Co dał liberalny kapitalizm szwaczce w Bandladeszu?
Magdalena Kunz: Zanim pojawiła się Twoja książka o przemyśle odzieżowym w Bangladeszu Życie na miarę. Niewolnictwo odzieżowe, dwa lata wcześniej na łamach „Newsweeka” opublikowałeś reportaż na temat katastrofy w Rana Plaza, gdzie zawalił się budynek fabryki odzieżowej, grzebiąc pod gruzami około tysiąca dwustu osób. Co skłoniło Cię do tego, żeby tam wrócić, poświęcić czas i energię na napisanie książki na temat branży odzieżowej, o funkcjonowaniu której zachodni konsumenci wiedzą już całkiem niemało?
Marek Rabij: Już podczas pracy nad reportażem wiedziałem, że chcę tam wrócić z dwóch powodów. Po pierwsze, ciągle odbijaliśmy się od drzwi fabryk – w dwunastu z trzynastu zakładów, do których próbowaliśmy się dostać, właściciele znaleźli mniej lub bardziej abstrakcyjny powód, żeby nas nie wpuścić. Po drugie, i to było dla mnie zdecydowanie ważniejsze, do tej pory przemysł odzieżowy opisywano raczej językiem analiz mikro- i makroekonomicznych. Nikt nie rozmawiał z szeregowymi pracownikami, nawet w opracowaniach NGO-sów dominował język opisu pozbawiony cytatów, tak jakby ci ludzie nie potrafili własnymi słowami opisać swojego losu. Tymczasem już pierwsza szwaczka, z którą miałem okazję porozmawiać, Rahina, uratowana z katastrofy Rana Plaza, zapytana o przyczyny katastrofy odpowiedziała mi po prostu: „Bóg tak chciał”. Zrozumiałem wtedy, z jak wielką desperacją ci ludzie zmagają się każdego dnia. I że to wszystko należy porządnie opisać.
Wstępem do książki są dwa ważne cytaty, które już na wstępnie narzucają bardzo specyficzną perspektywę lektury. Pierwszy z nich to fragment Jądra ciemności, książki zgodnie dzisiaj przez badaczy postkolonialnych uważanej za rasistowską, jednocześnie nadal ważną w kanonie zachodniej literatury. Drugi to wypowiedź Giaula, wtedy 82-letniego mieszkańca Dhaki. Rozpoznałam to jako zabieg zderzenia europocentrycznej optyki z pierwszoosobową narracją tych, o których mówisz, a raczej tych, głosem których opowiadasz.
Byłem wtedy świeżo po lekturze Orientalizmu Saida i ta książka pokazała mi, jak wieloma kalkami posługujemy się na Zachodzie mówiąc o Azji, często nie zdając sobie z tego sprawy. Fragment z Conrada wykorzystałem jako obraz, który wydał mi się dobrze korespondować z tym, co widziałem w Bangladeszu. To nie jest motto. Natomiast Ziaul w najbardziej przejrzysty sposób wyraził to, co nieustannie tam słyszałem, powtarzane jak mantrę: opisz, pokaż, opowiedz, bo tylko tego oczekujemy – nie wierzymy, że coś się zmieni, ale chcemy, żebyście wy, tam na Zachodzie, wiedzieli.
Ziaul mówi: „nie wiem, po co naprawdę tu przyjechałeś, więc po prostu opisz wiernie to, co widzisz”. Ty sam chyba też nie wiedziałeś, po jaką prawdę tam jedziesz.
Ja jestem dziennikarzem, pracuję w dziale biznesowym i większość swojego zawodowego życia spędziłem oglądając i opisując ekonomię głównie z perspektywy firm. I ta perspektywa zaczęła mnie powoli męczyć. Dostrzegam ogromną słabość w sposobie myślenia o ekonomii jako mechanizmie, który ma działać korzystnie dla samych tylko przedsiębiorców. Ekonomia, również jako nauka społeczna, powinna, w moim przekonaniu, zajmować się procesem zrównoważonego rozwoju społeczeństwa i biznesu. Jechałem do Bangladeszu z głową wypakowaną twardymi danymi ekonomicznymi i podstawowym wyzwaniem było dla mnie zderzenie tej perspektywy z tym, co można by nazwać osobistą postawą emocjonalną.
