30 lat temu runął mur berliński. To naiwna i ślepa wiara wschodniaków, ich bezwzględna fascynacja dobrem i wspaniałością ideału zachodniej demokracji, zachwyciła tych po drugiej stronie muru. Zasiedziali w kapitalizmie, zblazowani i ironiczni, potrzebowali entuzjazmu – pisze Michał Sutowski.
„Tak bardzo kochamy Niemców, że chcemy mieć dwa ich państwa”, pokpiwał sobie prezydent Mitterrand ze zjednoczeniowych aspiracji naszych sąsiadów. Mimo to 9 listopada 1989 roku w okolicach Bramy Brandenburskiej rozpoczął się proces, który w niecałe 11 miesięcy doprowadził do scalenia RFN i NRD. Berlińczycy obalili mur (a dokładnie wybili w nim sporą wyrwę), a „kanclerz zjednoczenia”, Helmut Kohl, z dnia na dzień wprowadził temat unifikacji państw niemieckich na agendę globalną.
Upadające pod ciosami młotów i przecinaków bloki betonu stały się ikonami wizualnymi demokratyczno-liberalnych rewolucji 1989 roku (czego w Polsce nijak nie możemy przeżyć), a Niemcy z dnia na dzień nabrały wagi mocarstwa. Po 30 latach warto jednak spojrzeć na tamte wydarzenia z dystansem – także jako na festiwal przypadków, rozczarowań i niezamierzonych konsekwencji. A może nawet i zmarnowaną rewolucję?
Pomyłka pierwsza, czyli mniemanie sekretarza
Bo tak w ogóle cała impreza zaczęła się od pomyłki. Lider berlińskiego komitetu Socjalistycznej Partii Jedności, Günther Schabowski, odczytał na konferencji prasowej partyjny dokument zapowiadający prawo swobodnego podróżowania dla obywateli NRD. Była to rozpaczliwa reakcja partii na liczone już w dziesiątkach tysięcy osób ucieczki do RFN przez coraz mniej bratnie kraje. Polityk nie wiedział jednak, że kluczowe słowa – ab sofort, czyli „od zaraz, niezwłocznie” – dopisał do tekstu pewien wyrywny urzędnik, bez wiedzy partyjnego kierownictwa. Na pytanie włoskiego dziennikarza o termin wprowadzenia swobody wyjazdów Schabowski, lekko zmieszany, odparł, że „wedle jego wiedzy… zaraz”, i uruchomił lawinę.
Wypowiedź puściła zachodnioniemiecka telewizja i tego samego wieczora dziesiątki, a potem setki tysięcy mieszkańców stolicy NRD wybrały się na przejścia graniczne. Zdezorientowani pogranicznicy nie odważyli się stawić oporu. A potem były tańce, śpiewy, piwo i hulanki na Kurfürstendamm, sznury „mydelniczek” sunące po rozświetlonych neonami ulicach i śpiewający David Hasselhoff.
Cieszyli się w Niemczech prawie wszyscy – może z wyjątkiem imigrantów, głównie z Turcji, ale i tych z Polski. Emilia Smechowski w swej książce My, super imigranci opowiada np., jak bardzo jej rodzice, świeżo osiedleni w RFN lekarze, obawiali się fali (nowych, lepszych) imigrantów, którzy po otwarciu granicy z pewnością zjadą do krainy szczęścia i dobrobytu. Ale takich przerażonych była mniejszość. Dominował entuzjazm.
Ktoś powie, że reżim Honeckera, a potem Krenza i tak się chylił ku upadkowi – a jednak spektakularna rozwałka muru na pewno pomogła Kohlowi sprzedać światu i sąsiadom pomysł na znowu jedne Niemcy. Dodajmy, że działo się to wbrew nastrojom w Anglii, Francji, a także w Polsce.
