Tak, Tsipras musi zrezygnować z radykalnie lewicowej polityki. Ale lepsze to niż nierobienie polityki wcale.
Aleksis Tsipras po raz trzeci w ciągu roku, po styczniowych wyborach i lipcowym referendum, wygrywa w Grecji. Wynik – 35,5% głosów – jest niewiele niższy od tego, który przyniósł mu historyczne zwycięstwo na początku roku, ale trudno dziś o podobną euforię. I nic w tym dziwnego – wybory odbywały się w cieniu kryzysu uchodźczego, a ich tragiczne tło to kolejne ciała wyławiane z morza i na greckich wyspach. A co może jeszcze ważniejsze – ktokolwiek by te wybory wygrał, możliwości prowadzenia polityki innej niż drastyczne cięcia i oszczędności są, delikatnie mówiąc, ograniczone. Bruksela nie musi już trzymać pistoletu przy głowie greckiego premiera. Warunki utrzymania płynności greckich banków i wypłacalności budżetu zostały sformułowane tak, że równie dobrze Grecy mogą sami pociągnąć za spust, bez pomocy z zewnątrz.
Każdy grecki rząd miałby w tej sytuacji związane ręce, a lewicowy, obiecujący poprawę losu najbiedniejszych i pracowników, zostanie ubezwłasnowolniony szczególnie dotkliwie. Dlatego właśnie wielu liberalnych komentatorów i polityków na Zachodzie (włączając w to Polskę), którzy jeszcze w styczniu krzyczeli o rewanżystowskich komunistach z placu Syntagma, zdaje się przyjmować wygraną Syrizy spokojnie. Są przekonani, że opór Tsiprasa został zdławiony; z kolei na lewicy pojawiają się głosy mówiące wprost o porażce i kapitulacji.
Tsipras, choć wygrał, to i tak przegrał – brzmi najkrótsze z podsumowań, które przebijają się w europejskich mediach.
Coż, wolę taką porażkę lewicy, niż wygraną prawicy. Głowna konkurentką Syrizy była Nowa Demokracja: partia, za której rządów Grecja dalej się zadłużała, budowała zasieki na granicach, zamykała uchodźców bez wyroku w obozach detencyjnych, a protestujących na ulicach traktowała gazem i pałkami. Wskaźniki gospodarcze poszły nieznacznie w górę w ostatnim kwartale ich rządów – co do dziś przypomina się jako olbrzymie osiągnięcie „zniweczone” przez Tsiprasa – jednak bezrobocie osiągnęło nienotowane wcześniej poziomy, a płace dołowały. Prywatyzacja szła natomiast tak sprawnie, że dziś aż trzech wysokich urzędników ma zarzuty prokuratorskie.
Vangelis Meimarakis, lider Nowej Demokracji, zasłynął w ostatniej kampanii głównie tym, że kwieciście klnął na antenie telewizji. A obietnice wyborcze, jakie składała jego partia, to dalsza przyspieszona wyprzedaż państwowych aktywów i ostrzejsze podejście do migracji – dwa fronty, na których rząd poprzedniego lidera prawicy, Antonisa Samarasa, poległ.
Czy wobec tego wybór – faktycznie odchudzonej i przesuniętej do centrum Syrizy – jest taką klęską?
Greczynki i Grecy po raz kolejny zdecydowali, że nie chcą u władzy wciąż tych samych polityków, których utożsamiają z korupcją i polityczną nieudolnością, które tylko pogłębiały kryzysową zapaść.
Po raz kolejny też dali mandat zaufania Tsiprasowi jako premierowi, który nawet w obliczu bezalternatywnego porozumienia z kredytodawcami niesie nadzieję na przesunięcie greckiego państwa na bardziej sprawiedliwe tory, uczynienia go skuteczniejszym w walce z oligarchią i odpowiada na problemy zwykłych ludzi, na których barki przeniesiono koszta kryzysu.
Nawet ten plan minimum – skuteczniejsze ściąganie podatków, walka z wykluczeniem ekonomicznym, humanitarna odpowiedź na kryzys uchodźczy – jest lepszy niż ostateczne wyrzeczenie się jakiejkolwiek polityki w imię zadowolenia rynków finansowych i eurogrupy. Mówiąc inaczej: Tsipras musi zrezygnować z radykalnie lewicowej polityki, ale lepsze to niż nierobienie polityki wcale. To mało pocieszające, owszem. Bezzębna lewica nie budzi euforii.
Gdyby jednak ta bezzębna lewica przegrała, to ostatecznie skompromitowałoby to ideę zmiany, która wyniosła Tsiprasa do władzy w styczniu. Wtedy wszyscy ci zwolennicy status quo – powtarzający z fałszywą troską, że lepiej było poddać się bez walki, nie szargać świętości rynku, a los Greczynek i Greków poświęcić na ołtarzu ratingów kredytowych – mogliby zatańczyć na grobie Tsiprasa, wznosząc toast za „jedyną rację”.
Zwycięstwo Nowej Demokracji byłoby dowodem na to, że władza lewicy musi być siłą rzeczy tylko epizodem, wyjątkiem w przewidywalnym krajobrazie liberalnej normy. Norma jednak skompromitowała się bardziej, niz od stycznia skompromitowała się w Grecji lewica.
A powidoki wczorajszego radykalizmu i tak budzą więcej nadziei niż beznadziejny pragmatyzm. Jeśli Syriza do końca kadencji zrealizuje choć 10% zakładanych przez siebie reform, to i tak więcej będzie w tym realnej zmiany niż zsumowane wysiłki koncesjonowanej lewicy w innych parlamentach Europy. Jeśli konsekwentnie będzie bronić choć części najbiedniejszych przed skutkami kryzysu, to i tak zrobi więcej niż wszystkie poprzednie rządy. Jeśli doprowadzi przed sąd choć jednego skorumpowanego oligarchę, to… i tak dalej.
Gdyby Tsipras nie wygrał wczoraj, mógłby równie dobrze nie wygrywać i w styczniu.
**Dziennik Opinii nr 264/2015 (1048)