Dlatego otworzyłeś puste karty tej książki na narracje pracowników bangladeskiej branży odzieżowej, a potem oszlifowałeś je literacko i opatrzyłeś ostrożnym komentarzem?
Tak, dlatego w tej książce tylko jeden z czterech rozdziałów traktuje o strukturze i organizacji tego przemysłu sensu stricto, ponieważ, tak jak powiedziałaś, od tej strony temat jest już rozpoznany i całkiem nieźle, również przez polską prasę, opisany. Na miejscu szybko doszedłem do wniosku, że nie będę pukał do drzwi właścicieli fabryk, ponieważ ich wizja kompletnie mnie nie interesuje. Jeśli chcą coś przekazać opinii publicznej, mają po temu rozmaite narzędzia – mogą zorganizować wycieczkę dla dziennikarzy, przygotować własne raporty. Natomiast mieszkańcy slumsów Dhaki nie zostaną usłyszani, jeśli nikt nie zapyta ich o zdanie.
Ziaul mówi też: „Opisuj, ale nie lituj się. Współczucie pomaga głównie współczującym.” Udało ci się uniknąć protekcjonalnego tonu, w jaki łatwo popaść białemu obywatelowi Europy, który zapuszcza się w bangladeskie slumsy, żeby opisywać panującą tam biedę.
Ci ludzie narzucają ci od razu pewną optykę. Ani przez moment nie miałem poczucia, że rozmawiam z ofiarami. To są ludzie ekonomicznie wykorzystywani, często bardzo ciężko doświadczeni, którzy z rzeczywistością zmagają się z rezygnacją, czasem z pewną drwiną, ale przede wszystkim z godnością.
Książkę otwiera historia Shahiny, która nie przeżyła akcji ratunkowej w Rana Plaza. Przez ostatnie pięć dni swojego umierania szwaczka z Savaru dostała więcej uwagi i opieki leżąc pod gruzami zawalonej fabryki, w której pracowała, niż przez całe swoje życie.
Twarz Shahiny była pierwszym obrazem, który na masową skalę przebił się do zachodnich i bangladeskich mediów. Zaraz po katastrofie na miejscu pojawiły się ekipy telewizyjne z całego świata, które interesowały się tą dziewczyną do momentu wielkiego finału, czyli jej śmierci. Kiedy uprzątnięto z grubsza teren i zniknęła interesująca telewizyjna scenografia, na miejscu zostało raptem kilku korespondentów, którzy próbowali samodzielnie badać temat – między innymi czeski reporter Zbynek Hrbata, który znalazł pod gruzami metki marki Cropp Town, należącej do polskiej firmy LPP, która produkuje również dla Reserved, House, Mohito i Sinsay.
Okazało się, że my, Polacy i Polki, też nosimy ubrania szyte przez koleżanki Shahiny. Jak się czuje człowiek, który idzie rozmawiać z odzieżowymi niewolnikami, ubrany w t-shirt uszyty być może przez któregoś z nich?
Będę szczery – ja osobiście nie poczuwam się do winy jako konsument. Przede wszystkim same szwaczki nie oczekują od nas, że my, tu na Zachodzie, zmienimy swoje nawyki konsumenckie i przestaniemy kupować produkowaną przez nie odzież, bo odcięcie Bangladeszu od zachodniego kapitału w tym momencie nie jest żadnym rozwiązaniem. Gospodarka tego kraju, poza bardzo tanią siłą roboczą, nie ma obecnie nic do zaoferowania zglobalizowanej gospodarce. Czuję natomiast ogromną bezsilność wobec systemu działania tego przemysłu – łańcuch dostaw jest tak skonstruowany, że w zasadzie rozmywa odpowiedzialność. Normą jest podzlecanie części zamówień mniejszym fabrykom, wyprowadzający część produkcji poza oficjalny łańcuch, do zakładów, gdzie nie docierają ani kontrole, ani regulacje prawne. Korzystają na tym wszyscy, oczywiście poza pracownikami.
