Unia Europejska

Majmurek: Nadzieja znad Dunaju, niepokój nad Tybrem

W Austrii i Włoszech głosowano nad oceną całej dzisiejszej demokracji liberalnej.

Ten rok obfitował w polityczne trzęsienia ziemi. Także grudzień miał przynieść kolejne. W niedzielę Austriacy wybierali prezydenta. Po raz trzeci w tym roku, po unieważnionej sądowo drugiej turze z maja . Sondaże wskazywały na przewagę kandydata skrajnie prawicowej, antyeuropejskiej Partii Wolnościowej, Norberta Hofera. Cały świat wstrzymywał oddech czekając na wyniki.

Jednak w niedzielę o 17 w końcu dostaliśmy politycznie dobrą wiadomość: Hofer znacząco przegrał, a konkurujący z nim kandydat Zielonych, Alexander Van der Bellen, powiększył swoją przewagę z maja blisko dziesięciokrotnie (z 30 do 300 tysięcy głosów). Dobrymi wiadomościami nie przyszło się jednak długo cieszyć. Po 23 okazało się, że włoskie referendum konstytucyjne przegrał premier Matteo Renzi. Zaraz po ogłoszeniu wyników podał się do dymisji. Przed Włochami politycznie nerwowy okres, rząd techniczny, a nawet możliwe wcześniejsze wybory. Wszystko to w kraju siedzącym na tykającej bombie niewydolnego sektora bankowego , którego upadek mógłby pociągnąć w recesję nie tylko Italię. Wszystkie te okoliczności sprzyjają populistycznemu, ciepło patrzącemu w stronę Kremla i nieufnemu wobec Europy Ruchowi Pięciu Gwiazd byłego komika Bepe Grillo.

W obu głosowaniach chodziło przy tym o coś więcej, niż włoska konstytucja, czy stanowisko prezydenta Austrii. Wyborcy głosowali nad oceną całej dzisiejszej demokracji liberalnej, kształtu integracji europejskiej, elit politycznych, wreszcie współczesnej centrolewicy.

Trzecia tura w cieniu Trumpa

Czerwoną kartkę elitom Austriacy pokazali już wiosną . W pierwszej turze polegli kandydaci rządzącej państwem wielkiej chadecko-socjaldemokratycznej koalicji. Do drugiej tury weszli Van der Bellen i Hofer. Między wiosną a powtórzoną drugą turą z wczoraj wiele się wydarzyło. Wielka Brytania wyszła z Unii Europejskiej, Trump wygrał wybory w Stanach. Hofer i jego partia przyjęli to z radością, rok 2016 wydawał się być czasem dobrych wiatrów dla prawicowych populistów. Zwycięstwo Trumpa pokazało wyborcom Partii Wolnościowej, że także w Austrii sukces antysystemowego kandydata jest możliwy. Hofer liczył na to, że zmobilizowani przez przykład zza oceanu jego zwolennicy dadzą mu władzę. Przeliczył się.

Do głosu w niedzielę doszła zupełnie inna Austria: nie-nacjonalistyczna, otwarta opowiadająca się za Europą. Redaktor naczelna liberalnego austriackiego dziennika „Der Standard” napisała w komentarzu redakcyjnym po wyborach, że

Austriacy wybierali między przynależnością do rdzenia Unii a dryfowaniem w stronę Europy Wschodniej, państw Grupy Wyszehradzkiej: „bloku kierowanego przez populistę Orbána, obszaru autorytarnej polityki i kurczących się swobód demokratycznych”.

Oczywiście, klęska Hofera – jak napisało dziś „Süddeutsche Zeitung” – „nie oznacza jeszcze końca panowania populizmu między Górami Skalistymi, a Karpatami, ale pokazuje, że można go pokonać”. A na koniec tego roku jest to naprawdę potrzebna wiadomość.

