Korespondencja Michala Chmeli.
Czechy: Ciąg dalszy zmagań premiera z Komisją Europejską
Grudzień w czeskiej polityce przyniósł premierowi Andrejowi Babišowi na gwiazdkę wczesny prezent: wyniki audytu przeprowadzonego przez Komisję Europejską, które – ku uciesze wielu – niemal natychmiast wyciekły do mediów, a te z kolei ochoczo przedstawiły je opinii publicznej.
W szczegółach i w skrócie wygląda to tak, że owszem, przekazywanie unijnych funduszy przeznaczonych dla małych firm największemu w kraju konglomeratowi przetwórstwa żywności to nadużywanie władzy politycznej i jest w istocie niezgodne z przepisami. Ba, mogło nawet dojść do konfliktu interesów.
Mimo wszystko audyt przyniósł też kilka nowych informacji: suma, którą Europa uprzejmie życzyłaby sobie odzyskać od Republiki Czeskiej, wynosi na dziś jakieś 11 milionów euro i ma szansę wzrosnąć, jeśli wyjdzie na jaw więcej szemranych dotacji zagarniętych przez premiera.
Oczywiste rozwiązanie polegałoby na tym, że Babiš odda ukradzione przez siebie pieniądze. W równie oczywisty sposób nie wchodzi ono jednak w rachubę. Co dalej? Jeszcze nie wiadomo.
Przy okazji poprzedniego audytu Komisji Europejskiej większość czeskich urzędników państwowych przepracowała mnóstwo nadgodzin, próbując zakwestionować i podważyć niemal każde zdanie w unijnym dokumencie. Była to godna podziwu strata czasu. Jednak tym razem – niestety! – podobne działanie udaremniło lakoniczne stwierdzenie, że audyt jest ostateczny. I jako taki, przeszedł już przez Parlament Europejski, który prędko postanowił zaprzestać finansowania prywatnych interesów Babiša, choć jeszcze nie całej reszty jego prywatnego kraju – Czech.
Parlament Europejski przekazał potem wyniki audytu z powrotem KE w celu podjęcia zdecydowanych kroków. Najbardziej prawdopodobnym kierunkiem rozwoju wypadków jest odzyskanie pieniędzy przez UE poprzez obcięcie funduszy, które miały zostać przekazane Czechom w przyszłości. Raczej nikłe są szanse na to, żeby miało to jakikolwiek wpływ na interesy pana premiera Babiša.
Audyt wywołał jednak całkiem pokaźną kaskadę zdarzeń w krajowej polityce. Podczas gdy media kontrolowane przez Babiša od razu uruchomiły standardową kampanię obsmarowywania UE, po cichu wznowiono także policyjne śledztwo w sprawie premiera, które jeszcze we wrześniu zostało z wielkim hukiem zawieszone. Nawet nasz najnieukochańszy prezydent Zeman zrobił kolejny zwrot opinii na ten temat, ogłaszając, że nie zawiesi śledztwa (po tym, jak jeszcze w tym roku ogłosił coś dokładnie przeciwnego, w ubiegłym roku ogłosiwszy coś dokładnie przeciwnego… itd.).
Słusznie poruszyło to około piętnastu tysięcy ludzi, którzy wyszli na ulice protestować przeciwko oligarchizacji państwa – kierowała nimi jak najbardziej uzasadniona obawa. Niestety, koniec końców wszystko sprowadziło się do PR-owej imprezy partii opozycyjnych i ich w oczywisty sposób bardziej godnych zaufania przywódców, którzy zaapelowali do tzw. „demokratycznej opozycji” – w większości złożonej o dziwo z konserwatywnych ugrupowań prawicowych – o natychmiastowe zjednoczenie się w celu zrzucenia już w najbliższych wyborach kajdan nałożonych krajowi przez znienawidzonego Babiša oraz zastąpienie jego populizmu starą, dobrą konserwatywną korupcją, znaną i lubianą since 1989.
Odpowiedź Babiša okazała się godna najpotężniejszego człowieka w państwie: zaczął narzekać na nauczycieli, którzy celowo indoktrynują w szkole dzieci, by te nienawidziły jego partię ANO.
czytaj także
Słowacja: Cicho sza, za dwa miesiące wybory
A skoro mowa o zbliżających się wyborach – Słowacja stara się obecnie poradzić sobie z dość osobliwą inicjatywą polityczną. Rządząca krajem koalicja, wiążąca zdesperowane i stojące nad przepaścią partie konserwatywnych nacjonalistów, neonazistów i socjaldemokratów (to nie żart, to Słowacja) próbowała przeforsować ustawę wydłużającą okres, w którym media nie mogą publikować wyników sondaży przedwyborczych. Z obecnych czternastu dni przed wyborami aż do… pięćdziesięciu.
Uzasadnienie tej zadziwiającej propozycji staje się jasne, kiedy uzmysłowimy sobie, że forsujące je ugrupowania liczą się z cokolwiek krytycznym nastawieniem mediów, które nie zostawiały suchej nitki na ekstremistycznych poglądach i aferach skrajnej prawicy po morderstwie dziennikarza Jána Kuciaka.
czytaj także
Tak czy owak, ustanowienie 50-dniowej ciszy wyborczej z zakazem publikowania sondaży sprawiłoby, że Słowacja zaistniałaby na mapie świata jako światowa rekordzistka w najgłupszej możliwej konkurencji.
O ile można by życzyć Słowacji należnej jej sławy, to projekt ustawy został zawetowany i skierowany do sądu przez prezydentkę Čaputovą, która z uporem wskazywała, że proponowana przez słowacki parlament ustawa ignoruje pewne detale, takie jak np. prawo do informacji.
Słowacja po zabójstwie Kuciaka: Nacjonaliści i neofaszyści u bram
czytaj także
Projekt w końcu dotarł do Trybunału Konstytucyjnego (jaki by on nie był), który go ostatecznie utrącił. Nadal istnieje niezerowa szansa, że pomysł kagańca dla mediów powróci, ale – co ważne – najprawdopodobniej nie stanie się to przed zaplanowanymi na luty wyborami parlamentarnymi w Słowacji.
Mimo że wybory „w ciemno” mogłoby sprawić sporo frajdy, chyba jednak lepiej pozostawić takie eksperymenty krajom o nieco mniej mrocznej i bardziej transparentnej scenie politycznej.
Čaputová nas nie zbawi, ale przynajmniej wkurzy Zemana, Kaczyńskiego i Orbána
czytaj także
Czechy: Pieniądze na (prze)życie
Tymczasem w cywilizowanych rzekomo Czechach pojawił się ciekawy projekt – zespół specjalistów spróbował wyliczyć pensję umożliwiającą przeżycie, czyli kwotę, którą co miesiąc trzeba wydać, aby w miarę godnie żyć w tym kraju. „W miarę godnie” oznacza nie jedynie pokrycie opłat za mieszkanie i żywność (mimo że to z oczywistych przyczyn najważniejsze czynniki), ale także dostęp do środków transportu, usług medycznych i podstawowej rozrywki oraz zdolność do odłożenia co miesiąc jakiejś kwoty na nieprzewidziane wydatki.
Niespodzianki nie było. Wyliczona w ten sposób wysokość przyzwoitego wynagrodzenia – około 31 tysięcy koron miesięcznie, chyba że mieszka się w Pradze, bo wtedy to raczej 37 tysięcy, czyli około 6 tys. zł – jest znacznie wyższa niż mediana płac i dużo, dużo wyższa niż płaca minimalna w kraju (wynosząca ok. 13 tysięcy koron).
Analiza ekspertów miała na celu wywołać dyskusję – znikła jednak z pierwszych stron gazet już po dwóch dniach. Najwyraźniej przyzwoity standard życia jest przereklamowany. Jak często wskazują na to rozmaici krytycy, niektóre z uwzględnionych w badaniu dóbr są w istocie niepotrzebnym luksusem (co? Zachciewa się wam raz w roku jeździć na wakacje?!). Często zapomina się, że praca za mniej niż umożliwiające godne życie wynagrodzenie oznacza życie w ciągłej niepewności i strachu o przyszłość: a co, jeśli zepsuje się nam ogrzewanie? Co, jeśli trzeba będzie nagle coś naprawić w mieszkaniu? Co wtedy? Co, jeśli nie będziemy mogli zapłacić czynszu za następny miesiąc? Granica pomiędzy klasą średnią a ubóstwem staje się coraz cieńsza i łatwo jest paść ofiarą przygniatającego długu.
