Czyżby kryzys w Europie zaczynał się kończyć? Słuchając europejskich polityków w okresie noworocznym, można było odnieść wrażenie, że najgorsze mamy już za sobą.
Jeszcze przed świętami niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble ogłosił początek końca kryzysu. W orędziu noworocznym François Hollande o Unii Europejskiej mówił niewiele, znalazło się jednak miejsce na dobrą nowinę, że dzięki zmianie w polityce francuskiej w drugiej połowie roku Europa zaczęła wychodzić na prostą. W bardziej sceptycznym tonie przemawiała do swych rodaków Angela Merkel: na razie udało się opanować sytuację, ale przed nami jeszcze długa droga i wiele może nas zaskoczyć.
Po drugiej stronie podziału na europejską północ i południe prezydent Cypru Dimitris Christofias przekonywał w noworocznym orędziu, że „wprowadzana na ogólnoeuropejskim poziomie polityka nie przyniosła rozwiązania problemów gospodarczych wywołanych przez kryzys. Wręcz przeciwnie, odtworzyła i pogłębiła społeczną i ekonomiczną niesprawiedliwość”.
Wypowiedzi figur tej rangi, co Merkel czy Hollande, to przede wszystkim posunięcia w grze, element public relations, próżno więc szukać w nich bezstronnej diagnozy. A jednak choćby pośrednio mówią coś o rzeczywistości. Merkel studzi nastroje przed wyborami do Bundestagu, które wypadają we wrześniu 2013 – nie chce podbijać oczekiwań. Hollande odwołuje się do narodowej dumy Francuzów – apele do dumy i solidarności przydają się, gdy po zwrocie w prawo rząd Ayraulta szykuje się do serwowania Francuzom i Francuzkom własnej polityki zaciskania pasa. Schäuble zaś kontynuuje uspokajanie rynków finansowych, a przy okazji – manewrem uprzedzającym – zdejmuje z europejskich elit odpowiedzialność za ewentualne przyszłe wstrząsy i tąpnięcia. Można go przetłumaczyć tak: Myśmy zrobili, co do nas należało; jeśli coś się nie uda, to tylko z winy niesfornych społeczeństw.
Plusy dodatnie, plusy ujemne
Na pierwszy rzut oka rok 2012 istotnie wyglądał lepiej, niż można się było spodziewać. Wbrew oczekiwaniom nie nastąpił Grexit, a to, co wydawało się graniczyć z niemożliwością – unia bankowa, euroobligacje, skup długów państw przez Europejski Bank Centralny –nabiera coraz wyraźniejszych kształtów. W ostatnim numerze przed swoim zamknięciem „Financial Times Deutschland” skonstatował, że Merkel zawsze w końcu robi to, co należy, szkopuł w tym, że zawsze robi to o kilka miesięcy za późno.
Ten sukces ma jednak swoją drugą stronę. Chociaż rozgorączkowane rynki finansowe udało się trochę uspokoić, kryzys gospodarczy pogłębia się. I chociaż udało się wypracować nowe mechanizmy na poziomie europejskim, które rozwiązują część problemów strefy euro, problem zasadniczy (pogłębianie przez jednolitą walutę dysproporcji między państwami) nie został nawet nazwany. Część proponowanych na przyszłość zmian oznaczałaby pogłębienie różnicy między członkami strefy euro a pozostałymi państwami członkowskimi, także w obrębie Komisji i Parlamentu – co dowodzi, że problem pogodzenia jedności z różnorodnością jest daleki od rozwiązania.
Przede wszystkim zaś cała polityka „antykryzysowa” odbywa się ogromnym kosztem społecznym i humanitarnym. Rośnie gniew społeczny, który tu i ówdzie coraz częściej przyjmuje formę nacjonalizmu i ksenofobii. Instytucje unijne – wbrew literze i duchowi traktatów, Karty Praw Podstawowych i Europejskiej Karty Społecznej – coraz głębiej i skuteczniej ingerują w obszary zastrzeżone dla poszczególnych państw, narzucając im obniżki płac, osłabianie pozycji związków zawodowych, ograniczanie dostępu do usług publicznych itd. itp. Wszystko wskazuje więc na to, że w 2013 roku kryzys gospodarczy i społeczny będą się pogłębiać, tak samo jak nasilać się będzie tendencja do jednoczenia Europy poprzez tworzenie kolejnych „wyjątkowych” traktatów i instytucji.
Niezauważony przełom
W roku 2012 wydarzył się jednak jeszcze jeden przełom. Może nie tak spektakularny, ale długofalowo bardzo obiecujący. Po raz pierwszy w szerszej debacie publicznej zaczęto o euro mówić nie tylko w kategoriach ideologicznych, jako o „symbolu europejskiej jedności”, lecz rozpatrując ekonomiczne, polityczne i społeczne konsekwencje funkcjonowania jednolitej waluty w kształcie, w jakim została zaprojektowana. Zaczęto zastanawiać się nad tym, jak zmienić ten projekt, aby gospodarka strefy euro zyskała trwalsze podstawy. Zaczęto też rozważać alternatywy wobec jednolitej waluty, nierzadko wykraczające poza uproszczoną alternatywę „albo euro, albo waluty narodowe”.
