Dzięki inwestycji w wodór Niemcy chcą przeskoczyć problem baterii. W ten sposób wesprą swój przemysł i transport: pociągi, autobusy i samochody elektryczne napędzane wodorem. Wielkim plusem strategii wodorowej jest właśnie to, że się dobrze spina ze zwrotem energetycznym, niejako wrzuca mu drugi bieg.
Michał Sutowski: Niemcy w ciągu dwóch lat wydadzą 130 mld euro na stymulację gospodarki w związku z kryzysem pandemicznym; wszyscy koalicjanci – chadecy i socjaldemokraci – odtrąbili sukces. To wszystko dzieje się ledwie kilka tygodni po tym, kiedy wspólnie z Francuzami zaproponowali 500 mld euro na ratowanie i transformację unijnych gospodarek. Czy to wszystko znaczy, że między Odrą a Renem doszło do rewolucji w filozofii gospodarczej? A może to tylko PR, bo przecież w czasie poprzedniego kryzysu Niemcy też byli gotowi pompować miliardy we własną gospodarkę, tylko innym nie pozwalali…
Sebastian Płóciennik, PISM: Jeżeli Berlin przez dziesięć lat prowadził bardzo oszczędną politykę fiskalną – od ośmiu lat nie wykazywali deficytu, a od sześciu mieli nadwyżkę – i to mimo nawoływań, by zwiększać inwestycje, to oczywiście jest to przełom. Cały pakiet fiskalny, a właściwie to trzy pakiety, bo to, co zapowiedziano na początku czerwca, to kontynuacja rozwiązań przyjętych w marcu, są dużo większe niż w czasie kryzysu sprzed dekady.
Dlaczego akurat teraz?
Kluczowa jest determinacja Angeli Merkel, która uznała kryzys za ogromne zagrożenie i wykorzystała go do zmiany kursu w polityce całego kraju. Sprzyja temu poparcie Niemców. Ponad dwie trzecie obywateli RFN popiera ekspansję fiskalną w całej Europie, także w Niemczech, bo i ten kryzys ma inną naturę od poprzednich.
czytaj także
Nie ma winnych?
No właśnie, poprzednio łatwo było uznać, że oto jakiś kraj – zwłaszcza na Południu – żył ponad stan, nieodpowiedzialnie się zadłużał, no i napytał sobie biedy. A teraz trudno przypisać komuś odpowiedzialność czy właśnie winę; kryzys wywołuje raczej współczucie wobec najbardziej dotkniętych, a więc łatwiej przyklasnąć pomocy.
A przecież Niemcy nie lubią się zadłużać
A doktrynalnie? Niemiecka ekonomia nie lubi deficytów budżetowych.
I to jest drugi czynnik: przez lata sporo się zmieniło w świecie niemieckich ekonomistów. Jeszcze dekadę temu dominowała generacja wychowana na ordoliberalizmie, a więc doktrynie bardzo konserwatywnej w podejściu do polityki fiskalnej, bardzo niechętnej zadłużeniu i inflacji, zafiksowanej na regułach, w ogóle niechętnej ingerencji w rynek. Dziś ludzi tak myślących łatwiej znaleźć wśród prawników – o czym świadczy choćby głośny wyrok Trybunału Federalnego w Karlsruhe, krytykujący ekspansywną politykę pieniężną Europejskiego Banku Centralnego.
Dodajmy, że wspomniana już nadwyżka budżetowa – „czarne zero”, od koloru cyfr wskaźnika dodatniego salda – wydawała się dogmatem, także dla socjaldemokratycznego ministra finansów.
Pod tym względem Olaf Scholz był początkowo sporym rozczarowaniem np. Francuzów i Włochów. Niby mówił o większych inwestycjach, ale pytany o konkrety mówił „Schäublem”, czyli używał języka swego konserwatywnego poprzednika – i pewnie tak musiał ze względów politycznych. Dogmat „hamulca długu” zaczęli jednak demontować sami ekonomiści. Gdy obserwujemy dziś niemiecki #EconTwitter, zobaczymy niewiele dawnej ideologii.
A to jakim cudem?
Widać wpływ generacji, która jest bardzo umiędzynarodowiona i zafiksowana na badaniach empirycznych. Liczy się podejście pragmatyczne, więc to liczby muszą się zgadzać, a nie jakaś naczelna zasada czy abstrakcyjny Ordnung. Nie bez znaczenia jest to, że wielu z nich studiowało czy pracowało w USA, gdzie keynesiści rośli w siłę w ostatnich latach.
I Niemcy tym nasiąkli?
O ile w latach 80. i 90. dominujący na Zachodzie neoliberalizm spinał się doskonale ze starym ordoliberalizmem i go umacniał, o tyle dziś wygląda to inaczej – debata jest bardziej ożywiona, pluralistyczna. Niemieckie programy wspierania gospodarki w czasie kryzysu nie powstały w ten sposób, że sobie minister finansów z kanclerz Merkel coś zdecydowali, a parlament zatwierdził. O tym, co należy zrobić, minister finansów Olaf Scholz dyskutował co tydzień na zoomach z czołowymi ekonomistami różnych proweniencji, a zaproponowane pakiety stymulacyjne wynikły z bardzo ożywczego zderzenia ich poglądów. Mainstream ekonomiczny RFN dużo chętniej akceptuje dziś interwencjonizm.
Ale jaki dokładnie? Bo stary Keynes mówił, że trzeba łagodzić cykl koniunkturalny i dosypywać do gospodarki, gdy jest w dołku. O to chodzi? Czy coś jeszcze?
Głównie o to. Minister Scholz zapowiedział, że program stymulacyjny to „tradycyjna socjaldemokratyczna polityka fiskalna”. Niektórzy chcieliby widzieć coś więcej: nieomal zmianę paradygmatu i przekształcenie się Niemiec z mistrza oszczędności w mistrza wydatków. W jednym z zestawień za ostatnie miesiące tylko Singapur miał większe wydatki na wsparcie gospodarki w stosunku do PKB – a to przecież nie musi być koniec. Pamiętajmy jednak, że to czas kryzysu, gospodarczego stanu wyjątkowego.
Czyli niekoniecznie zwrot o 180 stopni?
No właśnie niekoniecznie. Według mnie Scholz chciał powiedzieć, że to będzie jak powrót do „tradycyjnej” polityki SPD z lat 60., kiedy ministrem finansów był Karl Schiller, który zasłynął polityką Globalsteuerung, czyli sterowania przez rząd popytem globalnym. Ale to wcale nie znaczy, że Scholz zapowiada dociskanie gazu i zwiększanie wydatków bez końca. Należy to raczej rozumieć jako zapowiedź, że jak się już gospodarka odbije, to Niemcy wrócą do polityki oszczędności.
Buras: Z powodu koronawirusa nawet Niemcy mogą dojść do granic swoich możliwości
czytaj także
A jak długo będą wydawać?
Jak ktoś dobrze powiedział, niemiecka polityka makroekonomiczna „oddycha” – kilkuletnie okresy wydatków przeplatają się z fazami zaciskania pasa. Po pierwszej oszczędnej dekadzie XXI wieku, gdy udało się zejść z poziomem długu do 60 procent, wchodzimy w czas stymulowania, która skończy się podobnie jak poprzednia – ponad 80-procentowym długiem. I wtedy będzie powrót do restrykcji. Dziś nikt poważnie nie rozmawia o datach. Mamy kryzys, a Niemcy są bardzo zaniepokojeni spadkiem eksportu. W kwietniu zobaczyli naprawdę koszmarne dane o 24 procentach spadku obrotów w handlu zagranicznym, więc wyciągnęli racjonalny wniosek: trzeba wzmóc popyt wewnętrzny.
Czyli konsumpcję?
Nie tylko. Przypomnijmy, że Niemcy w ostatnich latach mieli niższy poziom inwestycji niż Francja, która przecież nie była w rewelacyjnej kondycji. Od lat narzeka się na niedorozwój infrastruktury cyfrowej, przez co cierpi konkurencyjność przemysłu, ale problemy są też z infrastrukturą twardą, bo do natychmiastowego remontu jest około 200 mostów, szkoły też wymagają inwestycji. Szykowano się do tego już rok temu, w związku z potrzebami inwestycyjnymi dyskutowano o sensie „czarnego zera”, ale brakowało impulsu, którym stał się dopiero kryzys COVID-19.
Część pieniędzy pójdzie jednak bezpośrednio do gospodarstw domowych.