Twierdzisz, że jako konsumentka nic nie mogę zrobić. A gdyby – czysto hipotetycznie – założyć, że da się przeprowadzić masowy, konsekwentny bojkot konsumencki?
Nawet gdyby konsumentom udało się wymusić na właścicielach marek podwyżkę płac pracowników bangladeskich fabryk w zamian za podwyżkę cen sprzedawanych ubrań, co już jest wizją dość utopijną, zleceniodawca musiałby każdorazowo kontrolować wysokość wypłat wszystkich zatrudnionych, a to jest praktycznie niewykonalne, nawet nie tyle z czysto technicznego punktu widzenia, co dlatego, że po żadnej ze stron, a szczególnie wśród bangladeskich fabrykantów, nie ma absolutnie żadnej woli jakiejkolwiek zmiany.
Bangladesz jest jak Łódź z Ziemi obiecanej: właściciele zakładów produkcyjnych mają teraz swoje 5 minut, które zamierzają za wszelką cenę wykorzystać i wzbogacić się na tyle, żeby wnuki ich wnuków mogły prowadzić w miarę dostatnie życie.
Wyścig odbywa się na prostych zasadach: jeśli to nie ja przytulę tysiąc dolarów, zrobi to kto inny.
Właściciele bangladeskich fabryk ponoszą większą odpowiedzialność za fatalne warunki pracy i głodowe płace niż właściciele zachodnich marek?
Gdybyśmy już mieli szatkować ten skomplikowany łańcuch zależności, to to miejsce należałoby wskazać jako kluczowe. Bangladescy fabrykanci musieliby solidarnie zacząć negocjować z zachodnim kontrahentem podwyżki stawek, a im opłaca się bardziej lawirować w systemie dystrybucji, w którym jak najwięcej pieniędzy można schować po drodze do kieszeni. Dlatego nie ma znaczenia, ile zapłacisz za t-shirt, bo do kieszeni szwaczki i tak trafi najniższa krajowa albo jeszcze mniej. Oprócz społecznej świadomości pracodawców musiałaby istnieć wola polityczna zmiany, a z punktu widzenia rządu rozkwit przemysłu odzieżowego w Bangladeszu jest ze wszech miar korzystny – PKB rośnie, ze statystyk wynika, że procent obywateli żyjących w skrajnej nędzy systematycznie spada. Natomiast miejskiej biedocie, spośród której rekrutuje się większość personelu fabrycznego, poziom życia powoli, ale systematycznie się obniża. W języku politycznym nazywa się to „kosztami transformacji”. I po sprawie.
Organizacje pozarządowe nie są w stanie wymusić podniesienia standardów warunków pracy w fabrykach?
Trwa właśnie audyt dotyczący porozumienia na temat zabezpieczeń przeciwpożarowych w bangladeskich fabrykach, zawartego po katastrofach w Rana Plaza i Tazreen Fashion. Założenie szczytne i, jak zazwyczaj w tej branży, eleganckie na papierze. Po ponad roku udało się przebadać około 27% największych fabryk, a jakieś cztery piąte zleceń trafia do mniejszych podwykonawców, których żaden audyt nie obejmuje i nikt tam nie zajrzy. Zresztą ulepszenia w wielkich zakładach są nierzadko czysto fasadowe – skontrolowane fabryki mają automatyczne alarmy, oznakowane wyjścia ewakuacyjne, nowoczesne gaśnice – ale nowe drzwi przeciwpożarowe nadal stoją zamknięte od zewnątrz na kłódkę, a pracowników po staremu zostawia się na darmowe nadgodziny, żeby wyrobili zwiększony target. Zmiany, które organizacjom pozarządowym udaje się wymusić, mają charakter głównie PR-owy i są potrzebne zachodnim markom, którym, szczególnie po nagłośnieniu kilku katastrof w fabrykach odzieżowych, zaczęło zależeć na wzmocnieniu wizerunku społecznie odpowiedzialnego biznesu. Szwaczki w fabrykach nie mają gdzie zagrzać posiłku czy zostawić dzieci, nie mają systemu ubezpieczeń społecznych. Powstała za to tak zwana Zielona Linia, na którą można zadzwonić i zgłosić swoje uwagi. Trochę jak w Misiu – jest szafa, do której można sobie pogadać i co jakiś czas ktoś wymienia taśmy.