Zaczęło się od Grecji. Już wiosną 2012 pojawiły się opinie, że pozostanie przez Grecję w strefie euro może być – gospodarczo i społecznie – bardziej kosztowne niż jej opuszczenie. Problem w tym, że operacja wyjścia ze strefy euro musiałaby być przygotowana szybko, sprawnie i w ścisłej tajemnicy, aby ograniczyć ucieczkę kapitału i przenoszenie oszczędności do zagranicznych banków. Dla kraju takiego jak Grecja to nie lada wyzwanie. Ale pojawił się też pomysł, że Grecja mogłaby przejść na system dwuwalutowy – i używać nowej drachmy nie zamiast, lecz obok euro.
Równocześnie, jak donosi „Financial Times”, podobne scenariusze zaczęto rozważać w rządowych i biznesowych kręgach w Finlandii. Nie, żeby Finowie szykowali się do opuszczenia euro czy wprowadzenia marki fińskiej jako waluty równoległej, ale na wszelki wypadek wolą być przygotowani. W Finlandii byłaby to zresztą operacja dużo łatwiejsza niż w przypadku Grecji – nie byłoby potrzeby zachowania tajemnicy, i nawet w przypadku (niezwykle mało prawdopodobnej) decyzji o całkowitym opuszczeniu strefy euro obie waluty mogłyby współistnieć w okresie przejściowym.
Przykłady Grecji i Finlandii pokazują, jakie dylematy stoją przed przywódcami państw narodowych w obliczu kryzysu strefy euro. Jednak analiza możliwości i ograniczeń polityki poszczególnych krajów to jedno, a poszukiwanie rozwiązań dla strefy euro lub dla Unii Europejskiej jako całości – to inna sprawa. Także i na tym poziomie pojawiły się w minionym roku nowe pomysły.
Kontynent wielu walut?
Jednym z ciekawszym pomysłów jest koncepcja przedstawiona na łamach europejskiego wydania „Wall Street Journal” przez Thomasa Mayera. Mayer prognozuje przekształcenie obecnej strefy euro z jedną walutą w „trzywarstwową unię walutową”.
Górną warstwę tworzyłyby kraje takie jak Niemcy, Holandia czy Finlandia. W krajach tych używano by dwóch walut: euro pozostałoby środkiem wymiany, ale funkcję środka przechowywania wartości przejęłaby nowa, czysto wirtualna waluta. Warstwę dolną stanowiłyby kraje takie jak Grecja, Cypr i Portugalia. W tych krajach środkiem przechowywania wartości pozostałoby euro, ale funkcję środka wymiany przejęłyby emitowane przez rządy tych krajów specjalne papiery dłużne (typu IOU), które mogłyby rolę równoległych walut narodowych. Warstwę środkową tworzyłby z kolei kraje takie jak Francja, Włochy i Hiszpania. W tych krajach nie istniałaby żadna równoległa waluta – obie funkcje pieniądza nadal pełniłoby euro.
Inny pomysł na rekonstrukcję strefy euro przedstawili eksperci paryskiego Instytutu Veblena Bruno Théret i Wojtek Kalinowski. W opublikowanym we wrześniu „apelu o europejski federalizm walutowy” proponują, aby euro było w europie „wspólnym pieniądzem”, ale nie „jednolitą walutą”. W postulowanym przez autorów systemie mielibyśmy do czynienia z wielością walut – lokalnych, regionalnych i narodowych, wobec których euro pełniłoby rolę waluty „nadrzędnej” o tyle, o ile przypisana byłaby mu funkcja obrachunkowa. Szczególne znaczenie przypadałoby relacji między euro jako wspólnym pieniądzem a walutami narodowymi, których wartość była taka sama jak euro, choć inne byłyby zasady emisji. Euro byłoby wówczas pieniądzem federalnym, który spajałby waluty narodowe – eurofranka, euromarkę, eurodrachmę, eurolira itd. – nie zastępując ich wszakże. Théret i Kalinowski przyznają, że taki system nie rozwiązałby wszystkich problemów strefy euro (zwłaszcza kwestii nierównowagi bilansów płatniczych pomiędzy krajami), ale stanowiłby ich zdaniem istotny krok do przodu.
Debaty i debatki
Takie pomysły zasługują na to, by stać się przedmiotem debaty – i by rozważać je bez dogmatycznych uprzedzeń, ale też niebezkrytycznie. Niezależnie od tego, jakie motywy stoją za propozycją Mayera, jej realizacja przyniosłaby z pewnością większą stabilność, ale być może kosztem stworzenia w Europie „walutowego apartheidu”, z uwiecznionym podziałem na lepsze i gorsze kluby. Propozycje Théreta i Kalinowskiego brzmią odważnie i radykalnie, ale przy bliższym zbadaniu może okazać się, że nie idą dostatecznie daleko, by dotknąć sedna problemu.
W Polsce czeka zapowiada się w 2013 roku skromniejsza dyskusja: o tym, czy nasz kraj powinien przyjąć euro. W najnowszym sondażu prawie 2/3 Polaków opowiedziało się za pozostaniem przy złotówce. W związku z tym rząd zapowiedział debatę. Mam nadzieję, że nie będzie to taka „debata”, jak ta o energii atomowej (która sprowadza się do finansowania z pieniędzy podatników jednostronnej propagandy lobby atomowego). Są dobre argumenty za przyjęciem euro i są dobre argumenty przeciw jego przyjmowaniu. O tym, które są lepsze, dowiemy się jedynie wówczas, gdy będą miały okazję zetrzeć się w uczciwej dyskusji, do której dopuszczeni będą zwolennicy i zwolenniczki różnych stanowisk. Polskie społeczeństwo zasługuje na taką dyskusję.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.