Twój koszyk jest obecnie pusty!
Nie palcie społecznościówek, zakładajcie własne
Trzymający nas na korporacyjnych platformach szantaż społecznościowy będzie tym mniej efektywny, im więcej osób, instytucji i organizacji zacznie aktywnie działać poza tymi toksycznymi przestrzeniami.
Kontrolowane przez wielki kapitał i oligarchów platformy społecznościowe nigdy nie pozwolą swobodnie organizować się ruchom, które są mu przeciwne. „Narzędzia pana nigdy nie zdemontują jego domu” – pisała Audre Lorde.
Posty o pandemii czy katastrofie klimatycznej znikają w zalewie dezinformacji, za którą część z tych platform wręcz płaci. Blokowane są grupy, na których organizują się ruchy broniące osób zagrożonych deportacjami w Stanach Zjednoczonych. Z platform usuwane są wpisy dotyczące tabletek „dzień po”, blokowany jest instagramowy profil Przychodni AboTak. Przykłady można mnożyć.
Nie ma większego znaczenia, czy te działania są celowe i przemyślane, czy też (jak często twierdzą operatorzy tych platform) są przypadkowymi, nieprzewidzianymi konsekwencjami innych decyzji, wynikiem nieuwagi lub niekompetencji. „Celem systemu jest to, co robi”, brzmi maksyma myślenia systemowego. Wystarczająco zaawansowana niekompetencja jest nieodróżnialna od złej woli.
Dynamika władzy
Problemem z platformami należącymi do korporacji jest dynamika władzy: pełnia kontroli spoczywa w rękach ich operatorów. Gdy ich interes nie jest zbieżny z interesem konkretnych osób czy grup korzystających z ich usług, tym gorzej dla tych osób czy grup. Stają one w obliczu „szantażu społecznościowego”: mogą rzecz jasna zrezygnować z użytkowania danej platformy, ale stracą wtedy kontakt z osobami i instytucjami, z którymi kontakt przez tę platformę utrzymują.
Szantaż społecznościowy jest zatrważająco skutecznym narzędziem. Trzyma nas na Facebooku – platformie, która celowo eksperymentowała na emocjach setek tysięcy osób, jest współodpowiedzialna za ludobójstwo Rohingja, niedawno zaś uznała, że nazywanie kobiet „sprzętami domowymi”, a osób trans „dziwolągami” jest okej. Trzyma nas na X/Twitterze, którego właściciel publicznie hajluje i bez zażenowania wspiera ruchy nacjonalistyczne. Trzyma nas na Instagramie, który bezceremonialnie bierze opublikowane przez nas zdjęcia i generuje z nich obleśne reklamy.
Rozumiemy, że te platformy są szkodliwe (i świadome tego faktu), że nas szpiegują, i że nasza na nich obecność sama w sobie wzmacnia siłę ich oddziaływania przez szantaż społecznościowy na osoby nam bliskie, które być może chciałyby z nich uciec, ale same nie chcą stracić kontaktu z nami. Jednak mimo to dalej na nich tkwimy.
Szantaż społecznościowy przestaje być skuteczny, gdy istnieje możliwość swobodnego wyboru operatora bez utraty kontaktu z naszą siatką społeczną. Nie muszę korzystać z Outlooka, by móc wysłać i odebrać e-maila. Mogę zmienić mojego operatora komórkowego i nadal móc zadzwonić do rodziny.
Złamane obietnice Bluesky
Szybki wzrost popularności platformy Bluesky, zwłaszcza w środowiskach liberalnych i lewicujących, wynika w dużej mierze z tego, że promuje się ona na sieć zdecentralizowaną – niemającą jednego punktu kontroli, a więc wolną od szantażu społecznościowego. Dla osób i ruchów, które się nim sparzyły, to pociągająca wizja.
Tyle że od samego początku było to wątpliwe. Usługa wydawała się być zbudowana w taki sposób, by sprawiać wrażenie zdecentralizowanej, ale pozostawić realną kontrolę w rękach jej operatora – firmy Bluesky Social PBC. (Osoby zainteresowane znajdą więcej szczegółów tutaj).