Mało kto dziś pamięta, że rząd premiera Mazowieckiego, ze względu na kwestię granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, nie był entuzjastycznie nastawiony do zjednoczenia.
czytaj także
A tak naprawdę – włączenia NRD do RFN, które zresztą odpowiadało aspiracjom większości wschodnich Niemców. Obywatele NRD dali temu wyraz w pierwszych wolnych wyborach, w marcu 1990 roku, wówczas to popularność zyskało hasło: Kommt die D-Mark, bleiben wir, kommt sie nicht, geh’n wir zu ihr!. Czyli: albo marka (zachodnio)niemiecka przyjdzie do nas, albo my wyjedziemy do niej, znaczy do pracy w RFN. Za pensjami o innej sile nabywczej. To w tedy się właśnie zaczęła…
…pomyłka druga, albo – jak kto woli – wielki spisek
Czyli wymiana waluty. Helmut Kohl chciał czym prędzej wcielić NRD-owców do Zachodu i przejść do historii nie jako misiowaty nudziarz, ale Zjednoczyciel Niemiec, drugi po Bismarcku. Obiecał zatem Ossim „kwitnące krajobrazy”. A konkretnie, to na dzień dobry czekał ich powitalny hajs, czyli 100 marek do wydania w zachodnim sklepie po przejściu granicy, a później konwersja marki NRD na markę zachodnioniemiecką po kursie jeden do jednego. Co to znaczyło w praktyce?
Kurs przeliczeniowy banku NRD w handlu międzynarodowym wynosił w 1988 roku 4,4:1, oczywiście na korzyść Deutsche Mark, u cinkciarzy było podobnie. Kurs ekwiwalentny (1:1) spowodował zatem, że wschodni Niemcy po 1 lipca odnotowali nawet czterokrotny wzrost płacy realnej (oszczędności i długi przedsiębiorstw przeliczano nieco bardziej rozsądnie, 1:2 lub 1:3).
czytaj także
Fajnie, prawda? Tylko że płace to także koszty dla firm. Koszty pracy zatem również wzrosły czterokrotnie – co ciekawe, bank NRD nalegał ponoć, żeby kurs wymiany wynosił aż 1:7. Dałoby to chwilę oddechu wschodnioniemieckim zakładom pracy, ale masy pracowników zamieniłoby w nędzarzy. I, rzecz jasna, skłoniło wielu do migracji do zachodniej części kraju, czego Kohl się wyraźnie obawiał. Podwyżka płac dała więc chwilową iluzję dobrobytu mieszkańcom landów wschodnich, ale zabiła konkurencyjność ich pracodawców. Na dłuższą metę na tej wymianie waluty dobrze więc wyszli tylko pracownicy budżetówki, opłacani z budżetu państwa – oczywiście tylko ci, których nie zwolniono z pracy za współpracę ze Stasi. Beneficjentem był również biznes zachodni, który tanią konkurencją mógł się już nie przejmować.
Zresztą, niedługo potem państwowy majątek NRD i tak wyprzedano za bezcen. Prywatyzacja zasobów produkcyjnych kraju w cztery lata inaczej się zresztą nie mogła skończyć. Nie wchodząc w statystyczne detale, warto powiedzieć, że w 12 tysiącach prywatyzowanych zakładów udało się zachować tylko 1/4 miejsc pracy – w sumie około miliona z czterech. Oczywiście, większość z nich była zacofania technologicznie względem tych z zachodu, ale ekwiwalentna wymiana pieniądza na pewno im nie pomogła. A ich upadek na pewno nie pomógł uczynić z byłych obywateli NRD szczerych demokratów.
Pomyłka trzecia albo niezamierzone konsekwencje
Upadek berlińskiego muru to również przełom w integracji europejskiej, acz nieco paradoksalny. Niemcy nie chcieli euro – najbardziej stabilna waluta świata, marka niemiecka, za którą stał legendarnie konserwatywny (czytaj: antyinflacyjny) Bundesbank, była nie tylko ostoją siły nabywczej i źródłem statusu Niemców zachodnich w Europie, ale także symbolem powojennego sukcesu. Ikoną wielkości Niemiec, ważniejszą niż Mercedes, proste autostrady, wiertarki Boscha, Claudia Schiffer, Nena czy Franz Beckenbauer.
