Nadzieję na nową jakość w brytyjskiej polityce symbolizują liderki trzech lewicowych partii.
Myślicie, że tylko polscy politycy głośno debatują nad sensem debat? Przez kilka miesięcy David Cameron i Ed Miliband na przemian deklarowali „Ja chętnie wziąłbym udział w debacie, ale ten drugi się wymiguje”. Nie jest to zresztą nic nowego – tradycja unikania spotkań w telewizyjnym studiu jest w Wielkiej Brytanii na tyle długa, że przez kilkadziesiąt lat nie udawało się telewizyjnych debat w ogóle organizować. Pytanie o cel przedwyborczych debat jest zresztą całkiem zasadne – w Izbie Gmin co środę mają miejsce tzw. Prime Minister’s Questions (pytania do premiera), które chwilę po poruszeniu kilku spraw istotnych dla odległych od Londynu zakątków królestwa tradycyjnie zmieniają się w błyskotliwą wymianę zdań między premierem a liderem opozycji. Dlatego to przewodniczącym mniejszych partii, spychanych czasem przez media na drugi plan, powinno szczególnie zależeć na debacie telewizyjnej.
Pierwsza w historii odbyła się w kwietniu 2010 roku. Obok siebie stanęli ówczesny premier, laburzysta Gordon Brown, David Cameron z Partii Konserwatywnej i Nick Clegg, wtedy jeszcze szerzej nieznany przewodniczący Liberalnych Demokratów. Po trzynastu latach rządów Partii Pracy – dekadzie Tony’ego Blaira i wymęczonej połowie kadencji pod przewodnictwem Browna – mieszkańcy Wielkiej Brytanii mieli serdecznie dość laburzystów. Gordon Brown był politykiem wybitnie nudnym – poza jego wieloletnią przyjaźnią z J.K Rowling i dawnym romansem z rumuńską księżną nie można o nim powiedzieć nic ciekawego. Konserwatywny David Cameron oferował za to świeżość, której brakuje każdej partii rządzącej. Szedł po niemal pewną wygraną. No i był jeszcze ten trzeci… Someone else, someone else, jak naśmiewa się z niego telewizyjny technik w scenie otwierającej film Coalition, oparty na wydarzeniach poprzedzających utworzenie rządu w 2010. Tymczasem to właśnie ten ktoś inny dokonał rzeczy niemożliwej – zepchnął premiera i lidera opozycji na drugi plan.
– Wierzę, że sprawy nie muszą mieć się tak, jak się mają – tymi słowami, otwierającymi debatę, Nick Clegg miał nadzieję zmienić westminsterską politykę. Zjednoczone Królestwo zyskało nowego bohatera. Kilka dni później The Sunday Times ogłosił, że Clegg został najpopularniejszym partyjnym liderem w Wielkiej Brytanii od czasów… Churchilla. Liberalnym Demokratom skoczyło poparcie, w sondażach z wiecznie w trzeciego miejsca udawało im się dostać na drugie, według kilku mieli nawet szanse na minimalną wygraną. Po dwóch następnych debatach popularność Clegga i jego partii nieco spadła, ale sondaże nadal pozwalały mieć nadzieję na względny sukces. Aż 6 maja Big Ben wybił dziesiątą wieczorem…
Wygrana konserwatystów nie była dla nikogo zaskoczeniem, jednak 306 mandatów nie dawało Cameronowi większości, więc politycy i komentatorzy z jeszcze większą niż zwykle ciekawością patrzyli na przegranych. Jeśli żadnej partii nie uda się zdobyć ponad połowy miejsc w Izbie Gmin, mówi się o tzw. zawieszonym parlamencie (ang. hung parliament). Poza 2010 zdarzyło się to w najnowszej historii Wielkiej Brytanii tylko raz – w wyniku wyborów w lutym 1974. Większości nie zdobyli ani laburzyści pod przewodnictwem Harolda Wilsona, ani torysi, na czele z Edwardem Heathem (obydwaj sprawowali władzę bardzo długo – ich nazwiska słyszymy w piosence Taxman Beatlesów z 1966 roku).