„Sercem Bluesky jest protokół AT, który opiera się na błędnej libertariańskiej logice: skoro jesteś właścicielem swoich prywatnych danych, to jesteś wolny i suwerenny. Niestety, w rzeczywistości całą władzę ma centralna platforma filtrująca dane i decydująca, której wolnej i suwerennej jednostce zapewnić gram widoczności” – wyjaśnia Jan Oleszczuk-Zygmuntowski, współprzewodniczący zarządu Polskiej Sieci Ekonomii, autor książki Kapitalizm Sieci.
Obawy te okazały się uzasadnione. Na żądanie Ankary Bluesky zablokowało dziesiątki kont tureckich osób aktywistycznych. Platforma usuwa też i wycisza konta osób z Palestyny.
Na bazie tej krytyki, zwłaszcza w kontekście osób czarnych w USA, powstał wówczas projekt Blacksky, mający być niezależnym operatorem tej samej usługi. Do dziś nie udało się tej niezależności uzyskać – Blacksky dalej polega na kluczowych elementach infrastruktury Bluesky, a decyzje moderacyjne Bluesky wciąż dotykają osób korzystających z Blacksky.
W odpowiedzi na niedawną krytykę, jaka pojawiła się, gdy konta na Bluesky założyli wiceprezydent USA J. D. Vance oraz transfobiczny pisarz Jesse Singal, dyrektorka firmy Bluesky Social PBC Jay Graber zaczęła trolować osoby korzystające z zarządzanej przez nią platformy. To wpisuje się w szerszy trend. „Nie chodzi tylko o powtarzające się przykłady tego, jak zespół moderacyjny Bluesky nie jest w stanie wyjść naprzeciw potrzebom osób z Bluesky korzystających. Podejmowano wiele prób promowania marginalizowanych kont i podnoszenia świadomości na temat zagrożeń dla osób korzystających, które władze platformy celowo zbywały lub wyśmiewały” – mówi mi Alex Argüelles, technolog w Laboratorium Cyfrowej Odporności comun.al.
Bluesky Social PBC jest ostatecznie firmą mającą inwestorów, którzy spodziewają się zysków i zwrotu z inwestycji. Jednym z największych z nich jest Blockchain Capital, firma głęboko zanurzona w rynek kryptowalut, promowanych między innymi przez J. D. Vance’a. Ich interes nie był tu zbieżny z interesem grup, które poczuły się zagrożone obecnością Vance’a i Singala na platformie, więc… tym gorzej dla tych grup.
Znów stoją w obliczu szantażu społecznościowego.
Potrzeba wioski
Żadne narzędzie budowane w wyświechtanym modelu Doliny Krzemowej, w logice niepohamowanego wzrostu i zwrotów z inwestycji, nie rozwiąże naszych problemów. U ich podstaw leżą wszak między innymi ta logika i ten model właśnie.
Rozwiązań trzeba szukać gdzie indziej. Na przykład poza sieciami społecznościowymi: newslettery czy kanały RSS (tu kanał Krytyki Politycznej) pozwalają na bezpośredni kontakt z odbiorcami, niezapośredniczony globalnie i niekontrolowany przez żadną korporację, nieuzależniony od interesów konkretnych inwestorów. Możemy z nich zacząć korzystać (i je promować) choćby dziś.
Nie musimy też rezygnować ze społecznościówek: istnieje sieć (nie „platforma”!), w której nie zagraża nam społecznościowy szantaż. Sieć składająca się z tysięcy mniej lub bardziej lokalnych wspólnot, zarządzanych przez niezależnych operatorów. Ich osoby członkowskie mają realny wpływ na zasady społeczności, do których należą. A gdy te decyzje im nie odpowiadają, mogą się przenieść – nie tracąc kontaktu ze swoją siecią społeczną.
Ta sieć nie jest wielkim, globalnym silosem; nie rządzi nią jeden zestaw reguł i norm obowiązujący miliony (albo miliardy) ludzi. Tu model jest zupełnie inny: to zbiorowisko niezależnych, ale skomunikowanych ze sobą wiosek. Każda z nich ma własne reguły, własną wrażliwość i podejmuje własne decyzje o tym, z kim pozostaje w kontakcie, a z kim nie. To model, w którym dyrektorka platformy nie troluje osób domagających się usunięcia konta transfoba, bo nie ma dyrektorki, nie ma „platformy”, a osoby korzystające z sieci mogą odciąć swoją społeczność od tej, w której transfob ma konto.