Pojęcie „biznesu odpowiedzialnego społecznie” jest, szczególnie w tym kontekście, oksymoronem.
Na pewno zostało zamienione w farsę. Miałem ostatnio spotkanie z H&M. Nie wiem, po co – chcieli chyba, żebym został ich twarzą, takim misiem, który ociepli im wizerunek. Byłem przekonany, że będą chcieli wysłać mnie do Bangladeszu, żebym zrobił reportaż albo uczestniczył w jakimś projekcie dokumentalnym. Nie zgodziłbym się tak czy siak. Ale okazało się, że jako „ich człowiek” mam pojechać na Copenhagen Fashion Summit i zobaczyć sobie targi mody, na których pojawiają się czołowi projektanci. Kiedy zapytałem, gdzie w tym jest odpowiedzialność społeczna, specjalistka zaczęła mi opowiadać o fair trade’owych uprawach, z których H&M kupuje bawełnę i wysyłaniu skupionej odzieży do Bangladeszu w trosce o ochronę środowiska. Przepraszam, ale ile procent produkcji H&M stanowi eko-bawełna? Trzy, pięć, siedem?
Ogromna część zachodnich konsumentów daje się na to nabrać. Dlatego nazywasz nas „największymi ofiarami przemysłu odzieżowego”?
Kupiliśmy to, co sprzedała nam globalizacja. Nie umiemy szyć, nie mamy własnego przemysłu odzieżowego, nie wytwarzamy i jesteśmy na nieustannym narkomańskim głodzie konsumpcyjnym.
Sektor odzieżowy jest tylko jednym z elementów zglobalizowanego systemu naczyń połączonych. Kupujemy taniej ubrania na wyprzedażach w sieciówkach, żeby móc kupić jeszcze taniej jedzenie, sprzęty i inne towary na promocji, produkowane dokładnie w ten sam sposób. A potem jedziemy na wakacje w miejsce zarządzane już od dawna przez jakiś koncern turystyczny i płacimy ekstra za iluzję raju, w którym nawet rafę koralową usypano na potrzeby turystów.
Twoja książka jest o tym, że liberalny kapitalizm nie działa.
Nie działa, absolutnie, przede wszystkim w tym sensie, że nie realizuje danej przez siebie obietnicy globalnej poprawy warunków życia. Na biednym Południu zmiany na lepsze zachodzą zbyt wolno, a w ślad za nimi idą od razu zmiany na gorsze. Jak choćby potworne zanieczyszczenie środowiska. Gdyby to była książka o obietnicy liberalnego kapitalizmu, zwłaszcza w słabiej rozwiniętych państwach; gdyby liberalny kapitalizm uznać to za motyw przewodni mojej książki, to w pewnym sensie jest to książka o niczym [śmiech].
To jest książka o tym wszystkim, co już wiemy – że gospodarka neoliberalna pozwala bogacić się głównie bogatym, że pogłębia rozwarstwienie społeczne, że punktuje cynizm i tak dalej. Jeśli nie wyciągamy praktycznych konsekwencji z tego, czego jesteśmy świadomi, to znaczy, że po prostu nie chcemy żadnej zmiany.
Oczywiście, że nie chcemy. Fabryka w Rana Plaza zawaliła się trzy lata temu. Od tego czasu praktycznie nic się nie zmieniło. Nikt nie jest zainteresowany zmianą, bo mechanizm działa sprawnie i wszystkim przynosi korzyści. Konsumenci dostają szybko i tanio fajne szmaty, firmy zarabiają coraz więcej, a szwaczki się nie buntują, bo jako prekariuszki bangladeskiego społeczeństwa mogłyby mieć jeszcze gorzej, a przede wszystkim nie mają ani pomysłu, ani nadziei na jakąkolwiek zmianę.