Wybory odbyły się ponownie w październiku, kiedy Partii Pracy ledwo udało się uzyskać minimum potrzebne do samodzielnych rządów. Żeby uniknąć powtórki z tamtych wydarzeń, David Cameron musiał utworzyć pierwszy koalicyjny rząd od czasów pokryzysowych lat trzydziestych i drugiej wojny światowej. Okoliczności kazały mu popatrzeć na przegranych z sympatią, do jakiej nie żaden zwycięzca nie jest przyzwyczajony. A było na co patrzeć…
Na Partię Pracy swój głos oddało 29% wyborców, na Liberalnych Demokratów – 23%. Różnica zaledwie sześciu punktów procentowych wydaje się niewielka. Tymczasem laburzyści zdobyli aż 258 miejsc w Izbie Gmin (ok. 40%), a partia Clegga jedynie 57 (9%) – o pięć mniej niż w 2005 roku. Największy wygrany telewizyjnej debaty stał się największym przegranym wyborów. Niska liczba mandatów – tak dalece odbiegająca od stosunkowo wysokiego poparcia – jest konsekwencją systemu większościowego. Warto porównać to z polską proporcjonalną ordynacją – w wyborach parlamentarnych 2011 roku Platforma Obywatelska zdobyła 39% głosów, co przełożyło się na 45% miejsc w Sejmie. Prawo i Sprawiedliwość odpowiednio 30% i 34%, a Ruch Palikota 10% i 9%. Z kolei w Niemczech (system mieszany) w 2013 CDU/CSU wygrała wybory z 41-procentowym poparciem i ma 49% miejsc w Bundestagu, SPD 34% głosów i 41% mandatów, a trzecia Die Linke 8,6% i 10%.
Wspomniany przeze mnie film Coalition pokazuje rozterki rozczarowanego Clegga. Z jednej strony nieszczerze sympatyczny Cameron, z drugiej – uparty Brown, do którego jeszcze nie dotarło, że przegrał wybory. Liberalnym Demokratom, chcącym uchodzić za partię centrową lekko przechyloną w lewo, znacznie bliżej byłoby do laburzystów, jednak Cameron oferował więcej. W 2010 sytuacja była niełatwa, ale dość jasna – mimo całej niechęci Liberalnych Demokratów do torysów i różnic programowych, Cameron musiał dogadać się z Cleggiem, żeby zostać premierem większościowego rządu, a Clegg z Cameronem, żeby mieć jakikolwiek wpływ na politykę – lepiej być przewodniczącym drugiej partii rządzącej, niż drugiej partii opozycyjnej. Koalicja z Partią Pracy, mimo nawet wielkich chęci lewego skrzydła LibDemów i marzeń laburzystów o pozostaniu przy sterach mimo przegranych wyborów, była mało prawdopodobna, zwłaszcza, że ich połączone siły i tak nie stanowiłyby większości. A jeśli już mowa o koalicjach, które nie dają przewagi w parlamencie – warto popatrzeć na najnowsze sondaże.
Przez ostatnie pięć lat poparcie dla Partii Pracy zazwyczaj znacznie przewyższało zadowolenie z rządów Partii Konserwatywnej. Na parę tygodni przed wyborami sytuacja nie wydaje się jednak tak oczywista. Wyniki sondaży są cały czas zaskakująco wyrównane – po około 35% i 270 mandatów. Cameron cały czas ma szanse na kolejne pięć lat przy Downing Street 10. Problem stanowi kwestia, do której – wszystko na to wskazuje – Brytyjczycy naprawdę będą musieli się już przyzwyczaić: koalicja. Szczegółowe sondaże, na podstawie których można oszacować miejsca w Izbie Gmin, nie dają żadnej partii większości.
W tym roku poparcie Liberalnych Demokratów rzadko przekracza 10%.
Nietrudno było sobie wyobrazić, że sojusz z Cameronem nie wyjdzie Cleggowi na dobre. Koalicja oznaczała wyrzeczenia i łamanie obietnic. Jak chociażby tej o bezwzględnym sprzeciwie wobec podwyżki czesnych.
Gdy w 2012 rząd radykalnie zwiększył opłaty za studia, przypomniano Liberalnym Demokratom ich program sprzed wyborów Clegg nagrał filmik, w którym przeprasza wszystkich wyborców za niedotrzymanie słowa i wyraża nadzieję, że uda mu się odzyskać ich zaufanie. Jak pokazują sondaże, odzyskanie dawnej popularności poszło mu słabo. Chyba że mówimy o popularności na youtube’ie….
