Świat

Sierakowski z Mińska: Łukaszenka czapkami nakryty

Niedzielna demonstracja miała być demonstracją siły Łukaszenki. Ale opozycja go przytłoczyła w stosunku 5 tysięcy do 200 tysięcy ludzi.

Niedziela miała być dniem, w którym Aleksander Łukaszenka odzyska plac Niepodległości, a jego czerwono-zielona flaga powróci na dotychczasowe miejsce, jako obowiązująca flaga Białorusi. W sobotę bowiem nad ratuszem Grodna powiewała inna flaga, biało-czerwono-biała, a kolejni dyplomaci zaczęli się identyfikować z opozycją, jak ambasador na Słowacji czy były chargé d’affaires w Szwajcarii.

Po dwóch dniach, kiedy na placu Niepodległości entuzjastycznie manifestowali zwolennicy opozycji, pojawił się zatem Łukaszenka. Przemówił, a przed nim reprezentanci i zwolennicy władzy: żołnierze, oficerowie służb, ale też robotnicy, muzycy, dzieci, goście z Ukrainy i Gruzji, tzw. zwykli ludzie, łącznie mieli około 10 wystąpień.

W ich przekazie widać było niespójność pokazującą wahanie władzy. Im bardziej zwykli to byli ludzie, niezależni osobiście od prezydenta i nieuczestniczący bezpośrednio w zbrodni, jaką jest dyktatura, tym więcej o mówili o pokoju, często ze łzami w oczach. Artystka z Ukrainy przypomniała obydwa przełomowe momenty tamtejszej historii, czyli Pomarańczową Rewolucję i Majdan, i mówiła: pękliśmy jako naród, podzieliliśmy się na dwa sorty.

Mówcy byli różnie przyjmowani przez tłum, jeden kombatant był wręcz za bardzo koncyliacyjny, więc został wygwizdany. Częste były jednak wypowiedzi, że nie wszystko w kraju jest dobrze, że nie wszyscy mogą być z sytuacji zadowoleni. W przemówieniach wyraźnie rywalizowały ze sobą dwa przekazy, pęknięcie było słychać w mowie samego Łukaszenki. Bo najczęściej chyba powtarzane słowa to mir i mirnyj, a więc pokój i pokojowy, ale najważniejsze hasło brzmiało: Biełarus’ eto my! Z jednej strony czuć było obawę aparatu władzy przed wojną i odpowiedzialnością; z drugiej, im ludzie zwyklejsi, im bardziej normalni, tym bardziej podobni w nastrojach i oczekiwaniach do tych z opozycji: pragną normalnego życia i boją się wojny. Im zaś bliżej są władzy, tym szybciej od pokojowego tonu przechodzą do gróźb.

Mówiący przed Łukaszenką nabity mięśniami podpułkownik OMON-u oznajmił z groźbą w głosie, że kocha ten kraj i go nigdy nie odda; Łukaszenka zapowiedział, że rozstawia wojska przy granicy z Polską, w pobliżu Brześcia, i stwierdził, że nawet po śmierci nie odda Białorusi. Okazywał jednak wyraźny brak pewności siebie: to nie był opanowany przywódca, który panuje nad sytuacją.

Słuchający go ludzie byli głównie przyjezdni, zjechali autokarami, których sznury stały wzdłuż ulic. Najpierw się kręcili wokół nich, wyraźnie czuli się w mieście zagubieni, niepewni, co widać było zwłaszcza w parku Mickiewicza. W końcu zaprowadzono ich na plac, który rano został zabarykadowany i obstawiony przez czwórki tajniaków, OMON-owców z tzw. uchami, czyli słuchawkami z mikrofonem, którzy ze środka kontrolowali ten tłum.

Demonstranci byli inni niż opozycyjni, widać było charakterystyczne, choć ustępujące pęknięcie między stylem rosyjskim i europejskim. Czuć było napięcie – z jednej strony obawy o przyszłość, z drugiej potrzebę usłyszenia swego przywódcy, który przywróci im pewność siebie. Zebrała się tam zbiorowa osobowość autorytarna. Kiedy relacjonując wydarzenia dla TVN24, zacząłem mówić po polsku, szybko zauważyłem wrogie spojrzenia, część ludzi zaczęła na mnie krzyczeć.

Tych osób było łącznie 5, może 7 tysięcy, a więc nie tak mało, ale opozycja przygotowała zawczasu odpowiedź. To było spotkanie na placu Zwycięstwa, pod pomnikiem Mińska Miasta-Bohatera. To ten sam wielki plac, na którym tydzień temu trwały manifestacje w dzień wyborów. Tym razem przyszło 200 tysięcy osób, największe zgromadzenie w historii tego kraju, z kolumnami ludzi ciągnącymi się kilometrami. To była wielka demonstracja siły – choć to Łukaszenka miał ją w niedzielę pokazać, opozycja go przytłoczyła w stosunku 5 tysięcy do 200 tysięcy ludzi.

Jeszcze tydzień temu byli w stanie nas stamtąd wypędzić, to tam OMON-owcy gonili nas i pałowali, tam też zginęła pierwsza osoba. Dziś się nie pojawili i nie byliby w stanie nic zrobić. Opozycja nie przestraszyła się konfrontacji, bo nawet jeśli w jednym miejscu pojawiło się kilka tysięcy zwolenników władzy, wśród nich wielu tajniaków, to wychodząc z wiecu Łukaszenki, było się zalewanym morzem biało-czerwono-białych flag. Zajęli całą ogromną aleję Niepodległości. Przed budynkiem KGB krzyczeli: „Wypuszczaj!”. Na koniec dnia dotarli na plac Niepodległości i znowu pokonali liczebnie zwolenników Łukaszenki. Groźny dyktator i jego ludzie zostali w niedzielę czapkami nakryci.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij