Skończmy z demokracją w Unii – to naprawdę mówi nam Merkel, gdy proponuje, żeby Komisja Europejska miała prawo wetować budżety krajów UE.
Ogólna zasada oświecenia głosi, że ludzie powinni wybierać rządzących w sposób demokratyczny. Franklin D. Roosevelt, najwybitniejszy prezydent USA od czasów Lincolna, streścił tę regułę słowami: „Nigdy nie zapominajmy, że rząd stanowimy my sami, a nie jakaś obca siła znajdująca się ponad nami. W naszej demokracji władzy ostatecznej nie sprawują prezydent, senatorowie, kongresmeni i uzędnicy rządowi, lecz wyborcy tego kraju” (przemówienie w Marietta (Ohio), 8 lipca 1938 r.).
Choć zasada ta może być bliska większości z nas, kanclerz Niemiec proponuje rozwiązanie jej zdaniem o wiele lepsze: przyznanie niewybieranym w wyborach urzędnikom Komisji Europejskiej prawa do zawetowania decyzji gospodarczych uchwalonych przez demokratycznie wybrane parlamenty państwowe. Tak w ogólności można określić politykę Merkel względem Grecji, Hiszpanii, Włoch i Portugalii.
Swój ostatni artykuł (Pakt głupoty) poświęciłem krytyce ekonomii tzw. paktu fiskalnego, ale oświeciła mnie dopiero propozycja zniesienia demokratycznego mechanizmu decyzyjnego wysunięta przez kanclerz Merkel. Nareszcie z całą mocą docierają do mnie skutki uchwalenia Traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w unii gospodarczej i monetarnej. Pakt fiskalny wymaga od rządów wszystkich państw UE, by te nie przekraczały „strukturalnego deficytu”, wynoszącego maksymalnie 0,5 proc. ich PKB.
Nie będę po raz kolejny udowadniał, że to założenie jest bezsensowne, a nawet gdyby nie było, to 0,5 procent jest wartością absurdalną, która zmuszałaby do nieustannego prowadzenia deflacyjnej polityki fiskalnej. Jeśli więc sam pakt jest oznaką braku rozsądku, to wsparcie go instytucją „cara budżetowego” (określenie Merkel, nie moje) staje się autorytarnym szaleństwem. Ostatecznie zniesie to iluzję demokratycznego mechanizmu wyborczego w ramach Unii. Jak donosi Yahoo! News, „kanclerz Niemiec Angela Merkel (…) zażądała większych kompetencji dla Komisji Europejskiej w zakresie wetowania budżetów państw członkowskich” (18 października 2012 r.).
Cytując za źródłem, oto fragment przemówienia Merkel w Bundestagu „Przyjmując pakt fiskalny, uczyniliśmy znaczny postęp w kierunku wzmocnienia dyscypliny budżetowej, ale jesteśmy zdania – mówię to w imieniu całego rządu niemieckiego – że możemy pójść o krok dalej i przyznać Europie [sic! Komisji Europejskiej] realne uprawnienia do interweniowania w sprawie budżetów krajowych”. Należy w tym miejscu podkreślić, że nie ma mowy o dodatkowych kompetencjach dla Parlamentu Europejskiego w zakresie „realnych uprawnień do interweniowania w sprawie budżetów krajowych”.
Można na tej podstawie uczciwie wywnioskować, że kanclerz proponuje interwencje Komisji Europejskiej w ramach obecnie funkcjonujących zasad nadzoru nad tą instytucją. Jestem w stanie precyzyjnie określić stopień demokratycznego nadzoru nad Komisją jako bliski zeru. Jasno ukazuje to niewielka rola, jaką Parlament Europejski miał do odegrania przy podejmowaniu katastrofalnych decyzji dotyczących (pseudo)zarządzania długami państwowymi oraz kryzysami deficytu.
Rok temu „European Voice” opisał tę rolę w jednym ze swych artykułów: „Europarlamentarzyści mieli jak dotąd niewielki udział w podejmowaniu decyzji dotyczących programów ratunkowych dla Grecji, Irlandii i Portugalii czy też utworzenia Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej (EFSF) oraz jego następcy – Europejskiego Mechanizmu Stabilności (ESM). Wolf Klinz, niemiecki eurodeputowany z frakcji liberalnej, który był szefem specjalnej komisji parlamentarnej ds. kryzysu finansowego, powiedział, że przyjęta przez państwa członkowskie strategia rozwiązywania problemów na poziomie międzyrządowym zupełnie uziemiła europarlamentarzystów. «Parlament nie był włączony w prace w wystarczającym stopniu», stwierdził Klinz”.