Fediwers, bo o nim mowa, składa się z tysięcy niezależnych instancji, czyli właśnie owych „wiosek”. Instancja oznacza zarówno niezbędną infrastrukturę (serwer i oprogramowanie), jak i korzystającą z niej społeczność. Instancja, z której korzystam i której jestem członkiem – mstdn.social – jest jedną z większych anglojęzycznych społeczności.
Są oczywiście społeczności polskojęzyczne, jak pol.social, gdzie konto mają na przykład Kobiety w Sieci, czy mastodon.com.pl, będąca domem dla konta stowarzyszenia Sieć Obywatelska Watchdog Polska. Śledzę je oba. Śledzimy się wzajemnie z Xavierem Wolińskim i Pauliną Matysiak, ale (jeszcze?) nie z Anną Applebaum ani byłym Sekretarzem Pracy w administracji Billa Clintona Robertem Reichem.
Śledzę wspaniały Feministyczny Kolektyw Szpila, relacjonujący procesy osób pomagających osobom uchodźczym na wschodniej granicy; konto Fundacji Panoptykon; oficjalne konto Urzędu Ochrony Danych Osobowych.
Śledzę też konto Komisji Europejskiej, istniejące na infrastrukturze utrzymywanej przez samą Komisję. To ważne: o ile w korposocjalach instytucje publiczne mogą być obecne wyłącznie na zasadach i w ramach narzuconych przez daną platformę, w fediwersie instytucje te mogą uruchomić własną infrastrukturę, zarządzaną na ich własnych zasadach, ale będącą częścią szerszej sieci. Oficjalne instancje dla instytucji rządowych utrzymują na przykład Niemcy i Holandia. Czemu nie Polska?
Niemieckie (i nie tylko) media szybko zrozumiały wagę i wartość takiej niezależności. Organizacje emitujące zarówno pierwszy (ARD) jak i drugi (ZDF) program niemieckiej telewizji publicznej uruchomiły własne instancje. Podobnie zrobił progresywny Texas Observer. Konta ich flagowych programów i publikacji mają dziesiątki tysięcy obserwujących. Nikt im już ich nie zabierze, bo żaden oligarcha nie może wykupić fediwersu, tak jak nie da się „wykupić e-maila”.
Taka cyfrowa suwerenność dostępna jest oczywiście nie tylko dla instytucji publicznych czy dużych organizacji medialnych (chociaż w ich przypadku, tak jak w przypadku osób publicznych, ma to wyjątkowo istotne znaczenie). Centrum Organizowania Związków Zawodowych i warszawski kolektyw A.D.A. Puławska też mają konta we własnej infrastrukturze – bezpośrednio na swoich stronach internetowych. WordPress, popularny system zarządzania treścią stron internetowych, jest jednym z narzędzi pozwalających być częścią fediwersu. Każda strona internetowa na WordPressie może więc dość łatwo stać się bezpośrednio częścią tej sieci społecznościowej.
Koszt wyboru
Sieć niezależnych skomunikowanych społeczności może się wydawać skomplikowana i nieprzyjazna, jeśli oczekujemy dokładnej kalki wielkich społecznościówek. Korporacyjne silosy łatwiej się buduje i łatwiej się o nich opowiada: ściągnij tę apkę, wpisz swoje dane i masz konto; tu masz wyszukiwarkę, a tam wszechwiedzący (bo mający dostęp do całego silosa) algorytm podpowie ci, kogo śledzić.
Na fediwersie mamy wybór – społeczności, instancji, aplikacji – i sami jesteśmy własnym algorytmem. Wybór może paraliżować, ale brak wyboru już testowaliśmy.
Żadna technologia nie jest bez wad. Narzędzia pozwalające nam korzystać i być częścią fediwersu często nie są tak wizualnie doszlifowane ani tak łatwe w obsłudze jak apki korpospołecznościówek czy choćby Bluesky, zasilonego przez inwestorów milionami dolarów. Największy bodaj związany z fediwersem projekt, Mastodon, jednoznacznie odrzucił model inwestycji jako sposobu finansowania, a szlifowanie interfejsu użytkownika kosztuje.