Płaca umożliwiające godne życie obliczona w ramach tego projektu może nie być osiągalna w obecnym klimacie politycznym i społecznym ( „biedni nie starają się wystarczająco mocno” – motto naszych czasów w naszej części Europy), ale przynajmniej udowadnia i wyznacza nam polityczny cel, do którego warto dążyć. Oraz stale przypomina, że choć wciąż słyszymy o wzroście gospodarczym, to większości ludzi źle się wiedzie w państwie czeskim.
Czechy: Idioci od prawa do posiadania broni nie milkną nad trumną
Na koniec najgorsze: 10 grudnia w szpitalu w Ostrawie miała miejsce strzelanina. Fakty są takie: pojedynczy zamachowiec, cierpiący na hipochondrię i (jak się przypuszcza) depresję, użył nielegalnie posiadanej broni palnej. Zastrzelił dziewięć osób: z których sześć zmarło na miejscu, jedna przemęczyła się przed śmiercią jeszcze dwa dni, a dwie pozostałe są ranne. Kiedy przyjechała policja, zabójca zbiegł i ostatecznie znaleziono go martwego niedaleko jego samochodu – zginął z własnej ręki. Według informacji przekazanych przez premiera – i powiedzmy sobie szczerze, to pewnie jedyny raz, kiedy można draniowi uwierzyć – zabójca, zanim opuścił szpital, zatrzymał się jeszcze w jednym miejscu: w domu swojej matki, której powiedział, że zabił ludzi i że siebie też zabije, po czym wyszedł. Nie ujawniono motywu tej zbrodni.
Niestety – tragedie tego rodzaju jakimś cudem zarówno ludziom, jak i mediom otwierają przestrzeń do publicznego objawienia własnej głupoty. A to jakiś idiota zagroził rozpętaniem kolejnej strzelaniny jeśli władze nie przedłużą mu prawa jazdy (dla jasności – nie przedłużą), a to sieci dezinformacji ochoczo powiązały incydent z konspiracją żydowską, mającą na celu odwrócenie uwagi od protestów przeciwko Babišowi, zorganizowanymi przez inną konspirację żydowską, a wszystkich przebiła lokalna gazeta, która uznała, że najlepiej pisać o strzelaninie jako analogii do wypadków z jedenastego września.
Żeby nakreślić tło dla tej tragedii: była to druga co do liczby ofiar strzelanina w historii Czech, zaraz po incydencie z 2015 roku, w którym zginęło osiem osób. Można byłoby się spodziewać, że tak poważne zajście wywoła wiele emocji i debatę na temat uregulowania kwestii związanych z bronią palną, zwłaszcza w kontekście długoletniego planu przemycenia do czeskiej konstytucji prawa do posiadania broni za pomocą stosunkowo głupawej petycji, która miała być w tym miesiącu przedmiotem debaty w senacie. Debatę, zaplanowaną na dzień po strzelaninie, z oczywistych powodów odwołano.
Największe media i politycy, którzy zachowali jeszcze pewną renomę, stąpają wokół sprawy na paluszkach. Nieco głośniej wypowiadają się ci, których i tak zazwyczaj słychać (tj. zadeklarowane barany): poseł Foldyna, ulubiony ultraprawicowy konserwatywny wariat z Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej, który gra kartą terroryzmu i praw „prawdziwych obywateli” do samoobrony, a także alt-prawicowy ekspert ds. bezpieczeństwa w SPD i (niestety) poseł Radek Koten – znany głównie z tego, że próbował siać panikę w związku z rzekomo śmiercionośnymi falami emitowanymi przez kuchenki mikrofalowe, i który twierdzi, że „gdyby ktoś jeszcze miał tam broń, można byłoby powstrzymać zamachowca”. To oczywiście jedna z możliwych opcji, jeśli tylko zdołamy przekonać samych siebie, że ktoś, kto bierze broń do szpitala, powinien w ogóle posiadać broń.
Mimo że możliwości zapobiegania takim atakom lub powstrzymywania ich są nikłe (miejscowe władze sugerują zainstalowanie inteligentnego systemu kamer), propozycja poluzowania prawa do posiadania broni palnej przez ludzi w kraju, który tak lubuje się w wymyślonych zagrożeniach i wyobrażonych wrogach, wydaje się co najmniej ryzykowna.