Jeśli parlament w ostatnich trzech latach miał niewielki wpływ na najważniejsze decyzje ekonomiczne podejmowane przez Komisję, to nie należy oczekiwać, że będzie w stanie oddziaływać na „realne uprawnienia do interweniowania”, jakie kanclerz Merkel pragnie przyznać „carowi budżetowemu” w strefie euro. Niestandardowy charakter tego rozwiązania widać zwłaszcza wtedy, gdy zwrócimy uwagę, że nawet w USA rząd federalny nie ma podobnej władzy nad budżetami stanowymi ani też stany nie mają możliwości wpływania na hrabstwa i miasta z własnymi dochodami budżetowymi. Jedynym względnie porównywalnym przypadkiem podobnych kompetencji władzy centralnej był rząd Thatcher w latach 80. i 90., który ustanawiał limity wydatków władz lokalnych w Wielkiej Brytanii. Działania te były tak samo niepopularne, jak niedemokratyczne.
Propozycji Merkel nie należy interpretować jako kroku w kierunku „Europy federalnej”. Wręcz przeciwnie, jest to pomysł na scentralizowaną Europę, w której polityka fiskalna zostaje przeniesiona z demokratycznych procesów na poziomie krajowym w ręce władzy centralnej pozbawionej kontroli i wyłączonej spod odpowiedzialności. Niech naszej uwadze nie umknie fakt, że kanclerz pierwsze 36 lat swojego życia przeżyła w dyktaturze. Jej propozycja przyznania „realnych praw interweniowania” komisarzowi niewybranemu w wyborach może świadczyć o tym, że sprzeciw Merkel wobec wschodnioniemieckiego reżimu bardziej dotyczył jego ideologicznego zabarwienia niż tego, że tłamsił on demokrację.
Wyobraźmy sobie przez chwilę, co mogłoby się stać, gdyby propozycja kanclerz Merkel została przyjęta w 2000 r., kiedy do życia powołano euro. Na stronie OECD możemy znaleźć statystyki dotyczące „strukturalnych deficytów” dwunastu państw strefy euro w okresie sześciu lat poprzedzających wybuch kryzysu finansowego. Okazuje się, że „car budżetowy” byłby niezwykle zapracowanym urzędnikiem. Uśredniony łączny deficyt dla krajów strefy euro przekraczał 0,5 proc. dla czterech z sześciu omawianych lat (za: www.oecd.org). Tylko jedno państwo w ogóle nie dałoby „carowi” okazji do interwencji (oszczędna Finlandia), jedno uczyniłoby to tylko raz (Luksemburg), a kolejne przez dwa lata dałoby możliwość wetowania swojego budżetu (Belgia). Każde z pozostałych dziewięciu państw łamało „zasadę pół procentu” przez większą część tego okresu: Holandia i Hiszpania (cztery z sześciu lat), Irlandia (pięć lat), a sześć skrajnie nieodpowiedzialnych państw członkowskich – każdego roku (Austria, Francja, Grecja, Niemcy, Portugalia i Włochy).
Informacje dotyczące bilansów budżetowych krajów strefy euro w dostatnim okresie pierwszej połowy minionej dekady pozwalają dostrzec, że propozycja Merkel, jeśliby zastosować ją w praktyce, byłaby radykalnie reakcyjna. Urzędnik lub urzędnicy niepochodzący z demokratycznych wyborów i wyłączeni spod demokratycznego nadzoru mieliby kompetencje ograniczania polityki budżetowej państw członkowskich Unii. Byłoby to nie tylko bezprecedensowe, lecz również przeciwstawiałoby się dotychczasowym praktykom niemal wszystkich rządów (także niemieckiego), wyłączając jedynie kilka mniejszych państw. Nie zaskakuje więc, że władza dyktatorska musiałaby zostać przyznana „carowi”. Nikt wybrany w wyborach, krajowych czy regionalnych, nie byłby w stanie wprowadzić podobnego rozwiązania i utrzymać się na stanowisku.
Istotne nie są tutaj liczbowe charakterystyki jakiegoś durnego pseudowskaźnika osiągów budżetowych. Wyzwanie, przed jakim stawia nas propozycja Merkel, jest oczywiste: demokracja lub dyktatura. Jeśli zbawienie strefy euro wymaga ustanowienia ekonomicznego dyktatora w Brukseli – nie ratujmy jej.
Tłum. Maciej Sobociński
*John Weeks – ekonomista i emerytowany profesor Uniwersytetu Londyńskiego. Tekst ukazał się na stronie Social Europe Journal.