Ale właśnie przy okazji zjednoczenia Niemiec Francuzi wyczuli okazję – oto można skończyć z latami upokarzających dewaluacji franka i zrównoważyć nieco geopolityczny rozrost sąsiadów. Odebrać im to, co kochają najbardziej i stworzyć wspólną walutę.
Kohl nie miał wyjścia, bo przecież za zjednoczenie oddałby wszystko (Rosjanom – setki milionów marek, a Francuzom – samą markę w ofierze).
No i oddał. A po latach okazało się, że może i Niemcom w portfelach spadła siła nabywcza, ale za to skokowo rośnie konkurencyjność eksportu. Ergo, zamiast „eurokotwicy”, Niemcom przyczepiono „eurosilnik rakietowy”.
Stara marka była bowiem stabilizatorem europejskiej równowagi handlowej – Niemcy produkowali solidnie, ale za sprawą silnej waluty dość drogo. Kiedy rosła im nadwyżka w handlu, wzmacniała się waluta, co podrażało ich eksport i redukowało nadwyżkę.
Do czasu, kiedy wprowadzono euro. Zorganizowane, dodajmy, bardzo po niemiecku (priorytet niskiej inflacji), tylko tańsze, bo uśrednione z koszykami innych walut. Niemieckiego eksportu nie hamowało już nic, zwłaszcza że po drodze kanclerz Schröder mocno ściął socjal i zliberalizował rynek pracy. Nadwyżka handlowa Niemiec rosła, podobnie jak deficyty krajów Południa – i długi w niemieckich bankach. Resztę historii znamy aż nadto dobrze.
Rozczarowań moc
Mimo upływu czasu o samym zjednoczeniu wciąż niełatwo mówić bez cudzysłowu. Nie tylko ze względu na niuanse prawne (formalnie było to wcielenie NRD jako „nowych landów” do RFN), ale przede wszystkim utrzymujący się dystans między wschodem a zachodem kraju. O dzielącej Ossich i Wessich przepaści bardzo wiele mówią statystyki bezrobocia, wysokości płac i emerytur, ceny mieszkań, kierunki migracji, wyniki wyborcze AfD, a nawet mniej lub bardziej śmieszne dowcipy („Jak podwoić wartość trabanta? Wystarczy włożyć banana do bagażnika”…).
czytaj także
Co ciekawe, nawet niemiecka kanclerz, choć sama pochodzi z byłej NRD, jest na wschodzie szczególnie nielubiana; z kolei trójka najważniejszych polityków święcącej tam triumfy Alternatywy dla Niemiec pochodzi z… zachodu. Trudno to jednak uznać za przejaw „zacierania się granic”. Bo na co wskazuje fakt, że przywódczyni państwa to dla swych byłych rodaków wysferzona członkini establishmentu, a zawodowi administratorzy ich gniewu przyjeżdżają z zewnątrz? Chyba na to, że bardzo wielu Ossich czuje się, słusznie lub nie, obcymi we własnym kraju.
Opowieści własne mieszkańców obydwu części Niemiec są nie tylko odmienne czy sprzeczne, ale często po prostu wrogie – ci z zachodu mają żal o czarną niewdzięczność ubogich krewnych, wciąż zgłaszających roszczenia mimo bilionów przelanych marek i euro; wschód czuje się kolonizowany i upokorzony pospieszną wymianą elit, wspomnianą już wymianą waluty, wyprzedażą i likwidacją państwowego majątku przez tzw. Urząd Powierniczy czy niższymi emeryturami.
Arkadia majora Putina
Żeby było jasne: bilans zjednoczenia jest oczywiście bardziej skomplikowany, a głosy nostalgii za NRD często brzmią po prostu niestosownie. Był to przecież reżim wyjątkowo, nawet jak na warunki bloku wschodniego, opresyjny.
