„Wyjechali wszyscy nasi podopieczni…”. Wyjechali do Strasburga, jak dwanaście razy w roku, na całe cztery dni sesji plenarnej europarlamentu.
Posłowie, ich rozległe dwory, profesor Ryszard Legutko i co najmniej kilku spośród jego 18 asystentów zatrudnionych za unijne pieniędze (jest jednym z rekordzistów w skali całego PE). Wszyscy udali się z Brukseli do Strasburga szybkimi pociągami Thalis, samolotami, autokarami i limuzynami. Wedle ostrożnych wyliczeń te comiesięczne wędrówki kosztują rocznie 180 milionów euro, ale ostrożne wyliczenia nie zawierają kosztów zdublowania całej struktury biurowej, organizacyjnej itp.
Większość europarlamentarzystów od dawna już domaga się ujednolicenia własnej siedziby, żeby wszystko odbywało się w Brukseli. Nie zgadzają się na to Francuzi (to w końcu ich Strasburg i znaczna część wydanych tam pieniędzy unijnych trafia do nich narodowego budżetu w postaci rachunków, napiwków, podatków). No i Niemcy, bo to miejsce przypomina o „karolińskich” źródłach europejskiego projektu, a także o tym, że u źródeł nieco bardziej świeżych leży „pojednanie Francji i Niemiec”, czy raczej – biorąc pod uwagę najświeższy wówczas historyczny bagaż – wybaczenie Niemcom i wciągnięcie ich do faktycznej współodpowiedzialności za odbudowę kontynentu. Ówczesna wersja apokatastasis brzmiała bowiem: „nawet Niemiec może być zbawiony”. I zaraz po wojnie naprawdę niewielu w Europie wierzyło w tę nazbyt optymistyczną herezję.
Ale znowu, nie żałowałbym tych pieniędzy (tym bardziej, że większość z nich i tak jest niemiecka) tym spośród podróżujących teraz z pięknej Brukseli do równie ślicznego Strasburga, którzy próbują Zjednoczoną Europę faktycznie budować, wzmocnić, ocalić. Tak jak nie żałowałbym im wieczorów w brukselskich kawiarniach i restauracyjkach. Nie żałowałbym zatem tych atrakcji europejskim chadekom, socjalistom, liberałom, zielonym, nawet niektórym europosłom z frakcji konserwatystów i reformatorów, którym jeszcze na jakiejś Europie, choćby najbardziej zderegulowanej i najbardziej „minimum”, wciąż jednak zależy. Ale krew mnie zalewa, kiedy myślę o tym, że z tych brukselskich piw i strasburskich pasztetów korzystają ludzie, którzy całkowicie świadomie przyjechali tutaj Europę niszczyć, utrzymywać w zastoju, albo ich ten projekt w ogóle nie interesuje i przyjechali tu przeżyć swoją partyjną emeryturę albo partyjną niełaskę.
Korzystając z darowanego czasu, sam zadomawiam się w mieście. Kawalerka, w której mieszkam przy rue Wiertz, kosztuje ponad cztery razy mniej, niż wynosi standardowa unijna stawka na hotel. Ale powtarzam raz jeszcze, nie żałuję tych pieniędzy ludziom, którzy Unię rzeczywiście przyjechali budować, nie będę żałował, jeśli im się uda, choć… czasem mogliby się nieco ograniczyć.
Mój pokój z miejscem do spania, mycia się i gotowania kawy mieści się w kamienicy w całości wynajętej – jak mi powiedziała jej sympatyczna właścicielka o wyglądzie rewolucjonistki z 1968 roku – „młodym europejskim stażystom”. Ich pokoje muszą być tańsze niż mój, bo ich łazienka jest wspólna i znajduje się na korytarzu. Jeszcze do końca nie wiem, co to tak naprawdę znaczy „europejski stażysta”, ale będę z nimi czasem jadł śniadania w dużej, wspólnej kuchni, więc pewnie się dowiem.