O rządowym stanowisku w następnej kadencji Clegg może zapomnieć. W tym momencie wicepremier nie ma nawet pewności, czy po wyborach znów znajdzie się w Izbie Gmin. W jego okręgu (Sheffield Hallam) słupki sugerują, że wygra kandydat Partii Pracy. Człowiek, który pięć lat temu był prawie tak popularny jak Churchill, może na długo wypaść z brytyjskiej polityki. Uroki systemu większościowego… Co ciekawe, o mandat nie musi się martwić George Galloway, popularny lewicowy polityk, który kilkanaście lat temu został wyrzucony z Partii Pracy za dość brutalną krytykę Tony’ego Blaira. Tym sposobem jego absolutnie marginalna partia Respect będzie miała w Izbie Gmin jednego reprezentanta – najprawdopodobniej tak samo jak angielsko-walijscy Zieloni, którzy od pewnego czasu cieszą się około 5-procentowym poparciem i tysiącami nowych członków.
O tym, jak przez ostatnie lata skomplikowała się brytyjska polityka, świadczyć może fakt, iż w tym roku do debaty telewizyjnej zaproszono nie trzech, a siedmioro liderów partii. Oprócz Camerona, Milibanda i Clegga wystąpiły Natalie Bennett z Green Party of England and Wales, Nicola Sturgeon ze Scottish National Party i Leanne Wood z Plaid Cymru, a także Nigel Farage z United Kingdom Independence Party, zwycięzca zeszłorocznych wyborów do europarlamentu. Sukces UKIP-u wynikał po części z jego mocno antyunijnej retoryki – nie działa ona już tak efektywnie w przypadku głosowania na kandydatów do Izby Gmin – a po części z tego, że brytyjskich europarlamentarzystów wyłania się w systemie proporcjonalnym.
Nie ma co ukrywać – przebieg debaty z 2 kwietnia był łatwy do przewidzenia. Wymiana zdań między dwoma kandydatami na stanowisko premiera od dłuższego czasu wygląda tak samo – Ed Miliband wypomina błędy Davidowi Cameronowi, na co ten odpowiada, że tak naprawdę to wina Blaira i Browna. W trakcie debaty Nick Clegg podejmował karkołomne zadanie – starał się krytykować Camerona tak, żeby nikt nie zorientował się, że to on jest wicepremierem w jego rządzie. „Złotousty” Farage udowodnił – jak trafnie ujęła to Leanne Wood – że nie ma problemu, o który nie byłby w stanie oskarżyć imigrantów. Podejmowane tematy – imigracja, rynek pracy, edukacja i służba zdrowia – dominują w brytyjskich mediach, a poglądy największych partii raczej znane. Dlatego – jak pisałem na początku – debata to szansa dla liderów mniejszych ugrupowań. A w tym roku – liderek.
Dzięki swojemu telewizyjnemu występowi, największą sympatię widzów zdobyła Nicola Sturgeon z SNP. (Nazwa Scottish National Party może być nieco myląca – to nie ksenofobiczna skrajna prawica, tylko socjaldemokraci niechętni dominacji Londynu). Jeszcze miesiąc temu konserwatyści straszyli Anglików plakatem, na którym miniaturowy Ed Miliband wychyla głowę z kieszonki Alexa Salmonda, byłego lidera szkockich nacjonalistów. Salmond, który po przegranym referendum zrezygnował i z funkcji pierwszego ministra Szkocji, i z przewodniczenia partii, może budzić tylko uśmiech politowania, a jako czarny charakter kampanii torysów – pusty śmiech. Przyzwyczajeni do straszenia Salmondem konserwatyści przeoczyli chyba zmianę w kierownictwie szkockiej partii, ale po debacie w ITV wszystko stało się jasne. Rzeczowa i pewna siebie Sturgeon w oczach wielu komentatorów – i tych profesjonalnych, i tych z twittera – zostawiła daleko w tyle swoich konkurentów.
Debata daje nadzieję na nową jakość w polityce, którą symbolizują trzy liderki mniejszych lewicowych partii – SNP, Zielonych i Plaid Cymru. Alternatywę było słychać nawet w akcentach. Z jednej strony czterech „tradycyjnych” polityków z – a jakże – południowej Anglii, z drugiej – Sturgeon ze Szkocji oraz Wood z Walii i Bennett z… Australii.
Mimo pewnych różnic w poglądach, w trakcie debaty liderki solidarnie przeciwstawiały się programowi austerity proponowanemu przez Camerona i niewystarczająco oprotestowanemu przez Milibanda.
Tuż po zakończeniu debaty kobiety uściskały się serdecznie, a mężczyźni niemal z obrzydzeniem podawali sobie dłonie odwracając wzrok. Miejmy nadzieję, że epoka, w której jedynym skojarzeniem z liderką brytyjskiej partii jest Żelazna Dama, właśnie dobiega końca.
**Dziennik Opinii nr 120/2015 (904)