Vučić przejął władzę, gdy zrozumiał, że musi połączyć współpracę z Moskwą z dążeniem do uzyskania członkostwa w UE. Były to bowiem czasy, gdy wybory w Serbii wygrywało się, odwołując do haseł proeuropejskich. Pisze Marta Szpala z Ośrodka Studiów Wschodnich.
3 kwietnia w Serbii odbywały się przedterminowe wybory parlamentarne, prezydenckie i lokalne. Kampania wyborcza miała jednak tylko jednego bohatera: prezydenta Aleksandra Vučicia, lidera rządzącej od 2012 roku Serbskiej Partii Postępowej. Partia, która jest obecnie po prostu grupą interesu korzystającą z zasobów państwa, nie jest już jednak nawet tak istotna. Od lat prezydent firmuje swoim nazwiskiem każdą listę wyborczą od parlamentu do wyborów lokalnych w małych wioskach na wschodnich rubieżach Serbii. Okazało się, że to przepis na sukces – lista Vučicia osiągnęła potrójne zwycięstwo (choć zdobyła mniej głosów niż poprzednim razem), a prezydent zapewnił sobie reelekcję już w pierwszej turze, uzyskując 59 proc. głosów.
Przed wyborami prorządowe media (a w Serbii właściwie istnieją tylko takie) były pełne informacji o działaniach prezydenta, który konsekwentnie buduje wizerunek ojca boomu gospodarczego – „złotej doby dla serbskiej ekonomii”. Trzeba przyznać, iż koniunktura w ostatnich latach mu sprzyjała i Serbom żyje się lepiej niż za rządów opozycji, która musiała się zmagać z konsekwencjami globalnego kryzysu ekonomicznego, choć krytycy wskazują, że żyłoby się im jeszcze lepiej, gdyby nie skorumpowane rządy.
Serbia: dzisiejsze wybory prezydenckie są już rozstrzygnięte
czytaj także
Prezydent otwierał fabryki, drogi, a nawet pierwszą w Serbii nowoczesną linię kolejową Belgrad – Nowy Sad. Tę ostatnią wraz ze swoim najbliższym sojusznikiem w Unii Europejskiej – Viktorem Orbánem, z którym łączy serbskiego prezydenta styl rządzenia – miękki autorytaryzm.
Obaj przywódcy mają zresztą podobną biografię – nie znają życia poza polityką. Zaczynali przygodę z rządzeniem młodo, długo pozostawali w opozycji, a gdy wrócili do władzy, wyciągnąwszy błędy z wcześniejszych porażek, zbudowali system władzy, w którym opozycja nie ma szans na przejęcie rządów. Kontrola mediów, budowa własnej lojalnej i uzależnionej od władzy oligarchii, kampanie nienawiści wobec przeciwników, utożsamienie interesu państwa i narodu z figurą lidera.
Wydawało się, że obu polityków, zwolenników bliskiej współpracy z Rosją, pogrąży atak tego państwa na Ukrainę. Tym bardziej że w kampanii zabrakło tradycyjnych wizyt europejskich liderów, których odstraszał brak woli Belgradu i Budapesztu do odcięcia się od działań Moskwy. Jednak nic bardziej mylnego. Przedstawiając się jako gwaranci spokoju i stabilności, zapewnili sobie reelekcję.
Gra Rosją
Aleksandar Vučić pierwsze szlify polityczne zdobywał jako zafascynowany nacjonalistyczną ideologią i Rosją minister informacji w schyłkowym okresie rządów Slobodana Miloševicia, odpowiedzialnego za rozpętanie wojen na Bałkanach. Władzę przejął, gdy zrozumiał, że musi połączyć współpracę z Moskwą z dążeniem do uzyskania członkostwa w UE. Były to bowiem czasy, gdy wybory w Serbii wygrywało się, odwołując do haseł proeuropejskich.
Jednak odkąd przejął władzę, bliskie mu media konsekwentnie wspierają prorosyjskie sentymenty, budując jednocześnie wizerunek słabego Zachodu pogrążonego w kryzysie gospodarczym. W serbskim społeczeństwie lubiącym silnych liderów Putin cieszył się czasami nawet większym poparciem niż Vučić. Taki przekaz medialny miały sprawić, że społeczeństwo nie będzie zbyt mocno naciskało na członkostwo w UE. Prezydent bowiem, choć formalnie euroentuzjasta, nie miał zamiaru spełniać kryteriów dotyczących rządów prawa czy demokracji.
Jednocześnie na tle coraz bardziej prorosyjskiego społeczeństwa, w oczach Zachodu Vučić prezentuje się jako jedyny gwarant utrzymania przez Serbię prozachodniego kursu. Może dlatego wiele państw UE niezbyt krytykowało serbskie władze za ograniczanie wolności słowa czy niszczenie niezależnych instytucji. Prezydent Vučić bowiem zawsze straszył – mamy alternatywę: Rosję (a ostatnimi laty także Chiny), a jeśli przestaniecie mnie popierać, to władzę przejmą środowiska prorosyjskie. W tej narracji przemilczano fakt, że i te nastroje społeczne, i te środowiska polityczne są wspierane przez rządzących.
Zemsta za nasze krzywdy
Aleksandar Vučić utrzymuje się przy władzy, skutecznie zarządzając strachem. Media kształtują wizerunek Serbii jako otoczonej przez wrogie państwa i zagrożonej napaścią ze strony sąsiadów sprzymierzonych z NATO.