Rue Wiertz ma co najwyżej 700 metrów długości, ale to prawdziwa „ulica graniczna”, nie wiadomo – łącząca czy oddzielająca dwa światy. Brukselscy mieszczanie dawno stąd uciekli, bo dzielnica, w której rue Wiertz się zaczyna, nazywa się Matonge i zamieszkują ją imigranci z Afryki. Dwa lata temu doszło tu do zamieszek, a nawet wprowadzono wielodniowy stan wyjątkowy, Mieszkańcy Matonge, którym wcześniej nie pozwolono demonstrować w „mieszczańskim centrum miasta” przeciwko wizycie prezydenta Demokratycznej Republiki Konga Kabilli, urządzili tutaj solidną zadymę. Teraz jest tu spokojnie. Zamiast przemocy, krąży pieniądz. W witrynach nocnych sklepów, zakładów fryzjerskich sieci „Afrykańska królowa” i knajp naklejone informacje o tanich przekazach pieniężnych „do kraju”. Tyle że ten kraj to nie Polska, jak na identycznych nalepkach wiszących w witrynach sklepów i knajp w Nottingham, Loughborough czy Leicester, ale Sierra Leone, Wybrzeże Kości Słoniowej i Kongo.
Drugi koniec rue Wiertz (ja mieszkam dokładnie w połowie) wychodzi na szklane mury Kryształowego Pałacu, czyli na szklane wieże siedziby Parlamentu Europejskiego. Ich pracownicy przechodzą pomiędzy swoimi biurami oszklonym pasażem, wysoko ponad głowami przechodniów. Mury kamienic ulicy granicznej pokryte są rysunkami i napisami wyszydzającymi Merkozy’ego (dwugłowego potwora, z którego w międzyczasie została sama Merkel). Te historyczne już murale zarzucają Merkozy’emu odpowiedzialność za ocieplenie klimatu i za ostateczny tryumf wolnorynkowej globalizacji, choć ja znalazłbym parę lepszych personifikacji panowania globalnego rynku, który faktycznie „wypadł z kolein” na naszych oczach, za naszego życia. Na placu pod szklaną wieżą imienia Altiero Spinelliego (jednego z ojców założycieli UE), gdzie rozpoczyna się „Solidarność 1980 Esplanade”, wystawa kilkunastu ogromnych fotografii mających symbolizować historię europejskiego projektu i przypominać, przed czym ten projekt Europę chroni.
Pierwsze jest zdjęcie bramy w Auschwitz, z napisem Arbeit Macht Frei, symbolem „innej modernizacji”, której ciągłych powrotów tak trudno jest nam unikać. Potem zdjęcie morza ruin Warszawy z 1945 roku, łączące w jednolitym pejzażu śmierci powstańców z getta i powstańców z 1 sierpnia 1944, żeby ich późni fani nie spierali się o to, które powstanie było ważniejsze i czyje ofiary powinny spocząć na samym szczycie piramidy roszczeń.
Inna gigantyczna fotografia przedstawia wnętrze śmiesznego mieszczańskiego saloniku, gdzie za wielkim stołem, pośród stiuków i przed wielkim ozdobnym kominkiem Robert Schuman z innymi ojcami założycielami radzi nad początkami europejskiego projektu. Panowie są w jakichś anachronicznych mieszczańskich surdutach. Data pod zdjęciem informuje, że to rok 1950, kiedy Schuman z Monnetem i Adenauerem porozumieli się w sprawie wspólnego francusko-niemieckiego zarządzania przemysłem stalowym w Zagłębiu Ruhry (tam, gdzie zaczynały się wszystkie europejskie wojny, które nie zaczynały się na Bałkanach). Te czarne surduty i koszmarne stiuki to symbol świeckiego mesjanizmu europejskiego mieszczaństwa, wówczas jeszcze niepokłóconego tak bardzo jak dziś z mesjanizmem religijnym, szczególnie tym, który musi się przecież jeszcze tlić gdzieś w lochach Watykanu. Zresztą europejski projekt Schumana, Monneta, Spinelliego, De Gaperiego, Adenauera, de Gaulle’a… już dziesięć lat później zacznie się rozwijać w rytmie tych samych nadziei, które ożywią na chwilę Kościół Soboru Watykańskiego II, żeby pół wieku później przeżywać swoje paroksyzmy znów równolegle do paroksyzmów Kościoła osuwającego się w ponury „demestryzm” i „wielkie inkwizytorstwo” późnego Jana Pawła II i Benedykta XVI.