W obszarze konsumpcji największy udział będzie – przynajmniej teoretycznie – miała obniżka VAT i jednorazowy dodatek w wysokości 300 euro na każde dziecko. Obydwa narzędzia mają charakter redystrybucyjny i jest to spora zasługa SPD. Partii tej nie udało się jednak przeforsować redukcji długów władz lokalnych, które paraliżują inwestycje lokalne. Ostatecznie uzgodniono rekompensaty wyrównujące utratę wpływów z podatku CIT. Wreszcie, zwiększone zostaną dopłaty do samochodów elektrycznych – podwojono premię za zakup do wysokości 6 tys. euro.
To ostatnie to już nie tylko stymulacja konsumpcji, ale bodziec do przestawienia produkcji z samochodów spalinowych na elektryczne. Czy tradycyjny przemysł samochodowy ma prawo czuć się poszkodowany rozwiązaniami pakietu pomocowego?
Niemiecki przemysł samochodowy przespał rewolucję elektromobilności i cyfryzacji. Zdecydowanie za długo trzymał się napędów spalinowych, zwłaszcza diesla. Zapewne chciałby trochę oddechu i dodatkowych środków, by wyczyścić magazyny i zyskać na czasie. Dopłaty do sprzedaży aut spalinowych byłyby jednak problemem wizerunkowym dla rządu. Dlatego wybrano obniżkę VAT, która ukryła wsparcie.
To zresztą jeden z argumentów krytyków pakietu fiskalnego. Rząd „rozlewa” środki, zamiast wykorzystać je do podlewania wybranych „grządek” i przeforsowania zmian strukturalnych. Dlatego też sądzę, że to nie jest ostatni pakiet w gospodarce niemieckiej w tym roku. Jeśli będą kolejne, to bardziej wyspecjalizowane, oparte na analizie sektorów gospodarki i pomysłach na ich przekształcenie.
Przedsiębiorcze państwo inwestuje w wodór
Ale w jakim kierunku?
Pewną wskazówką jest ogłoszona – wreszcie – strategia wodorowa niemieckiego rządu. Bardzo prawdopodobne, że stoi za nią chłodna, pozbawiona sentymentów ocena zapóźnień w konstrukcji własnych pojazdów elektrycznych. Wobec takiej np. Tesli niemiecki przemysł jest około trzech lat do tyłu.
Nieciekawie. Ale co ma do tego wodór?
Niemcy chcą dzięki wodorowi przeskoczyć problem baterii, bo to bodaj ich najsłabszy punkt. Zamiast ścigać producentów chińskich czy amerykańskich, mogą wybrać inny kierunek rozwoju w źródłach napędu. Jednocześnie w ten sposób wesprą swój przemysł: możliwe stanie się produkowanie dóbr z wykorzystaniem wodoru. No i transport: pociągi, autobusy i samochody elektryczne napędzane wodorem. Nowe paliwo można też powiązać z Energiewende.
Bendyk: Koronawirus obnażył słabości nowoczesnych państw. Oddajemy więc wolność Lewiatanowi
czytaj także
W jaki sposób?
To energia z wiatraków i słońca ma posłużyć do produkcji tzw. zielonego, czyli ekologicznego wodoru, który da się następnie transportować rurociągami. Nie trzeba więc budować tej gigantycznej infrastruktury przesyłowej dla energii z wiatraków na wietrznej północy do pozostałych części Niemiec.
To wszystko się uda?
To czas pokaże, ale wielkim plusem strategii wodorowej jest właśnie to, że się dobrze spina ze zwrotem energetycznym, niejako wrzuca mu drugi bieg. Pokazuje perspektywę radzenia sobie z różnymi problemami – wiemy przecież, że można produkować energię z wiatru i słońca, ale nie było dotąd dobrego pomysłu, jak ją magazynować i przesyłać. Dlatego po decyzji o wyłączeniu elektrowni atomowych argumentowano, że gaz lub po prostu węgiel są niezbędne do uzupełnienia miksu energetycznego.
Rozwój OZE dalej jest priorytetem?
Niemcy chcą podzielić produkcję wodoru na część „zieloną”, która będzie produkowana z OZE, i na produkcję tzw. szarego wodoru, z energii pozyskiwanej konwencjonalnie. W pakiecie znalazł się jednak inny ważny punkt, sprzyjający źródłom odnawialnym. Chodzi o to, by firmom i gospodarstwom domowym zamortyzować wzrost kosztów energii – ponieważ ekologiczna opłata energetyczna mogłaby teraz wzrosnąć o nawet 25 procent, zatwierdzono ze środków federalnych pokrycie różnicy. To pokazuje, że w niemieckiej dyskusji o transformacji energetycznej obok „zielonych” ideałów coraz ważniejszy jest czynnik kosztowy i konkurencyjność gospodarki.