Zamieszki w Chemnitz jako dwie opowieści o współczesnych Niemczech
czytaj także
Nawet jeśli nieźle – jak na socjalizm – zorganizowany, to trzymał obywateli za twarz do tego stopnia, że zaimponował samemu Władimirowi Putinowi, w latach 80. oficerowi placówki KGB w Dreźnie. Do własnych obywateli, zamkniętych za pasem min i km-ów na fotokomórkę oraz drutem kolczastym, władza gotowa była strzelać aż do końca lat 80. Podsłuchiwała ich i inwigilowała z brutalnością i na skalę nieznaną na kontynencie, może poza Rumunią i Albanią. Swe największe talenty naukowe odcinała od globalnego obiegu myśli, a sportowców eksploatowała do poziomu fizycznego wyniszczenia (riposta trenera: „przyjechaliśmy tu pływać, a nie śpiewać”, na pytanie o baryton jednej z NRD-owskich pływaczek śmieszy, dopóki nie przeczytamy, co z ich organizmami robił Turinabol).
Nie ma zatem co płakać – a na pewno nie wypada – po NRD. Niemal wszystko, co dobre dla obywateli (może poza obecnością kobiet na rynku pracy), udawało się lepiej Niemcom zachodnim – i nie da się wszystkich przewag wyjaśnić planem Marshalla. Zresztą dokładny bilans zjednoczenia i kapitalistycznej transformacji wschodnich landów to temat na osobny tekst i ciekawy przyczynek do rozważań o szansach „nadganiania” oraz integracji peryferii z krajami centrum. Dziś, trzydzieści lat później, warto jednak zadać inne, krytyczne pytanie o upadek muru i jego następstwa.
Czy rewolucję 1989 roku można było przeżyć i zrozumieć lepiej?
Nie, nie chodzi o to, że NRD-owcy cieszyli się nie tak jak trzeba. Że mieli naiwne – tak samo przecież jak Polacy – wyobrażenie o kapitalizmie. Że z demokratycznego Wir sind das Volk na pierwszych demonstracjach w Lipsku szybko zrobiło się narodowe Wir sind ein Volk. To znaczy: „jesteśmy jednym narodem” (niemieckim, razem z tymi w RFN), zamiast „to my jesteśmy narodem” (a nie partia i Honecker). Tym bardziej nie w tym rzecz, czy osobne państwo niemieckie zbudowałoby jakiś sprawiedliwszy model społeczny (trudno mi w to uwierzyć). Problem polega raczej na tym, co z wielkiego wydarzenia 9 listopada 1989 r. zapamiętali jego obserwatorzy. A czemu to takie ważne?
A bo, jak przypomina chorwacki filozof Boris Buden w swej Strefie przejścia, „przyczyna, dla której zdarzenie staje się wydarzeniem historycznym, leży nie tyle w działaniu jego aktorów, ile raczej w identyfikacji biernych obserwatorów z ich działaniami”. W tym przypadku to nie ci rozbijający mur, lecz ci stojący z boku, „po stronie zachodniej, dzięki swej fascynacji albo – mówiąc słowami Kanta – poprzez «uczestnictwo życzeniowe graniczące z entuzjazmem», rozpoznali w upadku muru wydarzenie rangi historycznej”. I co w nim rozpoznali? No właśnie. Zafascynował ich entuzjazm obalających mur ludzi. Naiwna i ślepa wiara wschodniaków, ich bezwzględna fascynacja dobrem i wspaniałością ideału zachodniej demokracji, której realnych niedoskonałości świadomi byli ironiczni tubylcy, zblazowani obywatele świata późnego kapitalizmu.
To rozpoznanie – że oni tam, za murem, wierzą w cuda, które myśmy już dawno zdążyli odczarować – nie sprzyjało wcale ożywieniu demokratycznej wiary po stronie zachodu. Tak samo ćwierć wieku później fakt, że ludzie za europejskie wartości umierali na kijowskim Majdanie, nie skłonił nikogo na zachód od Bugu, by przeżył ideał Europy na nowo.