Jak zatrzymano populizm

Co zapewniło Van der Bellenowi tak znaczące zwycięstwo? Trzeba po pierwsze pamiętać, że nie zdobył go sam. Poparła go niemal cała austriacka klasa polityczna: socjaldemokraci, niezależna kandydatka z wiosennych wyborów, sędzina Irmgard Griss, większość chadeków (choć ich konserwatywna cześć pozostawała sceptyczna wobec zielonego kandydata). Na zwycięstwo Van der Bellena pracował aktyw socjaldemokratów, związani z partią związkowcy, chadeccy burmistrzowie na prowincji. Sam Van der Bellen przez cały rok ani na chwilę nie zwolnił tempa i nie pozwolił sobie na przerwę w kampanii.

Wybory wiosną pokazały przepaść w poparciu dla Van der Bellena między prowincją a dużymi miastami. Często wynikało to z tego, że Zieloni nie mieli na prowincji struktur, wyborcy po prostu nie znali tej partii. Między wiosną a grudniem kandydat dołożył wiele starań, by dotrzeć na wieś, spotkać się tam z wyborcami, przekonać ich do siebie. Jak policzyło „SZ” udało się mu dzięki temu pozyskać dla siebie głosy 200 gmin.

Zielonemu kandydatowi udało się także zwiększyć poparcie w tych ośrodkach, które głosowały na niego w pierwszej turze. Z analiz „Der Standard” wynika, że Hofer przegrał przede wszystkim dlatego, że jego wyborcy zdemobilizowali się od wiosny, częściej niż wyborcy Van der Bellena zostawali w niedzielę w domu. Van der Bellenowi z kolei udało się nie tylko utrzymać większość wyborców z maja, ale także przyciągnąć nowych.

Co przy tym szczególnie ważne, kandydat Zielonych nie wygrał ze skrajną prawicą przejmując jej język, retorykę w sprawie migracji, czy Europy – co w obliczu wzrostu populistycznych nastrojów radzi lewicy część komentatorów.

W kampanii mówił to, co mówił zawsze – stojąc na gruncie obrony europejskiego projektu i zawartych w nim praw człowieka. Nie kombinował, gdzie by przesunąć się taktycznie, by wygrać, uczciwie dawał świadectwo pewnym wartościom. Populizm pokonała zwykła przyzwoitość. Co dobrze wróży przed zbliżającymi się wyborami w Niemczech, gdzie z anty-imigrancką Alternatywą dla Niemiec zmierzy się Angela Merkel.

Rewolta w Italii

Jeszcze większa od sukcesu Van der Bellena jest klęska Renziego. Przegrał referendum prawie 20 punktami procentowymi, przy przekraczającej 60% frekwencji.

Wydawało się niemal pewne, że polityczną nagrodę Darwina z rąk Bronisława Komorowskiego odbierze w tym roku David Cameron, po niedzieli to jednak Renzi jest faworytem.

Włoski premier zakiwał się z konstytucyjnym referendum jeszcze bardziej niż jego brytyjski kolega z tym w sprawie Brexitu.

O co chodziło w referendum we Włoszech? Przede wszystkim o reformę senatu. Włoska konstytucja przyznaje obu izbom włoskiego parlamentu takie same prawa. Oznacza to, że każda ustawa musi przejść w dokładnie takim samym brzmieniu przez obie izby. Ponieważ izby wybierane są w różny sposób, nie zawsze panuje w nich ta sama większość. Przez co ustawy mogą w kółko krążyć między dwoma izbami. Proponowane przez Renziego reformy miały znieść „idealną dwuizbowość parlamentu”, osłabić władze regionów kosztem rządu, wreszcie wzmocnić pozycję sądu konstytucyjnego, dając mu prawo do prewencyjnego sprawdzania zgodności ustaw z konstytucją. Do tego miała dojść reforma ordynacji wyborczej dająca w izbie niższej parlamentu większość mandatów zwycięskiej partii.