A jak się to wszystko ma do problemu niskiej innowacyjności i problemów z przełomowymi technologiami w Niemczech? Wiemy, że zarówno szkolnictwo zawodowe, jak i sposób niemieckiej produkcji nastawione są na stopniowe doskonalenie znanych już technologii, aż do perfekcji; gorzej idzie z wielkimi przeskokami do zupełnie nowych produktów. Czy te kierunki wsparcia, które zapowiadane są w pakiecie, mogą jakoś na to wpłynąć? Czy wodór ma być tym cudownym panaceum na technologiczną stagnację?
Transformacja energetyczna jest ogromnym inkubatorem radykalnych innowacji i zupełnie nowych technologii. Ona już daje Niemcom sporą przewagę na rynku globalnym, bo mają solidne produkty do wytwarzania zielonej energii, które mogą eksportować. Wodór ma wyznaczyć nowy obszar konkurowania, który z miejsca ustawi RFN w roli faworyta. Co ciekawe, ten projekt forsuje niezwykle aktywnie państwo, bez którego szybka zmiana kursu przez niemieckie firmy byłaby zapewne mało prawdopodobna. Inaczej mówiąc, to nie koncerny i słynny, hołubiony Mittelstand, czyli średnie przedsiębiorstwa, mają wprowadzić gospodarkę RFN w XXI wiek: na to są zbyt asekuranckie, ostrożne, przywiązane do swojego sposobu myślenia. Niemcy stają się więc kolejnym przykładem na poparcie tezy Mazzucato o konieczności istnienia „przedsiębiorczego państwa”.
Sutowski: Zapomniana rola państwa [o książce Mariany Mazzucato]
czytaj także
Jak się ocenia sens ostatniego pakietu stymulacyjnego? Jest skalibrowany adekwatnie do potrzeb? Tych bieżących i tych na przyszłość?
Najwięcej wątpliwości zgłasza się w związku z niższym VAT-em. Bo owszem, on sprzyja tym gospodarstwom domowym, które mają wysoki udział bieżącej konsumpcji w wydatkach i mniej oszczędzają – czyli mniej zamożnym. Pytanie, czy firmy faktycznie wykorzystają obniżkę podatku do obniżki cen, bo mogą równie dobrze podwyższyć sobie marże. Biorąc pod uwagę, jak wiele zakupów odbywa się dziś online, wiemy, że niektóre firmy przeżywają raczej boom niż kryzys – i to one mogą bardzo skorzystać na obniżce VAT-u, choć wcale nie potrzebują wsparcia.
I nie będzie efektu popytowego?
Druga rzecz to timing. Niższy VAT ma obowiązywać od 1 lipca do końca roku. Takie narzędzie powinno wejść w życie wcześniej, tuż po poluzowaniu lockdownu, jeśli miałoby rzeczywiście dać gospodarce solidne odbicie. Do tego obniżka skończy się zimą, a więc kiedy gospodarka będzie już wychodzić z kryzysowego zakrętu, nagle wciśnie się hamulec koniunktury w postaci wyższego podatku. Z tego też względu trwają dyskusje, czy nie będzie trzeba wydłużyć obowiązywania redukcji albo przesunąć stymulowanie do bezpośrednich subwencji, np. dać 500 zamiast 300 euro dodatku na dzieci. Taki zastrzyk może skłonić ludzi do natychmiastowego wydawania – można bez większych rozterek kupić to, czego zakup się odkładało „na kiedyś”, typu tablet czy nowe meble.
Jak sytuacja Niemiec wpłynie na Europę?
A cała ta suma – 130 miliardów euro – jest odpowiednia do skali niemieckiego kryzysu?
Niemcy zapewne zanotują mniejszy spadek PKB niż pozostałe państwa UE, prawdopodobnie około 6–6,5 procent, podczas gdy np. Włosi, Hiszpanie czy Francuzi mogą się spodziewać tąpnięcia do 10 procent. Trudno orzec, czy bardziej decyduje struktura niemieckiej gospodarki, dużo mniejszy udział turystyki czy te pakiety stymulacyjne, które szybko zastosowano. Tak czy inaczej pojawia się pytanie – jeżeli Niemcy odpalą te gigantyczne pakiety pomocowe, to jaki to będzie miało wpływ na europejską gospodarkę?