Widok przedzierających się do Berlina Zachodniego Ossich budził autentyczną radość, ale szybko przerodziła się ona w samozadowolenie i aroganckie poczucie wyższości. „Biedacy, chcą być tacy jak my!”, myślał z dumą zwyczajny Wessi. Ale szybko przychodziła refleksja: tylko jak ich ucywilizować? Tę fryzurę „krótko z przodu, długo z tyłu” można obciąć. Człowiek może NRD opuścić, ale kiedy NRD opuści jego? A jeszcze wielki Jürgen Habermas dorobił do tego odruchu teorię „nadganiającej rewolucji”, czyli roku 1989 jako wyjścia społeczeństw socjalistycznych z modernizacyjnej zamrażarki. Z czym wiązało się wyzwanie i zadanie: nadrobić zaległości, podjąć wysiłek, zgodzić na wyrzeczenia, przyjąć postawę pokornego ucznia egzaminowanego z procesu cywilizacji.
czytaj także
Żeby było jasne: Niemcy ze wschodu, tak samo jak Polacy, w ogromnej masie chcieli przede wszystkim zachodniego dobrobytu; wielu z nich także zachodnich wolności i swobód. To były sprawy przyziemne, nie wielkie ideały. Żeby autostrady były proste jak w Nadrenii, knajpy i kluby wesołe jak na Reeperbahnie, chodniki czyste jak w Bawarii i w ogóle, żeby było słodko i z orzechami jak w czekoladzie Nussbeisser. Chyba tego wszystkiego naprawdę pragnęliśmy najbardziej – my tu, w Polsce roku 1989, i setki tysięcy Niemców na lipskim Ringu czy berlińskim Alexanderplatz. Ale przecież nie o socjologiczną prawdę czasu tu chodzi, tylko wartość możliwej utopii.
Good Bye, Merkel! Koniec Niemiec, jakie znamy [rozmowa z Burasem]
czytaj także
Tamta wiara w koniec historii była w oczywisty sposób fałszywa, ale już nadzieja na postęp, dobrobyt i ułożenie sobie życia we „wspólnym europejskim domu” – bezcenne. Momenty powszechnego poczucia, że dla demokracji warto wyjść na ulicę (a przez moment nawet zaryzykować milicyjne kule), budowały potencjał nieobojętności na sprawy wspólne. Przekonanie, że władza musi się ze społeczeństwem liczyć, było wielkim wkładem w coraz bardziej zblazowane społeczeństwa politycznego spektaklu.
Przekonanie, że władza musi się ze społeczeństwem liczyć, było wielkim wkładem w coraz bardziej zblazowane społeczeństwa politycznego spektaklu.
Wreszcie idea, że Zachód to cywilizacyjny i aksjologiczny projekt, a nie tylko wspólny rynek i układ geopolityczny – pozwalała mieć nadzieję, że przyszłość istnieje i będzie lepsza niż to, co teraz. Godność, równość, prawa człowieka przez kilka listopadowych dni opuszczały sferę abstrakcji oraz karty samizdatowych esejów i wychodziły na ulicę.
Tymczasem w ostatnim „Tygodniku Powszechnym” czytam, że NRD-owskich dysydentów chwalą dziś niemal wyłącznie politycy z zachodnich landów. Oni sami, jako świadkowie zbrodni i beznadziei komuny, służą za alibi dla świata, który jest. I oczywiście do młotkowania reszty Ossich: za dawną bierność i współczesny radykalizm, za rasizm i nieróbstwo, za osobowość autorytarną itp.
To niemiecki filozof napisał, że narody niczego się z historii nie uczą. Ale czy w czasach, gdy mury raczej się stawia, niż obala; gdy kolejne miliony ludzi marzą o europejskim dobrobycie, a sami Europejczycy boją się go utracić; gdy nie potrafimy już nawet czerpać satysfakcji, choćby aroganckiej, z fascynacji, jaką darzą nas ubożsi sąsiedzi, a jedynie lęk i podejrzliwość – czy możemy sobie na takie nieuctwo pozwolić?