Życie na miarę… jest też opowieścią o kulturze wyniszczanej stopniowo przez zachodnie mechanizmy ekonomii podporządkowanej korporacyjnej logice. Resztki zieleni w miastach wypiera beton fabryk, a szwaczka, która szyje nam dziennie kilkadziesiąt t-shirtów, chodzi przez rok w jednym ubraniu, bo nie stać jej na kupno tradycyjnego stroju, do noszenia którego obliguje ją jej własna kultura i religia.
Tam na każdym kroku widać trudności, jakie obywatele Bangladeszu mają z absorpcją zachodnich wartości. W tej kulturze liczy się ciągłość, trwanie, ważne są więzi rodzinne, klan, ród. W zderzeniu z zachodnim bożkiem efektywności i multiplikowania zysku oni okazują się zupełnie bezradni. Ci sami ludzie, którzy w swoich osiedlach tworzą spontaniczne, oddolne systemy wzajemnej pomocy, pożyczając sobie pieniądze na leczenie, kiedy sąsiad złamie nogę, wrzuceni w tryby korporacyjnej machiny nagle stają się sobie obcy i wrodzy, tracą jakiekolwiek poczucie solidarności. Wrzucono ich w zupełnie obcy świat, w którym obietnicą był awans, a rzeczywistością okazał się nisko osadzony szklany sufit i minimalne zarobki. Oni nie przeszli kursów MBA, nie postrzegają efektywności jako wartości i nie rozumieją, dlaczego za więcej pracy dostają tyle samo albo mniej pieniędzy. Największą ironią globalizacji jest to, że krawiec świata ubiera się w second-handzie.
A obywatele pierwszego świata wolą jednak w sieciówkach. 85% pracowników przemysłu odzieżowego w Bangladeszu stanowią kobiety. Wspominasz w Życiu na miarę…, niestety zdawkowo, o zaprzepaszczonej szansie na emancypację, którą, pośród innych dobrodziejstw, miała przynieść bangladeskim kobietom wkraczająca na rynek branża odzieżowa.
Przez chwilę rzeczywiście było tak, że kobiety w strukturze społecznej i w swoich domach w pewnym sensie awansowały, ponieważ stały się głównymi żywicielkami rodzin. Ale bardzo szybko okazało się, że to jest awans pozorny, a w strukturze przemysłu po prostu nierealny. Bieda ten proces wyhamowała i zdusiła go właściwie w zalążku. Nie rozwinąłem tego wątku, bo same rozmówczynie zbyt często o tym nie wspominały i to zapewne jest wypadkowa kultury, religii i właśnie biedy, która staje się pierwszym i podstawowym problemem, spychając kwestię równości na margines. W godzinach pracy w slumsach przesiaduje sporo mężczyźni, dla których pracy w Dhace brakuje, ale to się nie przekłada na zmianę tradycyjnych ról społecznych – mężczyźni nie zaczęli sprzątać, gotować i zajmować się domem. Nadal robią to kobiety, po powrocie z nadgodzin w fabryce.
Jednym ze zdań zamykających Życie na miarę… jest okrutna dość konstatacja: „Gdybyśmy tylko mogli dobrać się do tych ubrań w cenie kosztów ich produkcji, Rana Plaza mogłaby się walić co tydzień, a Tazreen Fashion płonąć każdego wieczoru”.
Przejrzyj komentarze na losowym forum dyskusyjnym pod artykułem na ten temat. Znajdziesz ze dwadzieścia postów utrzymanych w tonie współczującym, parę wpisów politycznych z jakąś próbą analizy globalnych przyczyn tego stanu rzeczy, a pozostałe sto to będzie gniew konsumentów utyskujących, że muszą płacić pięćdziesiąt złotych za coś, co kosztuje dolara. Znowu powtórzę pewien truizm, ale jest paradoksem, że Zachodnia cywilizacja, która z założenia uczy nas powściągania różnych prymitywnych pragnień, zupełnie nie wykształciła w nas mechanizmów pozwalających jakoś okiełznać chęć posiadania za wszelką cenę.