A jaki?
Sami Niemcy twierdzą, że robią to również dla Europy, bo większy popyt w Niemczech to przecież większy import z Polski czy Francji, ale pojawiają się jednak wątpliwości. Może się tak stać, że niemieckie firmy dzięki pakietom państwa przetrwają kryzys w lepszej kondycji niż inne, które na podobne wsparcie nie mogły liczyć, i po kryzysie będą miały sporą przewagę na wspólnym rynku. Po kryzysie zaczną się przetasowania.
czytaj także
Czyli?
Bankructwa, przejęcia, fuzje, które dadzą Niemcom spore możliwości ekspansji. Jeszcze większe wątpliwości budzi poluzowanie zasad bezpośredniej pomocy publicznej w UE. To Niemcy stać np. na wielomiliardowe dotacje na utrzymanie przy życiu Lufthansy.
Tylko nie każdy może sobie pozwolić na takie wydatki?
Zadłużone Południe i biedniejsze państwa członkowskie nie mają takich możliwości. Kryzys i pokryzysowe działania mogą zatem wpłynąć na relatywną konkurencyjność gospodarek i zapewne będziemy mieli nową rundę dyskusji o Niemcach dominujących w Europie i określających unijną agendę gospodarczą.
A co my, w Polsce, na to?
Pakiet stymulacyjny Niemców to dla nas świetna informacja, bo polsko-niemieckie więzi handlowe to pokaźna kwota ok. 130 mld euro. Co ciekawe, kryzys im jakoś dramatycznie nie zaszkodził. Destatis (niemiecki Urząd Statystyczny) ogłosił ostatnie dane na temat handlu zagranicznego od stycznia do kwietnia i według nich wymiana z Polską spadła o 1,5 procent w eksporcie do Polski, a w imporcie z Polski o 6,5 procent. To spadki mniejsze niż w przypadku innych partnerów handlowych, dlatego Polska wyprzedziła Wielką Brytanię i Włochy, jeżeli chodzi o obroty z Niemcami, i jest obecnie na piątym miejscu. To pokazuje, jak ścisłe są więzi gospodarcze, choć pozostają one oczywiście asymetryczne – nie ma wielu polskich inwestycji w Niemczech, to raczej sieci polskich kooperantów dla niemieckich firm generują tę gigantyczną wymianę.
Czy możemy już coś powiedzieć o tym, jak te zmiany w Europie, związane z pandemią, wpłyną na nas? Czyli – jak polityka niemiecka odbije się na naszej gospodarce poprzez kształtowanie polityki europejskiej?
Widać, że Niemcy postawiły na utrzymanie jedności UE. To bardzo ważne, bo mogły np. pojawić się groźne dla nas pomysły, by ograniczyć pomoc finansową tylko do członków strefy euro. Z naszego punktu widzenia ważne są też spekulacje, czy deglobalizacja spowoduje powrót niektórych branż na nasz kontynent. Idealnie wpisują się w macronowskie idee większej suwerenności gospodarczej Europy, dokładając przy okazji argument bezpieczeństwa – chodzi o to, by niektóre gałęzie produkcji, np. leków, mieć pod kontrolą. Problem w tym, że otwarte realizowanie tej strategii – której możemy być beneficjentami – może stać się zarzewiem sporu z Chinami. Pytanie brzmi, w jakim stopniu Niemcy włączą się w tę strategię, bo jednak chiński rynek jest dla nich bardzo ważny.
To znaczy?
Jeśli zaczną wycofywać stamtąd fabryki, to stracą do niego dostęp, bo trudno sobie wyobrazić, by Chińczycy pozwolili na import do siebie tych samych samochodów, które wcześniej produkowano u nich. Mamy czasy przyzwolenia dla protekcjonizmu, ochrony własnej gospodarki, handlowania dostępem do rynków. Dlatego gdy strony zaczną mierzyć swoje arsenały retorsji, może spaść zapał do gwałtownych ruchów. Sądzę, że wszyscy będą pilnowali status quo, byle nie pogorszyć sytuacji i nie wpędzić Chin i UE w wojnę handlową. Tak w dużym skrócie wygląda stanowisko Niemiec.
Czyli słynne „skracanie łańcuchów produkcji” nie musi zajść tak daleko, jak się niektórzy spodziewają?