Czy te reformy były w ogóle potrzebne? Być może część rozwiązań nie była zła, włoski system polityczny faktycznie często cierpi na paraliż wynikający z nakładania się kompetencji różnych instytucji. Ale jak wskazuje „The Economist” w miejsce słabej, rozproszonej między parlament, rząd i regiony władzy, nowa konstytucja dawałyby zbyt wielką władzę liderowi zwycięskiej partii, co stwarzałoby ryzyko „demokratycznej dyktatury”. W ojczyźnie Berlusconiego jest to, przyznajmy, średnim pomysłem.

Najważniejsze jest jednak co innego. Włosi są naprawdę wkurzeni. Kraj ciągle nie otrząsnął się ze skutków kryzysu 2007-2008, PKB per capita pozostaje na poziomie z początku lat 90., jedna na trzy młode osoby jest bez pracy. Naprawdę w tym momencie, ludzie mają gdzieś, czy izba niższa potrafi dogadać się z senatem, czy nie. Ostatnie co ich interesuje, to deliberowanie nad konstytucyjnymi poprawkami. Renzi popełnił błąd, nie wyczuł nastrojów, najpierw zajmując się w ogóle kwestią konstytucji, następnie szantażując Włochów, że jeśli nie przegłosują odpowiadających mu zmian, odejdzie. Szantaż się nie opłacił.

Jak zauważyła w redakcyjnym komentarzu „La Stampa”, referendum stało się okazją dla ludzi by powiedzieć dość polityce oderwanej od ich potrzeb i problemów. Zwycięstwo głosu na „nie” pokazało „zrewoltowany lud Italii”, dało głos „młodym bezrobotnym, robotnikom przerażonym migracją, ubożejącej klasie średniej, która straciła już nadzieję, by lepiej mogło być choćby pokoleniu jej dzieci i wnuków”.

Klęska nowej nadziei

Ten bunt przeciw Renziemu jest tym bardziej znaczący, że obejmował on władzę w 2014 roku jako nowa nadzieja włoskiej i europejskiej lewicy. Kierowana przez niego Partia Demokratyczna wygrała w 2013 roku wybory zdobywając rekordowy, przekraczający 40% głosów wynik. Gdy w 2014 Renzi stawał na czele rządu był najmłodszym premierem w historii powojennych Włoch. Budził podobny entuzjazm co Justin Trudeau na początku kadencji. Powołał młody, pełen kobiet gabinet. Obiecywał odnowę włoskiej polityki, zakończenie władzy trzęsących nią od dekad starców, koniec austerity i reformy przynoszące wszystkim dobrobyt. Krytycy z lewa ostrzegali, że Renzi to odgrzewany, modnie opakowany Blairyzm – ale nikt ich wtedy nie chciał słuchać.

Z obietnic Renziego nie udało się wiele spełnić. Gospodarka co prawda nieznacznie drgnęła, ale zwykli Włosi tego nie odczuli. Żaden z systemowych problemów kraju nie został ruszony.

Reformy prawa pracy z 2014 roku miały uelastycznić rynek pracy, stwarzając zachęty do zatrudniania nowych pracowników. Rozluźnienie ochrony przysługującej pracownikowi w ramach stosunku pracy miało z kolei zniechęcić pracodawców do śmieciówek. Jak wynika z badań grupy włoskich i francuskich naukowców, reformy nie zrealizowały swoich celów. Bezrobocie nie zmniejszyło się w znaczący sposób, zwiększył się za to poziom uśmieciowienia zatrudnienia, większość nowopowstających miejsc pracy nie oferuje pełnego etatu.

Włosi bardzo szybko rozczarowali się Renzim. W referendum nie mógł liczyć nawet na pełne poparcie swojej partii. Duża część lewicy uważa go za neoliberała w przebraniu, który ukradł i wypaczył lewicowe ideały. Za głosowaniem na „nie” referendum nawoływały zgodnie Liga Północna, Ruch 5 Gwiazd i Forza Italia Berusconiego. Klęska w referendum robi z Renziego politycznego bankruta. Los włoskiego premiera podobny jest do losu Hollande’a we Francji, którego notowania są tak fatalne, że nie zdecydował się ponownie startować w wyborach.