O ile jednak problemów wynikających z fundamentalnych założeń, na których zbudowane są korporacyjne usługi czy zanurzone w etosie Doliny Krzemowej startupy, naprawić się nie da, o tyle poprawa łatwości obsługi i dodawanie brakujących funkcji w narzędziach związanych z fediwersem jest jak najbardziej możliwe. Wymaga tylko czasu i zasobów.
Wspólność, lokalność, spółdzielczość
Fediwers jest częścią szerszego nurtu, opartego o lokalne (w sensie geograficznym, kulturowym, lub jakimkolwiek innym) społeczności, o wspólne budowanie i utrzymywanie infrastruktury. O współtworzenie różnych przestrzeni – fizycznych, wirtualnych – i odpowiedzialne, rozważne nimi zarządzanie.
Spółdzielnie i kooperatywy to przykład tego samego nurtu w obszarze organizacji ekonomicznej. I są jednym z możliwych narzędzi finansowania niezależnych mediów społecznościowych – podobnie jak skutecznie finansują niezależne sklepy czy niezależne dziennikarstwo.
„Eksperci odmieniają przez przypadki innowacje, ale w większości poruszają się wyłącznie utartymi koleinami. Jeśli technologiczny startup, to finansowany przez fundusz VC, z ambicją na miarę kolonizacji Marsa. Jeśli działalność społeczna, to wolontariacko, obowiązkowo bez modelu biznesowego. Tak się nie da być skutecznym i oferować naprawdę jakościowej alternatywy do Big Tech” – tłumaczy Oleszczuk-Zygmuntowski. Jest też prezesem PLZ Spółdzielni, która prawdopodobnie przekroczy w tym roku setkę użytkowników-inwestorów. Ma własną aplikację, z której korzystają dziesiątki tysięcy osób. „Jako ruch spółdzielczy od 200 lat mamy na to jasną odpowiedź – biznes z misją społeczną, zabezpieczany przez inwestycje i moc decyzyjną członków. Spółdzielczość z zasady jest federacyjna. Organicznie nie znosimy ekspansji, podboju, kolonizacji i dlatego fediwers jest dla nas tak atrakcyjny”.
Sprawczość
Z fediwersu korzysta kilka milionów osób. W porównaniu z miliardami osób korzystających z platform oligarchów to kropla w morzu. Nic dziwnego: na sukces Facebooka, Instagrama, i X/Twittera przez ponad dekadę ciężko i wytrwale pracowały media, instytucje publiczne i inne organizacje. Zaś rozwiązania nieopakowane w błyszczące interfejsy i profesjonalny marketing – nawet jeśli pozbawione są toksycznego bagażu, nawet jeśli są skuteczniejsze w docieraniu do odbiorców – nie są traktowane poważnie.
Jeszcze parę lat temu niewyobrażalne było, by artykuł na portalu medialnym nie miał jakiejś integracji z Facebookiem, Twitterem lub Instagramem. Wszechobecne przyciski „polub nas na Facebooku” na stronach organizacji pozarządowych i instytucji publicznych znormalizowały ten silos, wciągnęły ludzi w ten zamknięty ogródek. Zamieszczanie wpisów z X/Twittera bezpośrednio w artykułach na portalach newsowych scementowało jego pozycję jako platformy komentariatu. To się przecież nie stało samo.
A to oznacza, że możemy ten trend odwrócić. Uruchomić kanały niezapośrednioczone przez korposocjale oligarchów i libertariańskich kryptowalutowych kanciarzy. Z większym namysłem wybierać narzędzia rzecznictwa i organizacji. Mocniej je promować, nawet jeśli zdecydujemy się pozostać na toksycznych platformach. To procentuje – konto „New Yorkera” na fediwersie śledzi dziś 250 tysięcy osób. I nikt go nie usunie za naruszenie purytańskiej wrażliwości poprzez narysowanie dwóch kropek.
Odporność
Walka z wszech-kryzysem wymaga odporności. Niedawno zamknęła się dość popularna instancja fediwersu, octodon.social, aktywna od 2017 roku. Można by to interpretować jako porażkę – tyle tylko, że ten w zasadzie jednoosobowy projekt działał dłużej niż rozwijana i promowana przez jedną z największych firm technologicznych świata platforma społecznościowa Google+. Za dotknięciem maksymalizującej zyski korporacyjnej różdżki cały wirtualny świat dwustu milionów osób korzystających z Google+ z dnia na dzień po prostu zniknął. Rozbitkowie wylądowali w różnych, niekompatybilnych, odseparowanych silosach.