Mam wrażenie, że trochę unikasz nazwania po imieniu tego rodzaju konsumpcyjnej postawy. Tłumaczysz nam, że w naszych warunkach, na śmieciowych umowach, przy nieprzyzwoicie niskiej stawce godzinowej, nie mamy wyjścia i musimy kupować na wyprzedażach. Można ubierać się w second-handach, kupować używany sprzęt ze sprawdzonych źródeł, korzystać z Linuxa i freeware’owych programów. Można również mieszkać na squotach i jeść freegańskie jedzenie. Jakaś część z nas pewnie nie może sobie na to z różnych powodów pozwolić, ale potężna większość po prostu nie chce. Nie jest prawdą, że funkcjonowanie w systemowym łańcuchu konsumpcji jest konieczne i nieuniknione.
Ja pokazuję, że osoba na śmieciówce w Polsce czy we Włoszech w swojej sytuacji społeczno-ekonomicznej nie różni się specjalnie od szwaczki w Bangladeszu. I ty, i ona jesteście prekariuszkami i jesteście poddane w zasadzie podobnym procesom.
Na globalnej drabinie społeczno-ekonomicznej stoję o przynajmniej kilka szczebli wyżej od bangladeskiej szwaczki. Tu już w grę wchodzi moja osobista odpowiedzialność jako jednostki.
I tu wracamy do tego, co powiedział Ziaul: miej świadomość, wiedz.
I to wystarczy? Nie muszę się czuć odpowiedzialna?
Nie powinnaś czuć się winna, a na pewno nie powinnaś całej winy brać na siebie. Ja się uczciwie przyznaję do tego, że jestem konsumentem i lubię od czasu do czasu iść do sklepu poprawić sobie humor zakupami. Jednocześnie jako dziennikarz ekonomiczny, który bliżej przygląda się mechanizmom globalizacji, mam rosnące poczucie, że wartość dodana w postaci estetycznej przyjemności czy lepszego samopoczucia nie jest po prostu warta swojej ceny – ani tej sklepowej, ani tym bardziej tej, którą płacisz swoim sumieniem. Do niedawna pobłażliwie spoglądałem na wszelkiego rodzaju ruchy społeczne, które próbują przekonywać do ograniczenia konsumpcji. Teraz uważam, że ma to zarówno ekonomiczny, jak i etyczny sens, podobnie jak kupowanie t-shirtów od polskich producentów zamiast w sieciówkach.
W książce stawiasz dość jednoznacznie pesymistyczną tezę – szanse na realną zmianę są bliskie zeru.
Być może przyszedł moment, który okaże się przełomowy, chociaż trudno mi powiedzieć, na jaką skalę. Konsumenci w Europie i Stanach poczuli się nieswojo. Część z nich jest po prostu etycznie oburzona, inni, z gatunku blogerek modowych, przyznają, że nadal zamierzają kupować, ale świadomość realiów przemysłu odzieżowego wytrąciła ich już z bezrefleksyjnej konsumpcyjnej beztroski. Jeśli to się przełoży w widocznym stopniu na popyt i specjaliści od marketingu zauważą na przykład gwałtowny wzrost sprzedaży produktów fair-trade’owych, dla właścicieli marek może to być sygnał, że należy coś zmienić, bo konsumenci dają do zrozumienia, że przestała im się podobać polityka biznesu nastawionego wyłącznie na efektywność i zysk, który zupełnie ignoruje ludzi. Nie wiem, jakie są na to szanse, ale na pewno jesteśmy w momencie, w którym pewne rzeczy stały się już widoczne.
Będziesz wracał do Bangladeszu, żeby sprawdzić, czy i jak zmienia się sytuacja?
Na pewno. Pewnie będę badał temat od innej strony, żeby nie wchodzić znowu w te same buty, ale niewykluczone, że temat sam się znajdzie, bo część właścicieli już teraz rozważa przeniesienie przynajmniej części produkcji do Myanmaru, czyli do byłej Birmy. Tam, w co być może trudno uwierzyć, siła robocza jest jeszcze tańsza. Tematów takich jak ten globalna ekonomia będzie nam dostarczać z nawiązką.
Marek Rabij, Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo, wyd. WAB, Warszawa 2016
**Dziennik Opinii nr 53/2016 (1203)