Z symbolu nadziei centrolewicy Renzi zmienił się w symbol jej bezsiły wobec wyzwań świata po wielkim kryzysie 2007-2008, kryzysu uchodźczego i wzrostu populizmu.

Problem w tym, że we Włoszech dla Partii Demokratycznej Renziego nie ma żadnej lewicowej alternatywy, a jej implozję politycznie skonsumują albo Berlusconi albo populiści od Grillo.

Włoska choroba

Co będzie działo się teraz we Włoszech? Cała Europa z niepokojem będzie się temu przyglądać. Ruch jest teraz po stronie prezydenta Sergio Mattarelli. Wiemy, że nie chce on przyspieszonych wyborów i będzie starał się zbudować większość dla rządu technicznego, który doprowadzi Włochów do wyborów w 2018 roku. Wśród kandydatów do jego stworzenia wymienia się przede wszystkim obecnego ministra finansów Carlo Padoana, ministra kultury Dario Franceschiniego albo przewodniczącego Senatu Piero Grasso. Ten ostatni ma tę zaletę, że nie był nigdy blisko Renziego i ma dużą zdolność do ułożenia się z opozycją w kwestii „pakietu przejściowego”.

Jaki nie byłby jednak nowy rząd, będzie ostro atakowany przez populistów. A Włochy potrzebują dziś spokoju, sytuacja gospodarcza nie jest dobra, systemowi bankowemu grozi krach. Jeśli do krachu dojdzie, cała Europa będzie miała problem. Włoska gospodarka jest zbyt ważna, by pozwolić jej upaść i zbyt wielka, by dało się ją uratować pieniędzmi podatnika z północy Europy. Zresztą podatnik ten ratować nikogo więcej już nie ma ochoty.

Europa boi się też wzrostu siły ruchu Grillo. Partia ta, choć nie tak antyeuropejska, czy ksenofobiczna jak Front Narodowy, czy Alternatywa dla Niemiec zapowiada np. referendum w sprawie wyjścia Włoch ze sfery euro.

Wielu Włochów, zwłaszcza drobnych przedsiębiorców (trzon elektoratu partii), obwinia zbyt silne euro o kiepską kondycję włoskiego przemysłu, niezdolnego eksportować swoje produkty po atrakcyjnych cenach. Jeśli Włochy, trzecia gospodarka UE, wyjdą ze sfery euro, cała konstrukcja się zawali.

Wnioski dla lewicy

Klęska Renziego potwierdza bezsilność starych socjaldemokracji na kontynencie w obliczu świata po horrorach kryzysu finansowego i migracyjnego. Jednocześnie zanim złożymy socjaldemokrację do grobu warto mieć świadomość, że jak dotąd bardziej populistyczne alternatywy albo napotykają szklany sufit (Podemos w Hiszpanii, pewnie Mélenchon we Francji) albo realizują politykę zbliżoną do tej, jaką wdrażałyby w życie bardziej centrowe partie (Syriza). Radykalnie przesunięta w lewo przez Corbyna Partia Pracy nie zapobiegła katastrofie Brexitu i nic dziś nie wskazuje na to, by była zdolna zdobyć władzę na Wyspach w najbliższej przyszłości – choć chciałbym się tu mylić.

Lewica pilnie potrzebuje nowego otwarcia, znikąd go jednak jak dotąd nie widać. Nie na poziomie, na którym walczy się na poważnie o władzę i określa parametry polityki. Zwycięstwo Van der Bellena także nie dostarcza wielu wskazówek, co robić. Ale wskazuje być może na pewną intuicję: zamiast mówić o tym, czego się boimy i czemu jesteśmy przeciw (rasizm, neoliberalizm, austerity, populizm itd.), może warto zacząć od opowiedzenia się za pozytywnymi wartościami, o jakie nam chodzi.

 

**Dziennik Opinii nr 340/2016 (1540)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij