Zapomniana kolonia stworzyła w obozach funkcjonujące państwo, ale teraz szykuje się na wojnę.
Uchodźcy z ostatniego afrykańskiego kraju o nierozstrzygniętym statusie postkolonialnym mają dość czekania na obiecane przez ONZ referendum. Sahara Zachodnia jest coraz bliżej wznowienia rozpoczętej 40 lat temu wojny z Marokiem.
**
Dla niektórych dekolonizacja Afryki skończyła się w 1977 r., gdy ostatnia europejska kolonia, Dżibuti, uzyskała niepodległość. Około 120 tysięcy uchodźców z Sahary Zachodniej, którzy mieszkają w pięciu obozach w pustynnej zachodniej Algierii, uważa, że epoka kolonialna wciąż trwa. Dla nich jednego kolonizatora – Hiszpanię – zastąpił drugi, Maroko.
Saharyjczycy najpierw próbowali ojczyznę wywalczyć, potem zawierzyli przysłanej przez ONZ misji pokojowej. Jej zadaniem jest doprowadzić do obiecanego już dawno temu referendum. Oficjalnie Saharyjczycy wciąż na nie czekają, takie jest stanowisko niepodzielnie rządzącego w Saharyjskiej Arabskiej Republice Demokratycznej lewicowego i laickiego Frontu Polisario.
Ale coraz więcej osób, szczególnie młodych, ma dość jałowego czekania. W tym roku mija 40 lat odkąd wygnano ich rodziców i dziadków z ojczyzny. Są gotowi znów ruszyć do walki o własny kraj.
– Nie chcemy wyschnąć na tej pustyni. Urodziliśmy się tu, tu spędziliśmy dotąd całe życie, ale teraz wolimy zginąć walcząc o ojczyznę, niż spokojnie umrzeć w tych obozach. Bo tu nie jest Sahara Zachodnia. Za kilka lat wybuchnie wojna – przepowiada Ilbu, dwudziestoparoletni uchodźca i aktywista. – Nie mamy broni, ale mamy to coś w sercach, czego nikt nie może nam zabrać.
To nie są czcze pogróżki. O takich nastrojach można przeczytać w corocznych raportach z misji pokojowej ONZ MINURSO. Problemem martwią się też pracownicy organizacji humanitarnych w obozach. Region obejmujący Mali, Algierię i Tunezję jest już i tak niestabilny. Nikt nie chce dodatkowej wojny w Afryce Północnej, tym bardziej, że po Libii widać, że nawet rozpoczynająca się w dobrym celu kampania może szybko zostać zdominowana przez radykałów.
– Jeśli nie będzie postępu w drodze do referendum oraz poprawy przestrzegania praw w okupowanej Saharze Zachodniej, sięgniemy po inne środki – ostrzega premier Sahary Zachodniej Abdelkader Taleb Omar.
Saharyjczycy wiedzą, że nie mają większych szans z wojskiem Maroka. To właśnie dlatego zgodzili się na proponowane przez ONZ zawieszenie broni. Racjonalnie zaufali, że największa międzynarodowa organizacja doprowadzi do referendum.
Ale z każdym rokiem cierpliwości jest coraz mniej; emocje i frustracja biorą górę nad rozsądkiem.
– Przez 16 lat wojny osiągnęliśmy więcej na arenie międzynarodowej niż przez 24 lata pokoju od zawieszenia broni z Marokiem, podpisanego w 1991 r. Młodzi mają dość czekania, chcą działać – mówi gorzko Zein Sidahmed, do niedawna sekretarz generalny UJSARIO, młodzieżówki Frontu Polisario. – Nikt nie dąży do wojny, ale jeśli ma to być jedyne wyjście, to jesteśmy na nią gotowi.
Zapomniana kolonia – historia Sahary Zachodniej
W 1975 r., gdy wraz z generałem Franco umierała dyktatura, Hiszpanii do niczego nie była już potrzebna pustynna, prawie niezaludniona, choć należąca do najbogatszych w Afryce kolonia o powierzchni większej niż Wielka Brytania.