Ale wróćmy do naszej galerii u stóp Kryształowego Pałacu. Jest tu powstanie węgierskie, młodzi ludzie na pancerzach czołgów, które na moment przeszły na ich stronę, co nigdy nie zdarzyło się w Polsce. Praska Wiosna sfotografowana w momencie, kiedy trwa tam jeszcze krótkie święto rewolucji. Ale jest też zdjęcie z portugalskiej „rewolucji goździków”, która wydarzyła się po przeciwnej stronie kosmicznej symetrii, bo to socjaliści i komuniści obalali tam prawicową dyktaturą mocno osadzoną na fundamencie Kościoła. Jest Hiszpania odbudowująca demokrację po Franco, Grecja obalająca dyktaturę pułkowników i Cypr niszczony przez idiotyczną wojnę dwóch narodowych libido – greckiego i tureckiego. Jest polska „Solidarność”, której dawni realni bohaterowie robią właśnie z siebie idiotów w Warszawie, spierając się o to, który z nich naprawdę kierował sierpniowym strajkiem. Jest upadek Muru. I fotografie pokazujące, jak Europa, kiedy już pomogła sobie, próbuje pomagać innym.
Gigantyczne fotografie zdobiące siedzibę Parlamentu Europejskiego to przeciwieństwo londyńskiej Nowej Tate, gdzie parę tygodni wcześniej widziałem analogiczną galerię pamięci, tyle że w postaci zapętlonego filmu dokumentalnego. Ona jednak zawierała tylko jedną połowę pamięci, powiedziałbym „lewicową”, gdybym za bardzo nie cenił pojęcia „lewicy”. Pamięć z Nowej Tate to nie była pamięć lewicy, ale pamięć jednej frakcji, „tożsamościowa”, wygodna i egoistyczna. Rewolucja goździków, ale bez Praskiej Wiosny, kryzys sueski, ale bez powstania węgierskiego, nawet Mao wkraczający do Szanghaju, ale bez cienia rewolucji kulturalnej. I Castro wjeżdżający do Hawany, ale bez cienia politycznych więzień, w których starzejąca się rewolucja torturowała kubańskich poetów i kubańskich gejów (za degenerowanie zdrowego republikańskiego ducha). Nas – z Europy Środkowej i Wschodniej – tam w ogóle nie było. „Niczego o nas nie było w tej ich konstytucji” (parafraza za Marcin Świetlicki).
Anglosaska prawica – Reagan, Thatcher, Bush, a wcześniej nawet Churchill, nieco jednak ciekawszy od swoich następców – potrzebowała nas jako najemników w walce z tym czy innym „Imperium zła” o wyłączne panowanie nad otwierającą się przestrzenią globalizacji. Stąd ich podniosłe apele do „dzielnych Wschodnioeuropejczyków”, aby „kontynuowali swój opór” (choć bez radykalnej przesady, która mogłaby doprowadzić do światowej wojny będącej ryzykiem także dla Wall Street i londyńskiego City). Z kolei anglosaska lewica nie potrzebuje nas wcale, nawet tego nie ukrywa, czasem głośno rozdrażniona tym, że wschodnioeuropejscy inteligenci i robotnicy obalili ich mit (fakt, że bardzo często sami na tym wcale tak nie korzystając).
„Karolińska Europa” umieszcza swoje wschodnie peryferia w pejzażu zjednoczonej pamięci. Oddaje im cześć, nawet jeśli w tej nieco przyczesanej wersji spod szklanej wieży imienia Alberto Spinelliego. Przynajmniej tyle potrafi zrobić w świecie, którym i tak rządzi egoizm pieniądza, tożsamości i historycznych polityk.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.