Drobne incydenty urastają w tej narracji do działań wymierzonych w samą egzystencję narodu. Złośliwi nazywają te okresowe eskalacje i napięcia weekendowymi wojnami, które służą podbiciu rankingu rządzącym i wzmocnieniu wizerunku prezydenta jako jedynego obrońcy narodu. W takim też duchu relacjonowano wzrost napięcia między Rosją a Ukrainą (a właściwie wspólnym wrogiem Serbii i Rosji – NATO), jednoznacznie opowiadając się po stronie Moskwy.
Bo najważniejszą kwestią kształtującą stosunek Serbii do wojny w Ukrainie jest pamięć o nalotach NATO w 1999 roku. Wielu postrzega wojnę w Ukrainie jako konfrontację Rosji z NATO. W tej wizji Moskwa jako sojusznik Belgradu mści się wreszcie na Sojuszu za krzywdy, których Serbowie od niego doznali w latach 90. A Zachód ma wreszcie nauczkę za to, że wspierając Kosowo, nie przestrzegał ani prawa międzynarodowego, ani integralności terytorialnej Serbii. Niewielu Serbów zadaje sobie pytanie, dlaczego w ogóle do tych nalotów doszło ani co działo się wcześniej w Kosowie.
czytaj także
W mediach było mnóstwo informacji o zbrodniach popełnianych przez Ukraińców i prześladowaniach rosyjskojęzycznej mniejszości czy mieszkańców Krymu. W rezultacie wielu Serbom atak Rosji wydaje się uzasadniony, co więcej, wpisuje się on w serbską narrację dotyczącą zaangażowania w konflikty zbrojne w latach 90. (bo przecież Rosja, tak jak Serbia wtedy, ma prawo bronić swoich pobratymców).
Co więcej, media konsekwentnie przedstawiały Ukrainę jako państwo nazistowskie, co również skłania do opowiedzenia się po stronie Rosji, gdyż wspólna rosyjsko-serbska walka z faszyzmem jest ważnym elementem serbskiej pamięci. Stąd też w Serbii masowe demonstracje poparcia dla Rosji, które zszokowały Europę.
Nie wszyscy zgadzają się z tą narracją – organizowane są też proukraińskie marsze. Wspierane, ot paradoks, przez antyputinowskich Rosjan, którzy uciekli do Serbii, bo mają już dość życia w swojej ojczyźnie.
Zwycięzca jest tylko jeden
Liberalny kapitalizm w połączeniu z wciąż dużą obecnością państwa w gospodarce stworzył w Serbii świetne warunki do subordynacji społeczeństwa, może nawet lepsze niż łagodniejszy jugosłowiański komunizm. To partia rządząca reglamentuje dostęp do pożądanych dóbr czy lukratywnych kontraktów. Jeśli chcesz pracować, musisz głosować na rządzących. I to nie tylko ty, ale cała twoja rodzina.
Dotyczy to zresztą nie tylko administracji, państwowych przedsiębiorstw, ale także zakładów budowanych przez zagraniczne firmy. Paradoksalnie przyciąganie inwestorów zachęcanych tanią siłą roboczą jest także elementem pozyskiwania nowych wyborców. Nic dziwnego więc, że do partii należy 700 tys. osób, czyli 12 proc. społeczeństwa.
Podobnie i media całkowicie podporządkowane są ludziom bliskim rządowi. Złośliwi twierdzą, że Vučić nauczył się, że nie trzeba dziennikarzy zabijać (jak to robiono za Miloševicia) − wystarczy nie dopuszczać ich do głosu i dyskredytować. Dziennikarze, którzy ujawniają liczne nieprawidłowości, powiązania rządzących ze strukturami przestępczymi, są permanentnie obiektem ataków i zainteresowania służb − władze wykorzystują do tego regulacje mające zapobiegać praniu pieniędzy i działalności terrorystycznej. To wystarczy, by wygrywać kolejne wybory.
Frustracja społeczna rośnie, szczególnie na tle ekstensywnego rozwoju gospodarczego polegającego na otwieraniu kolejnych fabryk i kopalni bez poszanowania środowiska naturalnego czy interesów lokalnej społeczności. Tej energii nie ma jednak jak zagospodarować. Opozycja nie zdołała odbić z rąk rządzących nawet Belgradu.
Na tle skrajnej prawicy
Vučić po wyborach będzie próbował utrzymać dobre relacje z UE oraz dalej blisko współpracować z Rosją. Do rządu najpewniej wejdzie Socjalistyczna Partia Serbii (SPS) – strażnik interesów energetycznych Rosji na Bałkanach (politycy tej partii otrzymują drugą, a czasem nawet trzecią pensję, zasiadając w zarządach rosyjskich spółek).
Dzięki wsparciu rządzących do parlamentu weszły też trzy skrajnie nacjonalistyczne i prorosyjskie partie. W przemówieniu w noc wyborczą Vučić już stwierdził, że przy tym składzie parlamentu będzie mu bardzo trudno utrzymać prozachodni kurs. To jasny sygnał dla UE, by zbyt mocno nie naciskała ani na spełnianie demokratycznych standardów, ani na przyłączenie się do sankcji. Wiele teraz więc zależy od stanowiska państw unijnych, czy będą one bardzo mocno naciskać na Belgrad na zajęcie bardziej asertywnego stanowiska wobec Rosji, ale Viktor Orbán na pewno nie pozwoli skrzywdzić swojego sojusznika.
**
Marta Szpala jest analityczką Ośrodka Studiów Wschodnich, główną specjalistką Zespołu Środkowoeuropejskiego.