Zgodnie z porozumieniem przypominającym pakt Ribbentrop-Mołotow, Madryt przed wycofaniem rozdzielił terytorium pomiędzy Maroko i Mauretanię. Już wcześniej ONZ i Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości uznały, że o przyszłości tego terenu powinni zadecydować mieszkańcy w referendum, ale nikt nie ujął się za Saharyjczykami.
Maroko, które Saharę Zachodnią nazywa po prostu „Prowincją Południową”, najpierw zaludniło terytorium przesiedlonymi obywatelami z północy kraju, a potem przystąpiło do pacyfikowania Saharyjczyków.
– Gdy uciekaliśmy, Marokańczycy bombardowali nas napalmem i białym fosforem. Straciłam wtedy dwie malutkie córki, ale udało mi się dotrzeć do Algierii – wspomina Eshbaila, pokazując pokrywające całe jej ciało blizny. Dziś mieszka w położonym prawie 200 km od najbliższego miasta obozie Dakhla. Takich jak ona były tysiące.
Socjalistyczna Algieria już wcześniej była skonfliktowana z Marokiem, więc chętnie przyjęła uchodźców – tylko po części ze względów humanitarnych, a bardziej na złość kapitalistycznemu sąsiadowi. Niewiele zresztą ją to kosztowało – obozy dla uchodźców stworzono w miejscu tak nieprzyjaznym, że nawet sami Saharyjczycy nie mogą się nadziwić, że tam przetrwali.
Front Polisario ogłosił niepodległość SARD 27 lutego 1976 r., a Algieria była jednym z pierwszych państw, które ja uznało. Mauretania wycofała się z roszczeń do terytorium Sahary Zachodniej w 1979 r., a siedem lat później uznała niepodległość tego kraju. Po przyjęciu SARD do Organizacji Jedności Afrykańskiej (dziś Unia Afrykańska) swoje członkostwo wycofało Maroko. Do dziś to jedyny afrykański kraj poza UA.
Saharyjscy nomadzi, wyszkoleni w pustynnej partyzantce, bili się z Marokiem do 1991 r. Kobiety w tym czasie zostały w obozach i stopniowo przekształcały je w prawie-miasta. Lata wojny do dziś wpływają na strukturę społeczną Saharyjczyków – to kobiety rządzą obozami.
Wojna zakończyła się remisem korzystnym dla Maroka, które utrzymało kontrolę nad większością terytorium. Saharyjczy zdobyli około 25 proc. terytorium, tzw. Terytoria Wyzwolone. Maroko przedzieliło pustynię długim na 2700 km murem naszpikowanym elektroniką i minami lądowymi. Zbudowana w latach 80. bariera skutecznie powstrzymała partyzantów przed atakami na terytorium okupowanym przez Maroko.
Taką sytuację zacementowało podpisane w 1991 r. zawieszenie broni. Jak zauważa Sidahmed, od tego czasu niewiele się zmieniło. Warunki zawieszenia broni podkreśliły raz jeszcze konieczność przeprowadzenia referendum niepodległościowego. Misja pokojowa ONZ ma to nawet w swojej nazwie („R” w MINURSO pochodzi właśnie od „referendum”).
W grę wchodzi niepodległość, włączenie do Maroka lub oferowana przez Rabat jako rzekomy kompromis autonomia na marokańskich warunkach. Żaden kraj nie uznaje zwierzchnictwa Maroka nad Saharą, ale tylko niecałe 50 państw uznaje niepodległość SARD (z czego większość zadeklarowała to na długo przed końcem wojny z Marokiem).
Terytorium jest jednym z 17 uznawanych przez ONZ terytoriów niesamodzielnych, obok m.in. Falklandów, Gibraltaru i Samoa Amerykańskiego. Ma powierzchnię siedem razy większa niż pozostałych 16 terytoriów razem.
Oczekiwanie za murem
Wyzwolone Terytoria mają znaczenie głównie symboliczne.
Całe bogactwo Sahary Zachodniej – dostęp do obfitującego w ryby oceanu, największe na świecie złoża fosforytów oraz ropa u wybrzeży, której eksplorację właśnie rozpoczyna amerykańska firma Kosmos – są kontrolowane przez Maroko.
Saharyjczycy nie maja złudzeń. Uważają, że podczas gdy prawowici właściciele tych bogactw i ziem wegetują w pustynnych obozach, całkowicie uzależnieni od politycznego wsparcia Algierii i pomocy humanitarnej, Maroko dogaduje się ze Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską. Z tymi pierwszymi głównie militarnie (Rabat to główny partner wojskowy Stanów w Afryce Północnej), z Europą – gospodarczo i politycznie (Unia kupuje od Maroka łowione m.in. u wybrzeży Sahary ryby w zamian za wsparcie w kontroli nielegalnej imigracji do Hiszpanii).
Interesy stron miała pogodzić misja ONZ. Nie udało się. – Co tutaj robi MINURSO? Jeżdżą tylko swoimi najnowszymi samochodami, mieszkają w luksusie, ale w ogóle nie starają się doprowadzić do referendum – krytykuje Ilbu.
Omar Bashir, szef biura ONZ-etowskiej misji w algierskim Tindufie, broni się przed tymi zarzutami i, jak przystało na doświadczonego dyplomatę, unika jednoznacznych ocen.
– Nie moją rolą jest prognozowanie, co będzie dalej. Ale warto pamiętać, że MINURSO uważa się za jeden z najbardziej udanych przykładów misji pokojowej – podkreśla Bashir.
To prawda – nawet rozczarowani Saharyjczycy przyznają, że błękitne berety skutecznie pilnują rozejmu. Jednak przy wyłączonym dyktafonie w głosie dyplomatów ONZ-etu też słychać frustrację.
– Żeby być uczestnikiem misji pokojowej, trzeba być cierpliwym – mówi jeden z nich. – Ale jeśli Saharyjczycy będą chcieli wznowić wojnę, nie mamy żadnych sposobów, by ich powstrzymać.
W dyplo-żargonie to niemal otwarte przyznanie się do bezradności.
Zresztą trudno nawet o to obwiniać MINURSO. Marokańczycy i Polisario nie mogą dogadać się, kto miałby w referendum prawo głosu. Obydwie strony forsują takie listy uprawnionych, które dałyby im zwycięstwo. Żadna nie pójdzie na kompromis. A mająca prawo weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ Francja, sojusznik Maroka, pilnuje, żeby zbytnio nie wzmocnić MINURSO.
Do tego dochodzi kwestia praw człowieka. MINURSO to jedyna misja pokojowa ONZ bez uprawnień do ich monitoringu. Co roku, gdy Rada Bezpieczeństwa przedłuża mandat MINURSO, Saharyjczycy walczą o zmianę. Co roku przegrywają, dzięki czemu Maroko w okupowanej Saharze Zachodniej może krwawo tłumić saharyjskie demonstracje. W obozach jest znacznie lepiej, choć też nie idealnie. Human Rights Watch krytykują brak pluralizmu politycznego, ale z drugiej strony faktycznie poparcie dla Polisario jest niemal powszechne.
Kryzys na stałe
Saharajczycy trwają w tym beznadziejnym impasie utrwalonym przez geopolitykę i słabe międzynarodowe prawo.
Formalnie uchodźcy są na terytorium Algierii tylko przejściowo, do czasu przeprowadzenia referendum. W praktyce ten „czasowy pobyt” trwa już 40 lat i, jak przyznają bez większych wątpliwości niemal wszyscy działacze organizacji humanitarnych w obozach, nic nie wskazuje na jego szybką zmianę.
Ale ponieważ kryzys z samej definicji nie może trwać wiecznie, ONZ co roku musi podejmować decyzję o przedłużeniu misji MINURSO. Z tego samego powodu wszystkie organizacje humanitarne mogą planować swoje działania jedynie na rok, co skutecznie uniemożliwia stworzenie długoterminowych programów.
Sami Saharyjczycy żyją w rozdwojeniu – z jednej strony wszyscy deklarują, że są gotowi nawet jutro wynieść się z obozów, jeśli będzie szansa na powrót do ojczyzny, ale z drugiej – przez 40 lat stworzyli w obozach praktycznie funkcjonujące państwo, z rządem, ministerstwami, samorządami, szkołami, szpitalami. Wiele osób buduje murowane domy, zakładają rodziny, kupują samochody.