Hamowałbym entuzjazm i nadzieje na zalew Polski „wracającymi” inwestycjami. Skąd gwarancja, że Niemcy i Francuzi nie przekonają swoich narodowych „czempionów”, żeby jednak inwestowali w Saksonii czy Bretanii, a nie w Europie Środkowej? Wątpliwości rosną, jeśli uwzględni się technologie. Te nowe fabryki – o ile powstaną – niekoniecznie będą generować dużo miejsc pracy. Bertelsmann opublikował niedawno raport z badania innowacyjności w kluczowych dla świata branż. Niemcy są bardzo mocni np. w drukarkach 3D i to może one stopniowo zastąpią taśmy produkcyjne i pracowników. Na końcu tej drogi są tzw. „ciemne” fabryki zarządzane AI, produkcja tuż przy rynkach zbytu, ograniczenie handlu międzynarodowego i więcej dyskusji o dochodzie gwarantowanym dla osób pozbawionych możliwości zatrudnienia. To jeszcze odległa perspektywa, ale pandemiczny kryzys ją przybliżył.
czytaj także
Spotkałem się z tezą, że rozmach niemieckiego pakietu pomocowego to odpowiedź na pakiet unijny – te 750 mld euro. Żeby niemieccy wyborcy nie uznali, że oto ratuje się resztę Europy, tylko ich losem nikt się nie zajmuje…
Niemiecka klasa polityczna po ostatnim kryzysie faktycznie była przeczulona na punkcie tzw. unii transferowej, czyli sytuacji, w której Niemcy biorą na siebie koszt ratowania innych krajów z opresji. Pamiętamy fatalną dyskusję o zadłużeniu Grecji, kontynuowaną potem w kwestii Włoch i pomijającą, dodajmy na marginesie, fakt, że Włosi mieli w ostatnich dwóch dekadach niemal cały czas nadwyżki strukturalne w budżecie.
Czyli teza o rozrzutności południowców słabo się trzyma.
Na podsycaniu strachu przed unią transferową wyrosła AfD. W swych początkach, gdy w 2013 roku zakładał ją profesor Bernd Lucke, pomogła jej krzykliwa i bardzo skuteczna politycznie krytyka pakietów pomocowych dla Grecji. I tę lekcję partie polityczne dobrze zapamiętały: mimo ogólnej akceptacji dla wspierania Europy i braku naturalnego „winnego” kryzysu, można faktycznie potraktować niemiecki pakiet jako narzędzie polityczne, które zneutralizuje wewnętrzną krytykę i tworzy firewall przeciw AfD.
czytaj także
A patrząc z drugiej strony – czy pakiet unijny jest rzeczywiście wystarczający na tle tego, co Niemcy wydadzą na użytek swej własnej gospodarki?
Takie wątpliwości w stolicach europejskich się pojawiają – o czym już wcześniej mówiliśmy. Są obawy, że Niemcy staną się dzięki narodowym pakietom pomocowym o wiele silniejsze niż reszta. Ich odpowiedź jest taka, że mamy przecież 750 mld euro w ramach „funduszu ożywienia” do wydania – głównie na Południe – a do tego też gigantyczne pakiety skupu obligacji krajowych przez Europejski Bank Centralny, ostatnio podwyższone o kolejne 600 mld euro.
Wystarczy do wyjścia z kryzysu?
To wszystko sprawia, że mamy dziś w Europie wspólną odpowiedź makroekonomiczną na kryzys pandemiczny, a nie tylko narodowe pakiety stymulacyjne. Pytanie tylko, co zrobić, jeśli to wszystko nie zadziała? W czarnym scenariuszu Włochy nie wchodzą na ścieżkę szybkiego wzrostu i nie „wyrastają” ze swojego monstrualnego długu. Zrobić z EBC wielki bad bank dla narodowych obligacji? Przeprowadzić restrukturyzację włoskiego długu i zaryzykować krach banków? Rozwiązać strefę euro? Właśnie by nie mierzyć się z takimi pytaniami, Niemcy wolą przetrwać poprzez wystarczająco duży pakiet europejski. Oby zadziałał.
**
Sebastian Płóciennik – ekonomista i prawnik, kierownik programu ds. Trójkąta Weimarskiego w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM); specjalizuje się w badaniach nad gospodarką niemiecką, procesami integracji gospodarczej w Europie, a także ekonomią instytucjonalną.