razie Forward Party nie definiuje swojej platformy w żaden inny sposób. Yang celowo omija tematy światopoglądowe, chcąc przyciągnąć jak najwięcej umiarkowanych wyborców zmęczonych coraz bardziej spolaryzowanym systemem dwupartyjnym, lecz wydaje się nie brać pod uwagę jednego: wyborca niezależny to niekoniecznie wyborca centrowy. Badanie Pew wykazuje, że trzy grupy o największym udziale wyborców deklarujących się jako niezależni mają bardzo niewiele wspólnego pod względem politycznym. To, co je łączy, to stosunkowo niskie zainteresowanie polityką. Dodatkowo większość wyborców niezależnych nadal sprzymierza się z jedną lub drugą główną partią. Niezależni republikanie niekoniecznie chcą „być niezależni” razem z demokratami. Po prostu łączy ich brak zainteresowania przynależnością do jakiejkolwiek partii politycznej.
czytaj także
Nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie jakakolwiek trzecia partia skutecznie zagroziła republikanom i demokratom. Pewnym optymizmem może napawać fakt, że zmiany są możliwe na poziomie stanowym, a oddolne wysiłki przynoszą efekty dla lokalnych społeczności. Kalifornia wprowadziła otwarte prawybory już w 2012 roku, na razie z mieszanym skutkiem. Zaś Partii Transhumanistycznej udało się zapobiec zakazowi wszczepiania mikroczipów ochotnikom w Newadzie.