Ale ta pozorna stabilizacja jest dla wielu gorsza niż wojna. Młodzi, często wykształceni na Kubie lub w Hiszpanii, marnują swoje talenty w obozach, gdzie nie ma nic do zrobienia. Żyją uzależnieni od pomocy międzynarodowej nie dlatego, że tak im wygodniej, lecz przez to, że na pustyni mimo wielu prób nie da się niczego wyhodować ani uprawiać.
– Często słyszymy, że Sahara Zachodnia nie jest problemem, bo nikt tu nie ginie. Wtedy wojna wydaje nam się jedynym rozwiązaniem – mówi Sidahmed. – Starsi doświadczyli wojny, są mniej gotowi do powrotu. Ale dla naszego pokolenia walka wydaje się skuteczniejsza niż droga pokojowa. To nie rozwiązanie, ale na pewno nasze prawo.
Wielu Saharyjczyków ma dziś poczucie, że przez dziesiątki lat byli zbyt grzeczni.
Już w latach 70. Sven Lampell, przedstawiciel Czerwonego Krzyża w regionie, nazwał ich „najbardziej niezwykłymi uchodźcami na świecie”.
Choć panował głód, a warunki były dramatycznie złe, Saharyjczycy byli zorganizowani, spokojni, starali się zaimponować organizacjom humanitarnym.
– Ci uchodźcy nie uciekli przed głodem czy biedą, tylko wyłącznie z powodów politycznych. To polityka do dziś ich tu trzyma. Ich projektem jest zbudowanie państwa, a nie poszukiwanie pracy czy chleba – mówi Yahia Bouhabini, prezydent Saharyjskiego Czerwonego Półksiężyca.
Bouhabini tłumaczy, że Saharyjczycy od początku wzięli sprawy w swoje ręce. Choć bez pomocy międzynarodowej nie przetrwaliby nawet roku, organizacje humanitarne nie mają baz w obozach. Przed zmrokiem muszą je opuścić. Polisario w ten sposób chce pokazać, że samo bierze odpowiedzialność za dystrybucję żywności czy wody. System nie jest pozbawiony wad, ale przedstawiciele międzynarodowych organizacji zgodnie podkreślają, że jak na te warunki, działa zaskakująco sprawnie. W obozach nie ma głodu ani prawdziwej biedy, choć nikomu się nie przelewa.
– Chcemy być gotowi do tego, by w momencie zdobycia niepodległości po prostu przenieść istniejące struktury i od razu zabrać się do samodzielnego rządzenia państwem – tłumaczy Bouhabini.
Bouhabiniemu w ciągu dwugodzinnej rozmowy o przyszłości Saharyjczyków uśmiech nie schodzi z ust, ale powodów do optymizmu jego rodacy zbyt wielu nie mają. Co prawda kraje skandynawskie mogą wkrótce, jako pierwsze państwa w UE, uznać SADR, ale stąd do niepodległości wciąż daleko.
I o ile jeszcze kilka lat temu wśród uchodźców przeważali zwolennicy drogi pokojowej, to teraz szala przechyla się na stronę zwolenników walki. Rozmawiałem z dziesiątkami osób, od premiera, przez Sidi Mohammeda Daddacha, bohatera saharyjskiej walki, który 24 lata spędził w marokańskich więzieniach (w tym 14 z wyrokiem śmierci), przez aktywistów i pracowników organizacji humanitarnych, po zwykłych uchodźców. Nikt nie powiedział „nie” wojnie. Były tylko różne odcienie „tak”.
Od ogrodnika w Dakhli usłyszałem, że wojna nigdy nie powinna się skończyć. Od weterana walk, że w trakcie wojny codziennie był pewien śmierci i nadal jest na nią gotów. Od wielu młodych: że lepiej zginąć z sensem niż żyć bez sensu.
Tylko niektórzy mówili, że trzeba rozważyć konsekwencje, ale nikt nie był otwarcie przeciwko walce. – Jeśli ONZ chce i może spełnić swoje obietnice, możemy czekać. Ale jeśli nie, to niech to powiedzą i stąd pójdą, a my weźmiemy sprawy w swoje ręce – podsumowuje Aichatou, saharyjska uchodźczyni w obozie Dakhla.
**Dziennik Opinii nr 212 (996/2015)