Tymczasem osoby, które miały konta na Octodonie, dalej są na fediwersie, przemigrowały tylko na inne instancje. Stały się częścią nowych wiosek, tworząc nowe więzi – lecz nie tracąc starych.
Starych więzi nie straciło też stowarzyszenie Watchdog Polska, które parę dni temu przeniosło się na mastodon.com.pl. Gdyby nie post ogłaszający migrację, zdecydowana większość z ich prawie półtora tysiąca osób śledzących w ogóle by tego nie zauważyła: jak śledzili, tak śledzą, tyle że już nowe konto. Decentralizacja słowem i uczynkiem. Rzecz nie do pomyślenia w świecie odseparowanych silosów, uprzedzonych algorytmów chronionych tajemnicą biznesową i statystyk użytkowania, które mogą wyłącznie iść w górę.
Poprzednia instancja Watchdoga, pol.social, doświadczała ostatnio różnych trudności technicznych. Choć było to bez wątpienia problematyczne dla kilkuset kont na tej instancji, nie wpłynęło na resztę fediwersu. To też ważna forma odporności. Gdy silosowe monokultury zaliczają awarię, to po całości – jak Facebook w 2021 roku, niedostępny w ogóle dla miliardów osób korzystających na całym świecie przez sześć godzin.
Odpowiedzialność
Minęły właśnie trzy lata, odkąd rozwydrzony oligarcha Elon Musk kupił Twittera. Trwa przejmowanie TikToka przez miliarderów powiązanych z Donaldem Trumpem, który „żartuje” publicznie, że platforma powinna stać się „w 100% MAGA” (zaś jego 19-letni syn Barron typowany jest na jedno z czołowych stanowisk). Facebook staje się coraz otwarciej wrogi ruchom progresywnym i wraz z Instagramem zaczyna być zalewany plastikowym kiczem, wygenerowanym na bazie naszych własnych wpisów i zdjęć.
Zamiast wystawiać się na szantaż społecznościowy w wydaniu kolejnego silosa albo pisać rzewne pisma na Berdyczów, które operatorzy tych platform po prostu zignorują, tak jak ignorują nasze ustawienia prywatności czy mające ich okiełznać regulacje, może czas poważnie potraktować nasze potrzeby – oraz mogące im faktycznie sprostać alternatywy. Nawet, jeśli nie mają wycyzelowanego PR-u i wymagają od nas odrobiny wysiłku.
Trzymający nas na korporacyjnych platformach szantaż społecznościowy będzie tym mniej efektywny, im więcej osób, instytucji i organizacji zacznie aktywnie działać poza tymi toksycznymi przestrzeniami. Każde nowe konto na fediwersie, każdy niezależny newsletter, każdy promowany kanał RSS może dla kogoś być tym, co przeważy szalę. Jako osoby aktywistyczne, jako ruchy społeczne i jako instytucje mamy moc, z której nie zdajemy sobie nawet sprawy. Oraz związaną z nią odpowiedzialność, bo nasz wybór technologii ma realny wpływ na nasze otoczenie.
„Po prawie dwóch latach czujemy, że chcemy ciągnąć tę przygodę dalej” – napisało stowarzyszenie Watchdog Polska z konta na nowej instancji, do starych śledzących.
**
Michał „rysiek” Woźniak – specjalista ds. bezpieczeństwa informacji, administrator sieci i aktywista w zakresie praw cyfrowych. Studiował filozofię, był członkiem Rady ds. Cyfryzacji, jest współzałożycielem warszawskiego Hackerspace’a. Pracował jako Dyrektor ds. Bezpieczeństwa Informacji w OCCRP – The Organised Crime and Corruption Reporting Project, globalnym konsorcjum ośrodków dziennikarstwa śledczego. Współpracuje z szeregiem organizacji pozarządowych zajmujących się prawami cyfrowymi w kraju i za granicą.





























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.